Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„30 lat polskiej sceny techno” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Mariusz Filipczyński / DJ Bongo

Samo życie

Jak to się zaczęło?

Moja pierwsza styczność z muzyką elektroniczną miała miejsce dzięki kablówce i programom z miksami oraz teledyskami na Vivie w 1994 roku. Namiętnie oglądałem i nagrywałem na kasety VHS wszystko, co mi się podobało. Po podstawówce poszedłem do technikum, w którym poznałem fantastycznych ludzi. Bardzo dobrze się rozumieliśmy, prowadziliśmy wspólnie radiowęzeł szkolny i po prostu balowaliśmy. Do mojej szkoły uczęszczał między innymi Insect, z którym do tej pory grywam sety. Pierwsze imprezy były po prostu imieninowo-urodzinowymi wydarzeniami, organizowanymi w hali magazynowej w Łazach pod Warszawą u ojca Darka, mojego przyjaciela z tamtych lat. Wieża na kasety, kilka siedzeń i zwykła popijawka z prezentami i życzeniami. W tym samym czasie zaczęliśmy odwiedzać warszawski klub Blue Velvet – spędzaliśmy w nim cały wolny czas od poniedziałku do piątku. Nie trzeba się było z nikim umawiać – przychodziło się do klubu i zawsze było z kim pogadać. Zostawaliśmy też jak najdłużej się dało na wieczornych imprezach. Na tych darmowych było łatwiej – nikt nie sprawdzał dowodów, nikt specjalnie nie kontrolował wieku. Trudniej było się wytłumaczyć w domu z tego, co robiłeś i gdzie byłeś. Na imprezy piątkowe i sobotnie wpuszczał nas Marcos, znajomy z osiedla Piaski na Żoliborzu. Był zawsze jeden warunek: uciekać na main (główną salę taneczną), w gąszcz ludzi, kiedy pojawiał się szef ochrony – byliśmy pewniakami do weryfikacji pełnoletności. 

Na imprezach nie liczył się rodzaj muzy. Chodziliśmy na techno, house’y, minimale. Fascynacja muzyką Goa trance zbiegła się z pożyczeniem na osiedlu kasety z albumem Hallucinogena oraz z imprezami, na których grał Chakra. Jak się później okazało, mieszkał kilka bloków dalej. Umówiliśmy się na kilka sesji z Goa trance’em. Słuchaliśmy jego kolekcji winyli, paliliśmy jego kadzidła i moje jointy. Miałem dostęp do trawy, więc zamieniłem się raz i drugi za płyty, które zapoczątkowały moją kolekcję. Jako że z bogatej rodziny się nie wywodziłem, postanowiłem zakupić sobie większą ilość trawki i wymieniać się co jakiś czas na winyle. Przy okazji odsprzedawałem znajomym na imprezach. Balang było dużo – imprezowaliśmy non stop. Grono znajomych się powiększało, pojawiła się też większa kasa, za którą kupiłem gramofony i mikser. W momencie, gdy sprzęt DJ-ski pojawił się u mnie w pokoju, świat pozamuzyczny przestał istnieć. Miksowałem muzę nieprzerwanie – grałem, gdy się budziłem, przed obiadem, po obiedzie, przed szkołą, po szkole, przed snem… bez przerwy. Myślę, że trwało to około dwóch lat. Imprezy w hali nie były już imieninowymi – stawialiśmy sprzęt i miksowaliśmy muzę. 

