Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Agata Napiórska „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Agata Napiórska „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia” (fragment), Wydawnictwo Marginesy, 2018.

***

W Akademii nic nie wskazywało na to, że kiedyś zostanę rzeźbiarzem. Profesor Jerzy Bandura, z którym miałem zajęcia z rzeźby, żartował wręcz, że Wilkoniowi rośnie głowa — bo ja dodawałem coś do moich rzeźb, rozbudowywałem je, zawsze więc traciły proporcje. Potem zorientowałem się, że lepszą dla mnie metodą jest odejmowanie, a nie dodawanie. Zestawianie różnych części i podcinanie, podrzeźbianie. Ale kiedy wiążę szereg elementów, powstaje najfajniejsza kompozycja ekspresyjna. Zdarzają mi się, owszem, też rzeczy statyczne, ale głównie są dynamiczne. Takie rzeźbienie przypomina pracę dużym pędzlem. Piła i siekiera są dla mnie jak spory pędzel właśnie.

Opowie pan o swoich rzeźbiarskich początkach?

Odwiedziła mnie rodzina z Niemiec, małżeństwo, on chirurg, ona redaktorka w wydawnictwie, z którym współpracowałem. Przyjechali z dwójką dzieci. Zacząłem z nimi trochę dla zabawy rzeźbić, a dzieci te rzeźby malowały. Efektem ich tygodniowego pobytu był szereg rzeźb, które powiesi- liśmy na płocie. Kiedyś, gdy wracałem z Warszawy, rzuciłem na nie okiem i pomyślałem sobie, że całkiem nieźle to wygląda. Można by spróbować jakichś wizerunków w drewnie, potem można by fotografować je jako ilustracje do książek. Zabrałem się do tego ochoczo. Używałem drewna i blachy, którą zdjąłem z dachu, kiedy wymieniałem pokrycie. Bardzo podobała mi się taka spatynowana blacha. Zacząłem ją przycinać i wiązać z drewnem, lutować i znowu przycinać, wyklepywać, aż doszedłem do pewnej biegłości. Wyklepywałem, lutowałem i wycinałem w tej blasze, nauczyłem się też używania różnych bolców, które wybijały rozmaite efekty typu powieki ptaków, łuski ryb i inne małe części.

Początkowo nie wykańczałem nawet tyłów, bo te rzeźby miały mi służyć wyłącznie do obfotografowania en face. Przeszkadzało mi jednak, że nie można ich było obejrzeć z każdej strony.

Potem, jak profesor Kucz to zobaczył, powiedział, że to już są rzeźby i mam nie pierdolić, że nie.

Ze skromności nie chciał pan przyznać, że to rzeźby?

Nie miałem o rzeźbie pojęcia. Do dziś nic nie wiem o rzeźbieniu w kamieniu. Myślałem, że rzeźba to nie moja domena, dlatego nazywałem te swoje rzeźby ilustracjami przestrzennymi.

A potem mój apetyt rósł i zaczynałem robić rzeczy coraz większe: słonie i potężne lwy — ta lwica w szopie jest większa niż naturalnych rozmiarów. Nagle miałem pokusę robienia już nie tylko drobnych form, ale wielkich rzeźb. Uwielbiam drewno, jego aksamitność, bogactwo zmian, szlachetność. Cięcie piły i uderzenia siekiery. Tak powstał tur, większy niż żywy. Mój tur jest próbą przywrócenia do ludzkiej świadomości tego szlachetnego, monstrualnego zwierzęcia, które wyginęło jako gatunek prawdo- podobnie na skutek epidemii pryszczycy. Potem powstał mój ogromny łoś, wystawiony najpierw w nadleśniczówce w Chojnowie, i bardzo tam pasował, ustawiony na tle drzew.

Z jakich narzędzi poza piłami korzysta pan podczas rzeźbienia?

Głównie posługuję się piłami łańcuchowymi, spalinowymi. Potrzebuję jeszcze siekier, zwykłej piły, rzadziej dłuta. Lubię ślady piły, cięcia uzyskuję często też za pomocą siekierek góralskich, to bardzo precyzyjne narzędzia. Raz przeciąłem sobie kciuk, paznokieć na pół. Obwiązałem szmatką, ścisnąłem i pojechałem do szpitala. Lekarz rozwiązał, odchylił szmatkę i powiedział: „Tak fajnie pan to opatrzył, że nie będziemy szyć”. Mam tylko małą bliznę, biały szlaczek. Z tymi narzędziami trzeba cholernie uważać. Piła łańcuchowa jest szczególnie niebezpieczna.

Tylko ten jeden wypadek miał pan przy pracy?

Nie tylko. Inny wypadek, jaki mi się zdarzył, to kiedy pracowałem dużą piłą, zapominając, że za piłą tarczową, na blacie, położyłem kawał drewna, rezonans drgania stołu sprawiał, że drewno przesuwało się w stronę piły. Kiedy ta zębata piła porwała drewno i walnęła mnie w głowę, zalała mnie posoka. Łuk brwiowy pękł, było obfite krwawienie, pojechaliśmy do lekarza, optyka, który obejrzał moje oko i powiedział, że gdybym dostał inną krawędzią, miałbym oko z głowy. A tak ochronił mnie łuk brwiowy. Znowu szczęśliwy przypadek.

Nie rozumiałem, dlaczego ja, urodzony jako malarz, u schyłku życia zaczynam na poważnie rzeźbić. Sam jestem tym szczerze zaskoczony. W końcu uwierzyłem w to, że mogę być także rzeźbiarzem. Są i tacy, którzy wolą moje rzeźby od ilustracji. Ja lubię i jedno, i drugie. Z niektórymi rzeźbami nie potrafiłbym się rozstać. Na przykład to czarne cielątko na stole w jadalni jest moim ulubieńcem.