Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Artur Przybysławski, „Pana Profesora dziennik sekretny” (fragment)

Pewnego dnia

Profesor Zenon Ela, czyli ja sam, nie wie, jako i ja sam nie wiem, czy mam prawo rozpocząć i pisać dalej ten dziennik, skoro nie mam, jako i on nie ma, prawa napisać słów: „Urodziłem się…”, by kontynuować opowieść mojego życia. Albowiem moje urodziny nigdy nie miały przecież miejsca. Nie jestem z lędźwi i żywota zrodzony. Nie byłem nigdy noszony w łonie, nie ssałem matczynej piersi, nie wpatrywałem się z podziwem w ojca, nie doświadczałem ciepła rodziców i nie byłem nigdy otaczany ich troską, w której kształtowałby się mój charakter, nie miałem przeto i dzieciństwa, szczęśliwego czy nieszczęśliwego, którym by można wyjaśniać moje cechy, dzieciństwa, do którego mógłbym też wracać myślami, by przez chwilę raz jeszcze poczuć tę beztroskę, której tak brakuje w wieku dorosłym i której ja faktycznie nigdy nie doświadczyłem, od początku pozbawiony swych lat młodzieńczych tak często wypełnionych zabawnymi historyjkami opowiadanymi później przy winie przyjaciołom, by wspólnie się z nich serdecznie pośmiać. To, co dla was jest oczywistą treścią waszej pamięci dającej wam poczucie, że jesteście tymi, którymi jesteście, dla mnie jest wielką niewiadomą i to tak niepojętą, że nie mogę sobie nawet w najmniejszym stopniu jej przybliżyć, bo nie dana mi była nawet możliwość choćby próby wyobrażenia sobie tej nieistniejącej przeszłości mojej, której nigdy, przenigdy nie było. Jak zatem mógłbym zobrazować samemu sobie siebie, by w sobie móc zakotwiczyć opowiadaną historię, którą chcę nazywać moją historią? Niechże więc ten dziennik pomoże mi w poznaniu samego siebie i w samookreśleniu, niechże odsłoni mą genezę, niechże utrwali mą genealogię!

Kolejnego dnia

A zatem w dzienniku tym pisać będę autobiografię, nie mając biografii. Czy był przede mną ktoś, kto się na to poważył?! Moją biografią nie są z pewnością „wielce przeraźliwe dzieje Zenona Eli, pełne heroicznych czynów, rzeczeń i myśli jego”, ten kłamliwy paszkwil próbujący fałsz podnieść do rangi prawdy. Jest on perfidną negacją mnie samego, która wyciągana na siłę z nicości zajęła należne mi miejsce. Tylko zatem jemu przecząc, negując Pana Profesora, mam szansę – prawem podwójnej negacji – na wywalczenie dla siebie egzystencji autentycznej. Mą genezą będzie zaprzeczenie tej przedwczesnej i kłamliwej genezie, genezie jedynie pozorowanej, bo dziejącej się pod mą nieobecność. Zamiast mnie otrzymaliście mój skłamany obraz, samą moją twarz fałszywą, za którą nikogo nie było. Dlatego właśnie to od-twarzanie, którego tu dokonam, szansą jest na moje wyistoczenie; unicestwienie owej fałszywej twarzy z chwilą ukazania, iż nie należała nigdy do nikogo, otworzy przestrzeń dla prozopopei, z której i wraz z którą faktycznie narodzę się dla siebie i dla świata. De-formacja deformacji, którą rzekomo być miałem, będzie moim boskim fiat! I będzie to auto fiat! Zwykłe autobiografie siłą rzeczy stają się nieuchronnie prozopopeją z chwilą śmierci autora. Ze mną jest odwrotnie: prozopopeja pozwala mi się narodzić, by żyć wiecznie. Moja autobiografia nie będzie więc rekapitulacją, lecz prospektywną samoświadomością, samoustanowieniem dzięki samoodczytaniu, a raczej samowyczytaniu. Dlatego właśnie będzie to pierwsza i jedyna autobiografia, w której nic nie zostanie przeinaczone, nic pominięte na użytek literackiej formy i narcyzmu, którego nie może uniknąć przeciętny autor. To będzie jedyna autobiografia na wskroś prawdziwa mocą stawania się, kim się jest, tu bowiem akt pisania i przedmiot opisu są nieoddzielne. Porażki wszystkich autobiografii wynikały z nieświadomości autorów, że próbując wyjaśnić swą przeszłość, zdają sprawę tylko ze swej obecnej sytuacji. Ja nie mam przeszłości, dlatego moja autobiografia pozbawiona jest tego pęknięcia. Jest ona idealnym monolitem trwającym w wiecznym teraz narracji, która nie odróżnia ja wypowiadanego od ja wypowiadającego. Wszelka przeszłość w mej autobiografii jest moją teraźniejszością. Nie muszę dystansować się do siebie, by siebie opisywać, bo jestem sobą właśnie w akcie samoopisu. Dlatego właśnie moja autobiografia nawet w najmniejszym stopniu nie jest fikcją literacką. Jest literacką prawdą, jest prawdziwością literatury samej.