Nadszedł jednak czas, że musieliśmy opuścić teren magazynowy. Wówczas narodził się pomysł, aby robić polanki przy szkole w Sękocinie. Nosek, Darek, Łoś, Orzeł, Bienia, Plemnik, Dołek, Tolek… i wiele innych naszych wspólnych przyjaciół mieszkało w okolicznych domach i spotykało się na owej polance. Bienia był specem technicznym: ciągnął kabel z prądem z garażu, lutował, budował i podłączał nagłośnienie – i graliśmy w lesie. Z początku były to balangi na góra sto osób. Drukowaliśmy i rozdawaliśmy ulotki znajomym, a oni swoim znajomym. Po kilku edycjach poszła fama, że ktoś gdzieś w Sękocinie robi open airy z Goa trance’em. Ludzie przyjeżdżali zobaczyć to zjawisko i nagle na imprezie mieliśmy 200 osób. Pewnego razu przyjechał do nas Tomek „Dreddy” Roehr z Grzegorzem „Magnesem” Magnuszewskim i Michałem Chodkowskim i zaproponowali nam, żebyśmy zrobili swoją scenę na cytadeli (przy ulicy Sanguszki). To była chyba największa nielegalna biba w historii. Nie wiem, ile tysięcy osób się przez nią przewinęło, ale dla mnie to sztandar tamtych czasów: bodajże siedem mniejszych scen i dziedziniec prawie w samym centrum Warszawy. Coś, co jest niemożliwe w dzisiejszych czasach. To właśnie na imprezie Aspect of Valor na cytadeli wymyślaliśmy swoje ksywy DJ-skie w momencie, gdy stwierdziliśmy, że ich potrzebujemy. Nie myślałem w zasadzie długo: akurat trzymałem w ręku nabite bongo – DJ Bongo. I tak już zostało. 

Na początku XXI wieku wspólnie z moim bratem Pawłem (DJ Mabeat), Igorem (DJ Kwieq) tworzyliśmy ekipę Hallabanaha i pod jej szyldem zorganizowaliśmy chyba ponad setkę wydarzeń przeróżnej maści – od imprez plenerowych, przez klubowe zamknięte, po masowe. W organizacji i promowaniu imprez pomagali nam Robo, Baniak i De Spool, którzy odpowiadali za produkcję ulotek i wizualizacji. Zakupiliśmy swój własny sound system, aby słuchać muzy na konkretnym, jak na tamte czasy, nagłośnieniu. Naszym pierwszym zestawem było HK Audio: zestaw aktywnych paczek, który trzymałem w pokoju zamiast regału. Zazwyczaj na naszych balangach nad nagłośnieniem czuwał Andrzej „Busiu” Hryniewski, a żeby spłacić za nie raty, robiliśmy cykliczne imprezy w klubie Apartament, który był na co dzień sklepem rowerowym. W weekendy na tyłach budynku stawialiśmy sound system i robiliśmy zamknięte imprezy z przedsprzedażą biletów. Miała na celu wyeliminowanie osobników o mentalności dresiarza, którzy potrafili zepsuć klimat każdej imprezy w tamtych czasach. Bardzo często bilety wyprzedawały się do pełnej puli. Dzięki naszym balangom Apartament był numerem pierwszym na mapie klubowej Warszawy w różnych magazynach o tematyce muzyki elektronicznej. Do tej pory mamy z tego pompę z Piotrem, ówczesnym właścicielem klubu. W Apartamencie zorganizowaliśmy pierwszą imprezę z zagranicznym bookingiem: zaprosiliśmy Mishe Yosefa z Izraela, który występował pod pseudonimem artystycznym Echotek. 

Nie było wówczas Facebooka, więc po prostu chodziliśmy po mieście i rozdawaliśmy ulotki ludziom, których byśmy chcieli zobaczyć na naszej imprezie. Ogłaszaliśmy także wydarzenia na portalu Clubbing.pl. W tamtych czasach potrafiliśmy na imprezy w innych miastach organizować całe wycieczki – robiliśmy zrzutki na wynajem autokaru z kierowcą. Odwiedziliśmy w ten sposób między innymi poznański Eskulap, Pomarańczarnię w Sopocie czy gdański GGOG na fortach. Teraz, w 2019 roku, takie grupowe wyprawy autokarem wydają mi się niemożliwe do zorganizowania. Dziś mamy portale społecznościowe, wówczas wystarczyło przekazać informacje esemesami – zbieraliśmy kontakty do uczestników naszych imprez, aby informować ich o naszych wydarzeniach. Mieliśmy też karty członkowskie. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek nasze karty uprawniały do zniżek na bilety, ale do tej pory wiele osób ma karty Hallabanaha jako kolekcjonerski rarytas. 

