Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

C. Lispector, „Pasja według G.H.”

9/2024

 – – – – – – szukam, szukam. Staram się zrozumieć. Staram się przekazać komuś to przeżycie i nie wiem komu, a nie chcę zostać sama z tym, czego doświadczyłam. Nie wiem, co z tym przeżyciem zrobić, boję się tego głębokiego nieładu. Nie wierzę w to, co mi się przydarzyło. Przytrafiło mi się coś takiego, że nie umiałam tego przeżyć i przeżyłam coś innego? Chciałabym nazwać to nieładem, bo wyruszyłabym wtedy z poczuciem pewności i wiedziałabym później, dokąd wracać: do uprzedniego ładu. Wolę mówić o nieładzie, bo nie chcę utwierdzać się w tym, czego doświadczyłam. Jeślibym się przekonała, utraciłabym świat takim, jakim go miałam, a wiem, że nie pomieszczę w sobie żadnego innego.

Jeśli się przekonam i uznam, że jestem prawdziwa, czeka mnie zguba, bo nie będę wiedziała, gdzie wpasować swój nowy sposób bycia. Jeśli zabrnę dalej w swoich urywkowych wizjach, cały świat będzie musiał się przeobrazić, żeby mnie pomieścić.

Straciłam coś, co było częścią mojej istoty, ale już nią nie jest. Nie potrzebuję jej, jakbym pozbyła się dodatkowej nogi, przez którą nie mogłam chodzić, chociaż dzięki niej stałam pewnie, jak trójnóg. To właśnie tej trzeciej nogi już nie mam. I stałam się znów kimś, kim nigdy nie byłam. Miałam znów coś, czego nigdy nie miałam: tylko te dwie nogi. Wiem, że chodzić mogę jedynie na dwóch. Ale gdy myślę o tej bezużytecznej, brakującej nodze, czuję tęsknotę i strach, bo to dzięki niej byłam czymś, co dało się odnaleźć, chociaż nigdy nie trzeba było tego szukać.

Nieład wziął się z tego, że straciłam to, co niepotrzebne? Od niedawna jestem tchórzem – tchórzostwo to ostatnie, co mi się przydarzyło, to dla mnie największa przygoda, tchórzostwo to we mnie pole tak rozległe, że godzę się na nie tylko dzięki wielkiej odwadze – za sprawą nieznanego dotąd tchórzostwa, które jest jak przebudzenie w obcym domu, nie wiem, czy będę miała odwagę, by tak po prostu iść. Trudno jest się zgubić. Tak trudno, że szybko znajdę pewnie jakiś sposób, by się odnaleźć, nawet jeśli odnalezienie się miałoby oznaczać powrót do kłamstwa, którym się karmię. Dotychczas odnajdywałam siebie, bo miałam już pewne wyobrażenie siebie samej i się w nie wpasowywałam: wcielałam się w takiego uładzonego kogoś i nie czułam nawet, jak ogromnego wysiłku wymaga życie. Moje wyobrażenie o tym, czym jest osoba, brało się z trzeciej nogi – tej, która dawała mi oparcie. A teraz? Mam więcej wolności?

Nie. Wiem, że nadal nie odczuwam swobodnie; że znowu myślę, bo zamierzam odszukać coś, co zapobiegliwie nazwę chwilą, gdy znajdę drogę wyjścia. Dlaczego brak mi odwagi, żeby znaleźć tylko drogę wejścia? Och, wiem, że weszłam. Ale przestraszyłam się, bo nie mam pojęcia, dokąd to wejście prowadzi. A nigdy dotąd nie dałam się ponieść, o ile nie wiedziałam, co mnie czeka.