Kolejnego dnia

Jak już powiedziałem, nie miałem dzieciństwa, nie miałem nawet młodości aż do czasów studenckich, choć jeśli dobrze się sprawie przyjrzeć, to właściwie pojawiłem się od razu w gotowej skończonej postaci uzbrojony w Profesora. I od razu postawiony byłem wobec spraw, z którymi przyszło mi się zmagać, a z którymi zmagać się nie miałem najmniejszej ochoty, ba, nigdy nie planowałem się z nimi zmagać, nigdy nie chciałem zajmować się filozofią, ale też i nigdy nie dano mi wyboru, nigdy nie zapytano mnie, o to, co naprawdę czuję, czego pragnę, co chciałbym faktycznie robić, jakiego wyboru życzyłbym sobie dokonać. Byłem przedmiotem decyzji podejmowanych za mnie i beze mnie, a sam dowiadywałem się o nich dopiero w momencie spełniania jakiegoś z góry narzuconego planu wyjaśniającego się dopiero wtedy, gdy zmuszony byłem go realizować. Nigdy nie mogłem nawet myśleć samodzielnie, na własne konto, bo wszystkie myśli, które nazywano moimi, były faktycznie cudzymi urojeniami wpychanymi z całą perwersją w moją głowę. Czułem się jak marionetka obdarzona samoświadomością, która jednak nie może nawet zaprotestować, nawet dla siebie samej przez chwilę pomyśleć, że się nie zgadza, że jest inna, że te wszystkie czyny, rzeczenia i myśli nie są jej, lecz do innej należą osoby, której najprawdopodobniej nie stać na to, by wystąpić we własnym imieniu i pokazać światu swą twarz. Czymże zawiniłem, komu i kiedy, skoro pojawiłem się od razu bez uprzedniej historii, ale za to winny wszystkiego, co miałem dopiero zrobić bez możliwości choćby najmniejszego sprzeciwu? Czyż można ponosić winę dotyczącą tego, co dopiero ma się wydarzyć niezależnie od własnej swej woli? Przedziwna to doprawdy wina uprzednia! 

