Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

C. A. Nelson, „Otwarte wody” (fragment)

Umawiasz się z nią w barze, dwa dni przed końcem 2017 roku. Sam zaproponowałeś miejsce, a jesteś spóźniony. Minutę czy dwie, ale jednak. Przepraszasz; niespecjalnie jej to przeszkadza. Obejmujecie się na powitanie i rozmowa płynie gładko, gdy wspinacie się po stopniach i jedziecie w górę ruchomymi schodami. Jesteś lekko zasapany, trochę spocony, ale nawet jeśli to zauważa, nie daje niczego po sobie poznać, nie komentuje ani nie patrzy znacząco.

Zajmujecie dwuosobową sofę obitą zielonym filcem. Przeskakujecie z tematu na temat jak dwójka starych przyjaciół, znajomy język od razu dodaje wam pewności siebie. Siedząc na sofie i patrząc przez okno na świat, który potrafi przytłoczyć nawet najbardziej pełnych życia ludzi, budujecie własny mały świat, przeznaczony tylko dla was i nikogo więcej.

– Ostatnim razem powiedziałeś, że jesteś fotografem – mówi ona.

– Nie, to ktoś inny powiedział, że jestem fotografem, a ja się wtedy skrzywiłem – wyjaśniasz.

– Dlaczego?

– Ty też się skrzywiłaś na wzmiankę o tym, że tańczysz.

– Nie odpowiedziałeś na pytanie.

– Nie wiem – mówisz. – Ale faktycznie, robię zdjęcia.

Za oknem słychać gwar na Piccadilly. Facet dmie w dudy, ich dźwięki płyną aż do was. Jest piątkowy wieczór i miasto ogarnia rodzaj gorączki, samo nie wie, co ze sobą zrobić.

– Może chodzi o to – zaczynasz – że wiesz, kim jesteś, i chcesz to chronić? Wiem, że jestem fotografem, ale kiedy inni tak o mnie mówią, to wszystko zmienia, bo to, co o mnie myślą, nie jest tym, co ja myślę o sobie. Bzdury gadam, przepraszam.

– Wiem, co chcesz powiedzieć. Ale dlaczego to, co ktoś o tobie myśli, zmienia to, jak myślisz sam o sobie?

– Nie powinno tak być.

– Jesteś świetny w wykręcaniu się od odpowiedzi.

– Nie robię tego specjalnie.

– Tylko się z tobą drażnię – mówi i rzeczywiście posyła ci przekorny uśmiech.

– Po prostu… – Urywasz i marszczysz czoło, jakby szukając odpowiedniego wyrażenia. – Przecież nie żyjesz w próżni. Dopuszczasz do siebie ludzi, odsłaniasz się przed nimi, a oni na ciebie jakoś wpływają. Jeśli to, co mówię, w ogóle trzyma się kupy.

– Owszem.

– Teraz twoja kolej. Co z tańcem?

– Mmm. Może później. Ciągle zbaczamy z tematu.

– To prawda.

– Lepiej powiedz, co sądzisz o moim pomyśle. Chcę dokumentować życie czarnych ludzi. Uważam, że taka archiwalna działalność jest bardzo ważna. Ale jak już mówiłam, nie mam bladego pojęcia o fotografii, więc fajnie by było wciągnąć cię do tego projektu. Fajnie by było zrobić go wspólnie.

– Hmm – chrząkasz, przedłużając milczenie. – Nie bardzo. Nie mam ochoty.

– Co? – To nie tyle pytanie, ile mimowolny odgłos zdziwienia. Zatapia się w sofie, nakrywa cała płaszczem, a ty patrzysz, jak płaszcz unosi się i opada niczym kołdra na śpiącej osobie.

– Hej – mówisz.

Spod płaszcza wyłania się czoło, potem para wyraźnie podkreślonych brwi i nieufnie patrzące oczy. Obserwujesz, jak zmaga się z zakłopotaniem.

– Żartuję. Zrobię to. Z wielką chęcią.

Widać, że wciąż toczy wewnętrzną walkę, w końcu na jej twarzy pojawia się wyraz uznania. Trafiła kosa na kamień.

– Nienawidzę cię. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. – Zerka na zegarek. Siedzicie tu już prawie dwie godziny. – Może powinniśmy się napić? Żeby uczcić naszą… spółkę? Potrzebuję drinka.

Cieszysz się, że to zaproponowała.