Wczoraj jednak na długie godziny to, co czyni mnie człowiekiem, się rozpadło. Jeśli zdobędę się na odwagę, pozwolę sobie, by dalej się gubić. Ale boję się tego, co nowe, i boję się doświadczać czegoś, czego nie rozumiem. Chcę zawsze mieć pewność, że przynajmniej myślę, że rozumiem: nie mogę pogodzić się z utratą punktu odniesienia. Jak wytłumaczyć to, że największy strach wiąże się we mnie właśnie z byciem? A jednak nie ma innej drogi. Jak wytłumaczyć, że mój największy strach dotyczy właśnie nieustannego przeżywania tego, co się dzieje? Jak wyjaśnić to, że nie potrafię znieść tego, co widzę, tylko dlatego, że życie jest zupełnie inne, niż sobie wyobrażałam – jakbym wcześniej wiedziała, jakie jest! Dlaczego gdy się widzi, popada się w nieład?

I rozczarowanie. Ale rozczarowanie czym? Skoro nawet nie czułam, a musiałam przecież jakoś znosić cały ledwie co zbudowany ład? Być może rozczarowanie to strach, że przestanie się przynależeć do pewnego układu. A jednak powinno się powiedzieć: ten człowiek jest bardzo szczęśliwy, bo w końcu doznał rozczarowania. To, czym byłam wcześniej, nie było dla mnie dobre. Ale właśnie z tego, co niedobre, ułożyłam coś, co najlepsze: nadzieję. Z tego, co dla mnie złe, wytworzyłam coś, co w przyszłości okaże się dobre. Boję się teraz, że ta nowa droga okaże się ślepym zaułkiem? Ale dlaczego nie pozwolić, by kierowało mną to, co się przydarza? Muszę podjąć święte ryzyko przypadku. Przeznaczenie zastąpię prawdopodobieństwem.

A czy w dzieciństwie nie poznawało się prawdy jak w laboratorium, gdzie odkrywa się, co popadnie? Czyli strach poczułam, dopiero gdy weszłam w dorosłość, i wtedy wykształciłam tę trzecią nogę? Chociaż jestem dorosła, odważę się zgubić jak dziecko? Gubić się to przecież znajdywać kolejne rzeczy i nie mieć pojęcia, co zrobić z tym, co się znajduje. Idzie się na dwóch nogach i nie pozwala się unieruchomić przez tę trzecią. A ja chcę pozostać w bez­ruchu. Nie wiem, co począć z tą przerażającą wolnością, która może mnie zniszczyć. Ale czy byłam szczęśliwa, dopóki tkwiłam w bezruchu? Czy może w tej szczęśliwej rutynie przypominającej więzienie było – a było – coś obłudnego i niespokojnego? A może było w niej również – a było – coś, co tak bardzo tętni, do czego przywykłam tak, że myślałam, iż tętnić znaczy tyle, co być osobą. Czy tak? Też, też.

Tak bardzo przeraża mnie myśl, że na kilka godzin utraciłam ludzki kształt. Nie mam pojęcia, czy znajdę jakiś inny, by zastąpić ten, którego już nie ma. Wiem, że będę musiała zachować ostrożność, by nie podeprzeć się ukradkiem kolejną trzecią nogą, która odrodzić się może u mnie tak łatwo jak trawa – i nie nazwać tej dającej bezpieczeństwo nogi „prawdą”.

Ale nie wiem też, jaki kształt nadać temu, co mi się przydarzyło. A jeśli nie przyoblekę tego w jakąś formę, to dla mnie nie zaistnieje. A co… Co, jeśli tak naprawdę nic z tego nie miało miejsca?! Może nic mi się nie przytrafiło? Zrozumieć mogę tylko coś, co mi się przydarza, ale przydarza mi się jedynie to, co rozumiem – cóż wiem poza tym? Poza tym nic nie zaistniało. Może nic nie zaistniało! Być może trafiło mi się tylko tyle, że się powoli i szeroko rozpłynęłam? A walka z rozpadem polega u mnie właśnie na tym, że próbuję nadać mu teraz jakiś kształt? To forma wytycza granice chaosu, to ona zapewnia bezkształtnej substancji pewną postać. Wizja bezkresnego mięsa to majak szaleńców, ale jeśli pokroję mięso na kawałki i rozdzielę je między dni i łaknienia, okaże się, że nie jest już zgubą i obłąkaniem: będzie na powrót życiem uczłowieczonym.