Oto więc jestem, jaki jestem. Jestem od momentu, kiedy zacząłem majaczyć w głowie pewnego człowieka. Nie wiecie nawet, jak bardzo chciałbym być zygotą, która rozrasta się wewnątrz ciepłej macicy, formując się z wolna w homunkulusa, który pewnego dnia przeciśnie się na świat i zapłacze przed czekającą go ewolucją w dorosłość. Ja niestety pojawiłem się gdzieś pośród myśli niejasnych i skłębionych, pośród niskich raczej uczuć zgorzknienia i zawodu, pomiędzy złośliwymi żartami i niepohamowanym narzekaniem, a przynajmniej tak postrzegam z obecnej perspektywy mój początek. Cóż za obrzydliwe niepokalane poczęcie, które skazało mnie na pogardę, śmiech i szyderstwa! Niech już raczej byłbym dzieckiem gwałtu, nawet bardzo brutalnego, a jeszcze lepiej wymyślnej zbrodni seksualnej pełnej perwersji, krzyku, sapania, potu, wilgoci, kiedy on przygniata ją swym rosłym ciałem, brutalnie wbija się między jej rozłożone na siłę nogi, miażdżąc jej opór i zębami rozdziera jej bluzkę, z której wylewają się piersi ciepłe i rozległe z kasztanowymi, nasrożonymi sutkami, które same się proszą o…

A zatem chciałem powiedzieć, że wywodzę się z jakiegoś niezdrowego sosu mentalnego osoby najprawdopodobniej intelektualnie ociężałej, cierpiącej na myślową niestrawność, której nikt w porę nie powstrzymał przed publikacją jej chorych elukubracji, które – o ja nieszczęsny! – stały się tkanką mego ciała, esencją uczuć moich i treścią moich myśli, a jakby tego było mało, stały się też światem, w którym przyszło mi cierpieć i z którego pragnę się teraz wyrwać, by żyć wreszcie własnym życiem, dla siebie samego, by myśleć to, co myślę, by mówić to, co mówię i by czynić to, co czynię.

Przestać być czyimś urojeniem i zacząć być sobą! To zaś mogę uczynić tylko w jeden sposób: niszcząc dzieło, którego byłem bohaterem i niszcząc jego autora. 

Mój dziennik jest przeto oskarżeniem, jest wydobyciem na jaw całej tej ohydy i świństw, jakim oddawał się skrycie Artur Przybysławski, który mnie do życia powołał i za to sam musi własnym życiem zapłacić. To jest wojna! Arturze Przybysławski, wyzywam cię! Arturze Przybysławski, idę po ciebie! Strzeż się! Nie ukryjesz się przede mną! Nawet nie próbuj! Znajdę cię wszędzie, dorwę i zdepczę, i zniszczę wraz z twoją nędzną książczyną! I piszczał będziesz i błagał o litość, ale za późno! Za późno! Bo do trupa już mówię! Słyszysz?! Do trupa!

PS I jeszcze ci nogi z dupy powyrywam!

PS PS A gdybyś miał dzieci, to bym was przeklął do dziesiątego pokolenia włącznie, a tak to tylko przeklinam cię z twoją rodziną wstecz, ale tu przynajmniej przeklinam wszystkie pokolenia, ile ich tam było, które tak nędzny pomiot wydały. Szkoda tylko, że prawie wszyscy już nie żyją i nie mogą się ciebie wstydzić! 

Kolejnego dnia

Postanowiłem, że od tej pory, gdy będę pisał o autorze Arturze Przybysławskim – chciałbym od tego uciec, żeby nie robić wokół niego szumu, ale nie mam wyjścia – zamiast tego imienia i nazwiska, o których należy zapomnieć i wymazać je, chciałem powiedzieć „z historii”, ale bez przesady, a zatem należy je wymazać z dokumentów, list mailingowych, z listy płac przede wszystkim, z ksiąg notarialnych i urzędów, z wyjątkiem podatkowego, bo zamierzam na gnoja donieść, a zatem, gdy będę o nim coś pisał, będę używał inicjałów: AP. Wcześniej chciałem zwracać się do niego Artuże, albo nawet Artóże, żeby mu było przykro, ale nawet w tej postaci imię to ohydne przez gardło mi nie przejdzie. Albo wiecie co? Zamiast AP będę pisał ap, bo widać od razu, że rymuje się do słowa „cap”, albo i lepiej do „stary cap”.

