Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Beata Chomątowska „Betonia. Dom dla każdego”

Nowości wydawnicze /

Beata Chomątowska „Betonia. Dom dla każdego” (fragment)

 

Nie mówię szeptem

Azory, Kraków

 

Grzegorz Krzywak, mieszkaniec Azorów, ma kilkanaście lat, kiedy starszy brat zabiera go na kopiec Piłsudskiego. Wdrapują się na sam szczyt i gapią na panoramę Krakowa.

– Widzisz? – Brat wskazuje palcem na bryłę górującą nad miastem od północnego zachodu.

Cała północ to szara linia bloków. Ale ten jeden kolos odcina się ogromem od reszty. Azorski tysięcznik. Dziesięć pięter, trzysta siedemdziesiąt cztery mieszkania, czternaście i pół tysięcy metrów kwadratowych powierzchni użytkowej. Gdy powstawał w 1969 roku, drugiego takiego jeszcze w Krakowie nie było.

– Azory – mówi brat do Grzegorza, głośno, by usłyszeli go wszyscy spacerowicze. – Osiedle królewskie!

Na lewo od Azorów – osiedle Widok. Na prawo – Trzydziestolecia PRL. Po przeciwległej stronie Wisły jak okiem sięgnąć też rosną bloki – Ruczaj, Bieżanów Nowy, Kurdwanów. Plan architekta Stanisława Hagera, zakładający, że Kraków nie będzie rozwijał się koncentrycznie, jak w minionych stuleciach, lecz pasmowo, poprzez skupiska osiedli od strony północnej i południowej – zaczyna się właśnie materializować.

Jeśli osiedle Trzydziestolecia PRL uznać za symbol ery Gierka, to Azory są erą Gomułki.

– Boże, jak myśmy im zazdrościli, tym z Trzydziestolecia – wzdycha Krzywak, dziś historyk i dziennikarz. – Mieli balkony. Najprawdziwsze balkony i okna w kuchni. Mogli sobie trzymać na balkonach rowery, rozwiesić pranie. Śmiali się z nas, że na Azorach bielizna suszy się między blokami, bo mieliśmy tylko drzwi balkonowe, a za nimi takie kratki sięgające do piersi. Chyba po to, żeby można było sobie je otworzyć i wyobrażać, że dalej jest balkon. Jakby chcieli z nas zadrwić.

Mieszkanie Grzegorza: dwa pokoje, trzydzieści sześć metrów, mikroskopijna łazienka i kuchnia bez okna. W jednym pokoju rodzice, w drugim na piętrowym łóżku on i starszy brat. I jeszcze pies. Gdy Grzegorz odwiedza kolegów, to jakby wchodził do siebie: takie same wersalki, piętrowe łóżka, łazienki bez umywalek.

– Dziś wydaje mi się to, że to kadr z filmu science fiction. Jak myśmy się tam mieścili? Niedawno wyprowadziłem się do kamienicy w centrum, z balkonem. Pierwszego dnia nie chciało mi się z niego schodzić. Siedziałem i myślałem sobie: tak smakuje wolność.

Jeśli coś łączy Kraków Gierka i Kraków Gomułki, to tylko osoba głównego projektanta: urbanisty Mieczysława Turskiego. W prasie można przeczytać o Azorach jako ostrzeżeniu dla budowniczych osiedla na sąsiedniej, nieznacznie młodszej Krowodrzy, wtedy jeszcze bezimiennego.

Turski krzywi się, gdy mówi o swoim pierwszym projekcie.

– Ciemny, najgorszy okres w historii polskiego budownictwa – powtarza.

Dyrekcja Inwestycji Miejskich, podległa Głównej Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych, wskazywała, ile potrzebuje mieszkań o określonym metrażu. Najwięcej miało być małych, bo uznano, że większe już na Azorach istnieją – w postaci tamtejszych domów jednorodzinnych, skazanych na wyburzenie. Wymyślono również, że najoszczędniej będzie zmieścić jak najwięcej mieszkań na jednej kondygnacji. Takie bloki musiały być bardzo szerokie, ponad piętnaście metrów. Stawiano je masowo w całym Krakowie, wywędrowały nawet do okolicznych miejscowości. Wyglądały okropnie – długi, wąski korytarz, a po obu stronach masa małych mieszkanek, jak winne grona oplatające długą gałąź. Albo jak więzienne cele.

– Nie miałem wyboru – mówi Turski. – Nikt go wtedy nie miał, trzeba było odpowiedzieć na program określony przez państwowego inwestora.

Koledzy z krakowskiej politechniki śmieją się, że Mietek zrehabilitował się osiedlem Trzydziestolecia za grzechy Azorów.