Życie uczłowieczone. Za bardzo uczłowieczyłam życie.

I co teraz? Powinnam zachować całą tę wizję, chociaż oznaczałoby to pewną niepojmowalną prawdę? Czy nadać kształt nicości i w ten sposób scalić w sobie swój własny rozpad? Jestem tak bardzo nieprzygotowana, by zrozumieć. Wcześniej, zawsze gdy próbowałam, moje ograniczenia wywoływały u mnie fizyczne poczucie niewygody, bo jakikolwiek zaczątek myśli od razu roztrzas­kuje mi się o wnętrze czaszki. Wcześnie pogodziłam się bez żalu z ograniczeniami własnej inteligencji i zbaczałam ze ścieżki. Wiedziałam, że pisane mi niewiele myśleć, rozumowanie wtłaczało mnie ciasno we własną skórę. Jak zatem wywołać w sobie teraz myślenie? Może tylko myślenie było w stanie mnie uratować, pasja powoduje we mnie strach.

Skoro muszę uratować dzień jutrzejszy, skoro muszę mieć jakiś kształt, bo nie czuję się na siłach, by pozostać w nieładzie, skoro to nieuniknione, że będę musiała zmierzyć się z tym potwornym bezkresnym mięsem i pokroić je na kawałki, które pasują do rozmiaru moich ust i do pola widzenia oczu, skoro nieuchronnie ulegnę potrzebie kształtu, która bierze się z tego, że boję się rozmycia – niech przynajmniej odważę się pozwolić, by kształt ukształtował się sam, jak strup, który twardnieje sam z siebie, ognista mgławica, która zastyga jako ziemia. Niech zdobędę się na tę wielką odwagę, jakiej wymaga oparcie się pokusie, by wymyślić pewien kształt.

Wysiłek, który teraz podejmę, by pozwolić wypłynąć na powierzchnię sensowi, jakikolwiek by był – ten wysiłek byłby mniejszy, gdybym udawała, że piszę do kogoś.

Ale obawiam się, że zacznę wypowiadać się tak, żeby ten wyobrażony ktoś mógł mnie zrozumieć, boję się, że zacznę „wytwarzać” jakiś sens, ogarnięta takim samym łagodnym obłędem, który jeszcze do wczoraj pozwalał mi znaleźć sobie jakieś zdrowe miejsce w ramach pewnego układu. Muszę zdobyć się na odwagę, by wykorzystać jakieś bezbronne serce i przemawiać do niczego i do nikogo? Tak myśli ku nicości kieruje dziecko. Podejmę ryzyko, że zmiażdży mnie ślepy los.

Nie rozumiem tego, co ujrzałam. Nie wiem nawet, czy coś zobaczyłam, bo moje oczy nie odróżniały się już od tego, co widziały. Za sprawą pewnego niespodziewanego drżenia obrysów, niewielkiego odchylenia w nieprzerwanej ciągłości cywilizacji, na krótką chwilę doświadczyłam ożywczej śmierci. Subtelnej śmierci, dzięki której mogłam dotknąć zakazanego splotu życia. Nazwy życia nie wolno wypowiadać na głos. A ja prawie to zrobiłam. Ledwie udało mi się uwolnić od tego splotu, który prowadziłby do unicestwienia płynącego we mnie czasu.

Być może przytrafiło mi się to, że zdołałam pojąć, ale żeby być prawdziwą, nadal nie mogę dorastać do rozumienia, muszę wciąż nie rozumieć. Zawsze gdy się coś nagle pojmuje, przypomina to rażący brak zrozumienia.