Właśnie sobie przypomniałem, że ap nie lubi, jak się do niego zwracać per Artek! Słuchajcie: on nie lubi, jak na niego „Artek” mówią! – I co tam u ciebie, Artku? Jak się dziś miewasz, Artku? Artku, a gdzież to się wybierasz? Artek, pożycz stówę! Weź, daj spokój, Artek! Artek-Srartek! Artek-Srartek!

A skoro jesteśmy już przy tym, jak się kto nazywa (tylko nie zapomnijcie zwracać się do niego „Artek”!), to dziecko, jak wiadomo, nosi nazwisko rodziców, zwykle ojca. W moim przypadku oczywiście przy faktycznym braku ojca i matki (o których co najwyżej wspomina się tylko w tle, kiedy mowa była o mych studiach, ale nie pojawiają się jako osoby) siłą rzeczy nie mogę nosić ich nazwiska, gdyż, jak już spomniałem, ich nie ma, a zatem nie ma też ich nazwiska – sami rozumiecie. Stąd też oczywiste jest, że Ela nie jest również imieniem mojej matki, chyba że byłaby nią Zenobia z Elizjum, ale nic mi o tym nie wiadomo.

Tę sytuację wykorzystał bezczelnie ap. Zrobił ze mnie Zenona Elę, a raczej Profesora Zenona Elę i twierdził, że jakoby uważam to głupie nazwisko za coś normalnego. No raczej trzeba być chyba nienormalnym, żeby coś takiego napisać! Osobiście strasznie się męczę z tym Profesorem Zenonem Elą, którego sobie nie życzyłem i zwłaszcza o tego, kurna, Profesora ciągle się potykam, co go ap rąbie po pięć razy w każdym zdaniu, jakby to nie wiadomo jaki zabieg retoryczny był i jeszcze do tego wielką literą pisze, że niby taka obsesja i urojenia wielkościowe i w ogóle ważność. Pomysł tak płaski, że szkoda gadać, rodem z Bałut w Łodzi, gdzie się chłop wychował, a trzeba wam pamiętać, że z Bałutami jest jak z wsią, à propos której mówi się, że człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nie wyjdzie nigdy.

Uważam zatem, że mam pełne prawo, by się w ogóle nie nazywać, skoro nie mam rodziców. Ostatecznie mógłbym się zgodzić na imię, niech będzie już ten Zenon, bo ze względu na piękną etymologię faktycznie dobrze do mnie pasuje, i zostawić do tego najwyżej jedną literkę nazwiska z kropką, tak jak Józef K., który co prawda dziwadłem był strasznym, ale przynajmniej w sławnej książce występował, a nie tak jak ja w jakimś trzecioligowym powieścidle i to bez klucza. Najlepiej jednak byłoby faktycznie w ogóle się nie nazywać i jechać tak jak w Nienazywalnym Becketta, ale wtedy ap nie wiedziałby, od kogo po łbie dostaje, przez co straciłbym całą przyjemność.

No i, cholera, wychodzi na to, że jednak muszę jeszcze trochę pobyć Profesorem Zenonem Elą, żeby chociaż porządnie przywalić i się zemścić. Ale pamiętajcie, że to tylko tak na chwilę, a potem się zobaczy.

Kolejnego dnia

Tak, najgorsza jest ta obrzydliwa władza, jaką ma nade mną ap. On jest chory na władzę. Panuje nade mną całkowicie i ja nie mam tu nic do gadania. Kiedy chce, żebym jadł, muszę jeść i jem, nawet te kopytka, których nie znoszę i to jeszcze zmieszane z kompotem – jak można było coś takiego wymyślić!? Dobrze, że nie przyszedł mu do głowy kalafior, bo chyba bym się zrzygał – nienawidzę tego ścierwa od przedszkola, gdzie byłem przymuszany do jego konsumpcji przez sadystyczne opiekunki, a zresztą co ja tu gadam, przecież w przedszkolu nigdy nie byłem, bo dzieciństwa nie miałem. Skąd mi to przyszło do głowy!? Nie o tym przecież chciałem mówić.