Dla krakowian Azory to bowiem osiedle złe. „W stosunku do całej dzielnicy moralnie zagrożeni stanowią na Azorach 45,3 proc., przestępstw kryminalnych dokonywanych przez osoby dorosłe i nieletnie było tu 20,8 proc., chuligańskich wybryków 17,2 proc., poważne przestępstwa w stosunku do wszystkich popełnionych w dzielnicy zajmowały 27,3 proc.” – przywołuje milicyjne statystyki „Gazeta Krakowska” w 1970 roku.

Ale mieszkańcom Azorów nie bardzo to przeszkadza.

– Stary Kraków? – zastanawia się Grzegorz Krzywak. – Dla nas był pocztówkowy. Wycieczka do centrum była jak podróż w inny świat. Najczęściej jeździło się tam po buty. Na Szewskiej, Floriańskiej i przylegających uliczkach mieli największy wybór. W Rynku bywaliśmy, gdy nauczycielka zabierała klasę do kina, ale nie lubiliśmy tego miejsca, bo łatwo można było tam zostać skrojonym przez złodziei. Nikt z nas nie marzył wtedy o mieszkaniu w kamienicy. Byliśmy najwyraźniej pogodzeni ze swoim smutnym losem.

Chętnie jednak przekazałby architektowi, że nie mieli do niego pretensji. Bo choć mieszkali w Szuflandii, byli też z niej dumni, jakby był to co najmniej Tadź Mahal.

Gdy przed meczem na stadionie Wisły (na Wisłę jeżdżą wszystkie chłopaki z osiedla, jeśli kogoś brakuje, to albo jest chory, albo żyje w innej rzeczywistości) na pytanie „Skąd jesteś?” odpowiadają z dumą: „Z Azorów!” – zapada pełna szacunku cisza.

– Nie znam nikogo, kto wstydziłby się przyznać, że jest z Azorów. Wręcz przeciwnie – mówi Krzywak. – Aura otaczająca osiedle tylko dodawała nam animuszu. Patriotyzm lokalny był silny. Jak w tej frazie z piosenki: „Nie mówię szeptem, gdy mówię, skąd jestem”. Dotyczyła Warszawy, ale jest też o nas.

O tym, że nie wolno zapuszczać się bez potrzeby na drugą, zachodnią stronę parku Wyspiańskiego, wie każde dziecko z osiedla Trzydziestolecia PRL. Łatwo przekroczyć tam niewidzialną linię i popaść w tarapaty. Matki nastolatków z niepokojem śledzą milicyjne statystyki. W blokach na wschód od parku szepcze się o zbrodniach, jak tej z 1978 roku, gdy w jednym z azorskich mieszkań ojciec zabił syna ciosem zadanym nożem w serce, nie mogąc ścierpieć jego uwag na temat swojego „pasożytniczego trybu życia”. „Coś takiego na kulturalnej Krowodrzy nie mogłoby się zdarzyć!” – myśli Maria z bloku przy Opolskiej i przestrzega szykującą się do liceum córkę, by pod żadnym pozorem nie brała pod uwagę czternastki na Azorach, choć to szkoła ulokowana najbliżej. Nawet jeśli nic szczególnego jej na sąsiednim osiedlu nie grozi – dziewczyny nie biorą udziału w plemiennych walkach – tylko zmarnowałaby czas. Świadectwo z liceum na Azorach z pewnością nie pomoże jej przy egzaminach na studia tak jak to z prestiżowej jedynki, dwójki czy piątki.

Bo oprócz nazwiska architekta Mieczysława Turskiego Kraków Gierka i Kraków Gomułki dzieli prawie wszystko. Począwszy od sprawy najważniejszej: Azory są wierne Wiśle, Trzydziestolecia jest za Cracovią. Rolę linii demarkacyjnej i pola bitwy między dwoma wrogimi terytoriami odgrywa park Wyspiańskiego na zachodniej granicy Azorów. Tam toczą się walki na śmierć i życie. Jeśli ktoś z Azorów znajdzie sobie przypadkiem kumpla z Trzydziestolecia – co zdarza się niezmiernie rzadko – osiedlowa starszyzna bierze go na rozmowę wychowawczą. Bo oczywiste jest, że z tymi z Trzydziestolecia nie można się kumplować. To są „oni”.

Migawka z dzieciństwa, jedna z tych, które zostają w człowieku na zawsze: Grzegorz, wówczas może dziesięcioletni, bawi się w parku w piękne słoneczne popołudnie. Nagle jakiś cień zasłania słońce.

– To młody z Azorów, znam go! – słyszy nad uchem.

Wraca do domu z płaczem sprany na kwaśne jabłko. Innego dnia, gdy jeździ po tym samym parku rowerem, dopada go kilku zziajanych starszych chłopaków.

– Trzydziestolecie idzie! Wołaj naszych!

Zziajany, przejęty niczym goniec oznajmiający wojnę, wjeżdża na swoich wigrach 3 na szkolne boisko, o tej porze pełne dzieciarni, i krzyczy ile sił w płucach:

– Jest wjazd! Trzydziestolecia idzie!