Nie. Zawsze gdy się coś nagle pojmuje, ostatecznie objawia się rażący brak zrozumienia. Zawsze gdy się coś odnajduje, gubi się siebie. Może przydarzyło mi się pojmowanie tak całkowite jak niewiedza i wyszłam z niego nietknięta i niewinna. Moje własne rozumienie nigdy nie osiągnie poziomu tego pojmowania, bo nie sięgnę wyżej, niż pozwala mi życie – życie to jedyny dostępny mi poziom. Tyle tylko, że teraz, teraz znam już pewną tajemnicę. O której już zapominam, czuję, że już zapominam…

Żeby znów ją poznać, musiałabym teraz ponownie umrzeć. Ta wiedza zabiłaby, być może, moją ludzką duszę. A nie chcę, nie chcę. Uratować mnie mogłoby jeszcze oddanie się nowej niewiedzy, to byłoby możliwe. Bo walczę, by wiedzieć, a tymczasem nowa niewiedza, którą jest zapomnienie, stała się święta. Jestem westalką tajemnicy, której już nie znam. I służę zapomnianemu zagrożeniu. Dowiedziałam się czegoś, czego nie byłam w stanie zrozumieć, usta mam zapieczętowane, pozostały mi jedynie niezrozumiałe fragmenty pewnego rytuału. Chociaż po raz pierwszy czuję, że moje zapomnienie zrównuje się w końcu z poziomem świata. I nie chcę nawet, żeby wytłumaczono mi coś, co w celu objaśnienia musiałoby ­wykroczyć poza siebie. Nie chcę, żeby wytłumaczono mi to, co znów potrzebowałoby ludzkiego umocowania, by dało się odczytać.

Życie i śmierć były moje, a ja byłam potworna. Miałam śmiałość, jakbym po prostu chodziła we śnie. Zatraciłam się na godziny, podczas których odważyłam się niczego nie układać i nie porządkować. A przede wszystkim nie przewidywać. Dotąd nie ośmieliłam się pozwolić, by kierowało mną coś, czego nie znam, i popychało w stronę czegoś, czego nie znam: moje przewidywania warunkowały zawczasu, co zobaczę. Nie chodzi o zwiastuny: one już miały rozmiar moich trosk. Moje przewidywania zamykały mi świat.

Aż w końcu na kilka godzin się poddałam. I, na Boga, otrzymałam coś, czego nie pragnęłam. Droga, którą szłam, nie prowadziła wzdłuż doliny rzeki – zawsze myślałam, że gdy odnajduje się to, czego się szuka, jest to przeżycie żyzne i wilgotne jak rzeczne doliny. Nie sądziłam, że napotkam tak wielki rozdźwięk.

Czy aby pozostać człowiekiem, będę musiała zgodzić się na ofiarę, jaką jest zapomnienie? W zwyczajnych twarzach pewnych ludzi będę umiała już rozpoznać, że… Że oni zapomnieli. I nie wiedzą już nawet, że zapomnieli to, co zapomnieli.

Widziałam. Wiem, że widziałam, bo nie nadałam temu, co zobaczyłam, własnego sensu. Wiem, że widziałam, bo nie rozumiem. Wiem, że widziałam, bo to, co zobaczyłam, niczemu nie służy. Posłuchaj, muszę mówić, bo nie wiem, co zrobić z tym przeżyciem. Nawet gorzej: nie chcę tego, co widziałam. To, co widziałam, rozsadza mi codzienne życie. Przepraszam, że ci to przekazuję, sama wolałabym zobaczyć coś lepszego. Przyjmij to, co widziałam, uwolnij mnie od tej zbędnej wizji, od mojego zbędnego grzechu.

Jestem tak przerażona, że pogodzę się z tym, że się zagubiłam, tylko jeśli wyobrażę sobie, że ktoś podaje mi rękę.

Clarice Lispector, Pasja według G.H., przeł. Gabriel Borowski i Wojciech Sawala, Wydawnictwo Filtry 2024.