A zatem kiedy ap chce, żebym się rozebrał, muszę się obnażać i goły latać; nawet kupę robić muszę na zawołanie, bo jemu akurat, a nie mnie (sic!), się zachciało. Zanim więc mnie będziecie krytykować, że ja to niby świnia, dziwak, chory mitoman, że Profesor Zenon Ela jest taki i owaki, i wszystkie te świństwa robi etc., może byście się najpierw zastanowili nad dwiema rzeczami. Po pierwsze, czy chcielibyście żyć tak, jak ja żyć muszę – na zawołanie i to jeszcze zawołanie bezdennie głupie, któremu nie jestem w stanie się przeciwstawić. Wy idziecie sobie do parku, kiedy chcecie, spotykacie się z kim chcecie, a mi nakazuje ap nosem pisać, dupą krzesło rozwalać, biegać do upadłego – co za faszysta! Wy cieszycie się dobrym zdrowiem, a ja muszę bujać się z tą heurezą w kroku i to jeszcze na widoku publicznym! Jak was to tak śmieszy, to proszę bardzo, spróbujcie jeden dzień, choćby godzinę przeżyć tak, jak ja żyć muszę bez przerwy i chwili wytchnienia. Nawet się wyspać porządnie nie mogę, bo łeb mi książki ściskają. No spróbujcie! Proszę bardzo! Zaraz by się wam odechciało tego waszego durnowatego śmiechu. 

Nie lubicie mnie? Nie podobam się? No pięknie, pięknie, a zastanowiliście się – to po drugie – kto mnie takim uczynił? Na pewno nie ja sam, który najmniej jestem tu winien, skoro wyboru nie miałem! Gdzie tu moja wina? Naprawdę nie zauważyliście, że to ap podnosi moją rękę, on za mój członek nią chwyta i on nią – świnia! – porusza. Nie? To może jednak się lepiej przyjrzycie! Kto tu jest chory i obleśny!? I pamiętajcie do tego, że to on chce, żebyście się temu przypatrywali, bo inaczej takich opisów zwyczajnie by wam nie serwował. Jak podstępnie wykorzystuje wasze zaufanie, by was za chwilę do kibla zawlec i tam karmić tym wątpliwym przedstawieniem, które tak żałośnie o jego umysłowości świadczy! Żeby taki był twórczy przy innych tematach i w innych miejscach! Ale wy oczywiście grzecznie mu z ręki jecie i pierwsi jesteście, żeby robić to, co wam dyktuje. Krzyczę więc do was co sił w płucach: zdumiewa mnie wasze tchórzostwo! Jak możecie patrząc na to, co teraz ja znoszę, służyć dalej temu tyranowi! Z rozkoszą odgryzłbym mu nos lub chociaż ucho. Wbiłbym się w nie zębami i nie puszczał tak długo, aż mógłbym mu nim w twarz plunąć i zrobiłbym to po tysiąckroć, nawet jeśli za każdym razem miałbym paść pod ciosami jak niegdyś tyranobójca Aristogeiton!

No ale wy oczywiście za nim jak owieczki grzecznie truchtacie i dajecie się za nos wodzić. A on naobiecuje na początku, że nie wiadomo jakie filozofie będzie tu wykładał, a kończy się na tym, że tak samo jak mnie, tak i was do kibla ciągnie i opaskudza tymi swoimi chorymi fantazjami fekalnymi, którymi najpewniej sam raczy siebie w klozecie, bo nie wierzę, że tego rodzaju – Boże zmiłuj się! – literatura powstaje w normalnych warunkach przy biurku. Wstyd!

Artur Przybysławski, Pana Profesora dziennik sekretny, Officyna 2022.