Używki

Myślę, że jesteśmy pokoleniem, które zbuntowało się przeciwko ówczesnej fali dresiarstwa i wszechobecnej na dyskotekach agresji alkoholowej. Nie chcieliśmy tego. Woleliśmy eksperymentować z innymi środkami, które przynosiły radość, uśmiech, ekstazę czy relaks. Zamiast upijać się i balować krótko, woleliśmy zażywać środki, które raczej pozwalały jak najdłużej tańczyć, gadać i po prostu imprezować. Jeżeli chodzi o mnie, to faktycznie w momencie, kiedy mocniej poznałem kulturę transową, chciałem jak najwięcej czerpać z mocy LSD: imprezy plenerowe, las, powietrze, słońce – to była odpowiednia sceneria do eksperymentów z tą substancją. 

Nigdy nie rozumiałem ogólnego przyzwolenia na alkohol, który był sprzedawany wszędzie, nawet na stacjach benzynowych. Ludzie po alkoholu wydawali mi się odrzucający. Bełkotali coś pod nosem, byli agresywni, zataczali się lub wywracali. A przecież inne środki pomagały nawiązywać kontakty z ludźmi, poznawać się i prowadzić nieskończone konwersacje na każdy temat. LSD i jego psychodeliczna moc rozwijały naszą wyobraźnię i pomagały w tworzeniu nowych dekoracji na imprezy. Substancja ta pozwalała także usłyszeć więcej dźwięków, na które wcześniej po prostu nie zwracałem uwagi: muzyka stała się trójwymiarowa. Bardzo modne wówczas także były tabletki ecstasy, po których zażyciu człowiek rozpływał się, mówił miłe rzeczy innym i chciał się z każdym przytulać. Kiedy z kolei wkręciłeś się w muzykę, mogłeś tańczyć bez końca. Gdy przychodził przełom października i listopada, wielu moich znajomych wybierało się na zbiory grzybków (łysiczek lancetowatych), które zawierają psylocybinę – suszyliśmy je i jedliśmy najczęściej latem. Myślę, że eksperymenty z różnymi środkami były także spowodowane brakiem negatywnych efektów z ich strony. Negatywne efekty zdarzały się zazwyczaj na imprezach, na których ludzie byli głównie pod wpływem alkoholu – tam zawsze dochodziło do nerwowych sytuacji i bójek. 

Jak się obecnie okazuje, coraz więcej środków, które były nielegalne w tamtych czasach, dziś znajduje zastosowanie w leczeniu różnych chorób. Coraz więcej państw legalizuje marihuanę. Nie ściga już się tak mocno za posiadanie substancji psychoaktywnych i halucynogennych. Bardzo dużo osób, z którymi wówczas balowaliśmy, jest dziś w dobrym zdrowiu, mają pracę, rodziny, dzieci. Z biegiem lat uświadamiam sobie, że mimo wszystko eksperymentowaliśmy oraz używaliśmy sprawdzonych i dość bezpiecznych używek. Nie można tego powiedzieć natomiast o obecnie produkowanych syntetykach i dopalaczach. Ludzie palą, wciągają i połykają substancje, o których efektach ubocznych nie mają pojęcia sami producenci tych środków. Myślę, że jeżeli ktoś nie chce używać alkoholu, na które jest przyzwolenie rządowe, powinien mieć dostęp do wiedzy, jak bezpiecznie używać danych substancji i jak reagować na negatywne momenty. Powinny to dystrybuować państwowe instytucje i zamiast tylko karać, powinno starać się edukować osoby, które chcą w taki, a nie inny sposób spędzać czas. 