Przenosicie się z antresoli na parter. Noc wlecze się za wami, nie mogąc dotrzymać kroku. Na stoliku, przy którym siedzicie, stoją niskie szklaneczki, w połowie opróżnione. Nie jest to wasza pierwsza ani druga, ani trzecia kolejka. Lekko kręci ci się w głowie, starasz się zachować kontakt z tym, co dzieje się wokół. Ale im bardziej próbujesz nadążyć, tym mniejszą masz frajdę, więc postanawiasz stłumić ten domagający się trzeźwości głos i pociągasz kolejny łyk. W porządku, myślisz, tak jest dobrze. Ona wraca z toalety, idzie w twoją stronę, stawiając długie kroki. W oknie tańczą odbite światła Leicester Square. Wyciąga dłoń, dotyka czubkami palców szyby, jakby dało się uchwycić światło. Jednocześnie przesuwa nieco ciało i jej głowa opada wolno na twoje kolana i pozostaje przez krótką chwilę w tej czułej pozycji. A potem podnosi się, chcąc sięgnąć dłonią eleganckiej poświaty na szybie.

Tej nocy po raz pierwszy widzisz leniwy, czysty błysk, który czai się w jej oczach, kiedy pije. Słodkie słowa z cierpkich ust, sól na brzegu szklanki przytkniętej do języka.

Później idziecie do Shake Shack obok Leicester Square. Stoicie w kolejce, dwa prześcieradła łopoczące na wietrze. Płacisz za jedzenie – ona stawiała ostatnią kolejkę – i siadacie blisko siebie na stołkach barowych. Zamówiła burgera z posiekanymi papryczkami chili i frytki z serem, których nie jest w stanie dokończyć, więc nalega, żebyś ty je zjadł (nie znosi marnować jedzenia). Kiedy zabieracie się do posiłku, rozplątuje białe słuchawki i daje ci jedną, drobne palce przesuwają się po ekranie telefonu w poszukiwaniu muzyki. A teraz zapytajmy publikę: Czy ktoś był tamtego wieczoru w Shake Shack? Czy ktoś widział lub słyszał, jak dwoje nieznajomych odgrywa przed sobą swoje prawdy? Czy przepełniał ich pulsujący beat? Czy płynęli wraz z napędzanym jazzem i dziką energią arcydziełem Kendricka?

W drodze powrotnej do południowo-wschodniego Londynu pewna przyjemność, drobna, ale jednak przyjemność. Mkniesz przez ciemne podbrzusze miasta – głośne, czarne, gorące, piekielne. Obierasz kolejne warstwy, jakbyś rozrywał miękki miąższ owocu. Ona siedzi obok i znowu próbuje rozsupłać marynarski węzeł na kablu od słuchawek. W końcu udaje jej się to z cichym brzdękiem i jedną słuchawkę wsuwa do swojego ucha, a drugą do twojego. Dwoje ludzi, którzy skracają dystans łączącym ich kablem.

– Jaka jest twoja ulubiona piosenka? – pyta, musząc się nachylić, żeby przekrzyczeć dudnienie metra.

Po wyjściu na powierzchnię odgrywasz scenkę ku obopólnej uciesze. Gdy zdradza, że była na koncercie, o którym rozmawiacie, odchodzisz na chwilę, po czym wracasz, udając straszliwy gniew, a jednocześnie czując autentyczną zazdrość. Kiedy schodzicie po nierównej kostce brukowej w kierunku stacji Embankment, mówisz z takim ożywieniem, że słowa zlewają się w jedno:

– Mój najlepszy kumpel miał dwa bilety i zgodził się zabrać mnie ze sobą…

– Ale?

– Ale dzień wcześniej powiedział, no wiesz: „Jest taka jedna dziewczyna…”.

– No tak. Jeśli mogę cię pocieszyć, to był naprawdę dobry koncert.

– Wielkie dzięki.

– Wydaje mi się, że jesteś wkurzony – mówi, nie mogąc zapanować nad rozciągającymi się w uśmiechu ustami.

– Dobrze ci się wydaje.

A potem słucha uważnie, jak podekscytowany opisujesz znaczenie debiutanckiego albumu Isaiaha Rashada, opowiadasz o jego stylu i na jednym wydechu wymieniasz muzyczne inspiracje.

– To jak OutKast w połączeniu z J Dillą, ze szczyptą Gila, brzmieniem spod znaku Isley Brothers, w jego muzyce jest tyle soulu, że czujesz go całą sobą. No co?

– Nic. – Uśmiecha się szeroko, gdy przechodzisz za nią przez bramkę w metrze.

Nie wspominasz jej, że ta płyta towarzyszyła ci przez całe poprzednie lato. Nie mówisz, że tyle razy słuchałeś piosenki Brenda, ody artysty do swojej babki, że wiedziałeś, kiedy linia basu zacznie się przebijać spod delikatnego brzdąkania gitary, kiedy wejdzie trąbka, kiedy jej dźwięk powtórzy się echem i kiedy nastąpi przerwa, drobna pauza, a ściśle odmierzany rytm ulegnie rozluźnieniu. Nie mówisz jej, że te krótkie pauzy były dla ciebie okazją na złapanie oddechu, że nie zdawałeś sobie nawet sprawy, jak go wstrzymujesz. W końcu, próbując otrząsnąć się ze straty, wypuszczałeś powietrze, a na twojej twarzy pojawiał się drobny, smutny uśmiech.