I natychmiast widzi, jak na dźwięk tego wezwania wszyscy – od starszyzny po najmłodszych –podnoszą się i ruszają ławą w ślad za nim, rowerowym heroldem, który właśnie wypełnił posłannictwo. „To ja im to powiedziałem! To mnie wybrali!” – dźwięczy mu w myślach, serce przepełnia duma.

Nieprzypadkowo przez cztery lata nauki w liceum Grzegorz Krzywak miał w klasie tylko jednego mieszkańca sąsiedniego osiedla. Przetrwał wyłącznie dzięki temu, że zupełnie nie interesowała go piłka. Chłopaki z Azorów miały się za to z pyszna, gdy po reformie edukacji wprowadzono gimnazja. Kończących azorskie podstawówki obleciał strach, bo najbliższe gimnazjum urządzono w szkole na Trzydziestolecia. Niejeden, ujrzawszy swoją ksywę wypisaną farbą na ścianie, poprosi rodziców lub starszego brata, by asystowali mu na co dzień w przymusowej wędrówce przez zakazany teren.

Chuligański mit Azorów zrodził się w latach sześćdziesiątych, gdy wśród skromnych domków otoczonych zagonami kapusty, kalafiorów i rabarbaru zaczęło wyrastać osiedle na dwa tysiące siedemdziesiąt pięć izb mieszkalnych. Przyszła sypialnia dla przyjezdnych robotników i najuboższych krakowian przesiedlanych z poddaszy i suteren niszczejącego Kazimierza. Mieszkańcy dzielnicy żydowskiej podczas wojny trafili do getta po drugiej stronie Wisły, a ich miejsce zajęła ludność z podkrakowskich wsi.

Pierwsze sześć czteropiętrowych bloków na Azorach zajmują właśnie kazimierscy przesiedleńcy, charakterne chłopaki z tych, co nie kończyły żadnych uniwersytetów, ale w kaszę sobie dmuchać nie dadzą. Zaczną od rozbicia ulicznych latarni – nikt, nawet milicja, długo nie odważy się zbliżyć do ich enklawy, o której krążą legendy. Przyzwyczajona do spokojnej egzystencji mała, zamknięta społeczność jednorodzinnych domków, ze względu na bliskość koszar, torów i fortów zdominowana przez kolejarzy i wojskowych, nie podda się jednak bez walki. Jest to zresztą walka klas. Dotychczasowi mieszkańcy, od lat gospodarujący na swoim, nie mogą przeboleć, że upycha się im pod nosem wysokie bloki, zmuszając wielu z nich do przeprowadzki lub rozbiórki rodzinnego domu. Ani myślą ruszać się z miejsca i krzywo patrzą na przybyszy. W przeciwieństwie do nich są u siebie – mają pracę przechodzącą z ojca na syna, kawałek pola lub przynajmniej ogródek, krąg znajomych, groby na pobliskim cmentarzu w Bronowicach – to daje im poczucie wyższości. Tymczasem ci z bloków, choć przyjeżdżają z jednym kuferkiem, też oderwani od roli i za darmo dostają nowiutkie mieszkania, nie umieją się nawet zachować.

W kolejce do świeżo otwartej przychodni dziennikarka „Dziennika Polskiego” Krystyna Zbijewska notuje głosy zasiedziałych mieszkańców.

Siwa staruszka, siedząca w samym kącie, tuż pod oknem, rzuca z oburzeniem:

„– A widziała pani, jak tymi ciężarówkami jeżdżą? Błoto mieszają, na chodniki nie baczą. Oni, budowlańcy, tu teraz królują.

– To jeszcze nie najgorsze – wtrąca siedzący obok pacjent w grubych walonkach. – Najgorszy to ten brud, śmietniki. Ludzi się krocie osiedliło i człowiekowi pod oknami śmieci gromadzą. […]

– Oj, nie te Azory dzisiaj, co dawniej były! – wzdycha staruszka spod okna. – Gdzie ta cisza, spokój, ogródki z kwiatami?…

– To nieważne, życie musi iść naprzód – włącza się znowu pierwszy w kolejce. – Najbardziej dokucza to, że człowiek siedzi teraz jak na huśtawce. Nie wie, co będzie za miesiąc, za rok. Dach mi przecieka, nie wiem – reperować czy nie? Może lada dzień przyjść nakaz wysiedlenia i wydatku szkoda… Wiadomo: domek przeznaczony do rozbiórki. Ale kiedy? Bóg jeden raczy wiedzieć.

– Czasem wysiedlą i znowu coś zmieni się za biurkiem; eksmitują z powrotem. Pamięta pani, tak było w zeszłym roku z Bednarskimi – zabiera głos jeszcze jeden, milczący dotąd pacjent.

– Jak na huśtawce…”.