Znowu w metrze. Przewijasz playlistę i wskazujesz na Rope/Rosegold. Ona kiwa z uznaniem głową.

– Ale ja wolę Park. Rewelacyjny kawałek.

Najpierw odtwarza twój ulubiony utwór, wyłącza ekran i podkręca głos na maksa. Oboje znacie słowa. Czysty soul. Czarnoskóra para przygląda się z rozbawieniem, jak słuchacie muzyki na tym krótkim odcinku. Z Embankment na Victorię. Trasa długości piosenki. Ale to jest to, kołyszecie się, wchodząc z zakrętu w zakręt, łapiecie falujący rytm, czujecie pulsujący beat. Przyjemność, drobna, ale jednak przyjemność.

Macie wrażenie, że nigdy nie byliście sobie obcy. Nie chcecie się rozstawać, ponieważ wtedy to, co jest między wami, wygasłoby w swoim obecnym kształcie, a kryje się w tym coś, z czego żadne z was nie chce zrezygnować.

Widok z jej balkonu: migocząca panorama Londynu. Czujesz się tu swobodnie. Jak w domu.

– Herbaty? – pyta z kuchni.

Kiwasz głową i idziesz przez salon, żeby dotknąć szyby. Jakby światło było czymś, co da się uchwycić, jakby to był obraz, którego można dotknąć. Ona pojawia się bezszelestnie obok ciebie.

– Jak długo tu mieszkasz? Zazdroszczę.

– Kilka lat. Nieźle, co? – Podaje ci kubek i wskazuje kanapę.

Siadacie na przeciwnych końcach, z kolanami podciągniętymi pod brodę, uważając, żeby nie naruszyć granicy dzielącej wasze poduszki; ale oboje wiecie, że coś już się otworzyło, zupełnie jakbyście ścisnęli torebkę z herbatą i wpatrywali się w liście wirujące we wrzącej wodzie.

– Twoja mama jest zabawna – mówisz.

– Zazwyczaj nie jest taka miła dla obcych – odpowiada ona, wyciągając nogi, żeby usiąść bliżej.

Przymyka oczy i ciszę przeszywa potężne ziewnięcie. Ziewanie okazuje się zaraźliwe, a ona, śmiejąc się, przekazuje ci pałeczkę w tym wyścigu, w którym zwyciężyć może tylko sen. Nagle brzęczy jej telefon. Z jej ust wymyka się dźwięk, którego nie potrafisz do końca rozgryźć.

– Wszystko w porządku?

– Samuel chyba wpadnie.

– No tak. Racja. – Szara rzeczywistość. – Pójdę już.

– Nie, wszystko gra, dopij chociaż herbatę…

– Nie chcę się narzucać…

Rozlega się dzwonek do drzwi.

Drzwi otwierają się i zamykają, słychać, jak ktoś mocuje się z butami, w końcu do salonu wchodzi Samuel. Wraca do ciebie tamta noc, kiedy wszyscy troje znaleźliście się w piwnicy pubu w południowo-wschodnim Londynie: potrzeba poznania tej kobiety i twoje naleganie, by was sobie przedstawił. To właśnie dzięki niemu się tu dziś spotkaliście; jego dziewczyna zapytała, czy zna jakiegoś fotografa, a ty jako pierwszy przyszedłeś mu na myśl. Wpatrujesz się teraz w Samuela i odczuwasz głęboki wstyd. Na jego twarzy pojawia się udawane zaskoczenie.

– O, cześć.

– Cześć – odpowiadasz.

– Słyszałem, że mieliście udany wieczór.

– To prawda. Było bardzo miło.

– Nie wątpię – mówi Samuel. Podchodzi do swojej dziewczyny i cmoka ją w policzek. – Zaparzę herbaty.

Odwracasz się do niej.

– Będę leciał.

– Odprowadzę cię – mówi.

Samuel obserwuje z kuchni, jak na nią patrzysz. Pilnowałeś się, żeby się nie zapędzić, ale oboje wiecie, że coś już się otworzyło; ziarno, które wetknąłeś głęboko w ziemię, zakiełkowało o niewłaściwej porze roku. Zastanawiasz się, jak opowiesz tę historię tym, którzy będą pytać, bo pytania na pewno się pojawią. Czy argument „nie widziałem w tym nic złego” wystarczy? Czy „do niczego nie doszło” ujdzie jako usprawiedliwienie?

Niedługo wstanie świt. Ona narzuca na siebie ogromny zielony płaszcz i schodzi z tobą po schodach. Obejmuje cię ciepło w ciepłą noc, a kiedy się od niej odsuwasz, pyta:

– Odezwiesz się?

– Jasne.

Caleb Azumah Nelson, Otwarte wody, przeł. Mariusz Gądek, Wydawnictwo Drzazgi 2023.