Dobra robotę wykonuje obecnie organizacja SIN (Społeczna Inicjatywa Narkopolityki). Dociera do ludzi poprzez stoiska na imprezach, uświadamia o zagrożeniach, rozdaje ulotki, a kiedy trzeba, reaguje na rożne sytuacje, które mogą wydarzyć się podczas imprezy. SIN pomaga wychodzić ludziom ze zbyt mocnych stanów po zażyciu używek czy też pomaga ocenić takie sytuacje organizatorom lub ochronie. 

W dzisiejszych czasach, zwłaszcza na festiwalach, coraz częściej promowane jest zachowanie trzeźwości. Prowadzone są warsztaty dotyczące medytacji, zdrowego odżywiania, jogi etc. Bardzo często też można znaleźć miejsca, w których zostaniesz wymasowany lub ukojony relaksacyjnymi dźwiękami mis i gongów. 

Czasy się zmieniają i mimo większej dostępności używek ludzie coraz bardziej świadomie używają rożnych substancji – i nie przesadzają. Moim zdaniem dzięki temu psytrance rozwija się cały czas. Możemy pokazywać zdjęcia z wydarzeń i festiwali szerokiej publiczności w coraz bardziej komercyjnych mediach, nie bojąc się o to, że ludzie zobaczą stado przećpanych osobników. Wręcz przeciwnie, psytrance’owa publika jest jedną z bardziej kolorowych, uśmiechniętych, miłych dla oka subkultur związanych z muzyką elektroniczną. Od maja do końca września imprezy psytrance’owe odbywają się głównie w plenerze, na powietrzu i w słońcu, co też ma swój urok. 

(…)

Organizacja imprez w 90.

„Kiedyś to było!” – często słyszy się takie opinie. Ja jestem innego zdania. Teraz są dużo lepsze imprezy, lepszy sprzęt, lepsza scenografia, lepsze oświetlenie. Korzystanie z tego wszystkiego sprawia mi ogromną frajdę i wciąż nie mam dosyć.

W latach 90. organizowaliśmy imprezy w miejscowości Sękocin-Las, nie mając ksyw DJ-skich. Liczyło się spotkanie ze znajomymi. Pokazanie ludziom niszowej muzyki w scenerii leśnej i przeżycie wschodów słońca, które przebijały się przez korony drzew. Ogrzewaliśmy się przy ognisku, siedząc na fotelach wyjętych z auta. Sound systemem był zlepek głośników podpiętych pod wzmacniacz, czasami dodatkiem był piec gitarowy. O ochronie, pozwoleniach i prawie nawet się nie myślało. Imprezy były obarczone ryzykiem przyjazdu policji, odwiedzin ekipy dresiarzy z sąsiednich miejscowości czy też koniecznością wizyty w sądzie za zakłócanie ciszy nocnej. Bardzo często dochodziło do różnego rodzaju bójek czy agresji ze strony osób o mentalności ówczesnego dresiarza. Jako że nasza sękocińska ekipa i znajomi naszych znajomych nie należeli do osób, które pozwalałyby sobie dmuchać w kaszę na własnym terenie, imprezy przebiegały bardzo różnie. Często przyjeżdżała policja i próbowała zamykać imprezę lub spisywała organizatorów. Byłem niepełnoletni, więc chętnie podawałem swoje dane i dziesiątki razy bywałem u tego samego sędziego, który powtarzał to samo pytanie: „I co? Znowu przyjechał pan na imprezę kolegi w lesie i sprzęt tam stał, a prąd nie wie pan, skąd był?”. Oczywiście, nawet jeśli wyłączaliśmy muzykę, po jakimś czasie wznawialiśmy imprezę – i byle do końca ciszy nocnej. Po szóstej rano tłukliśmy muzę na pełen ogień do wieczora dnia następnego. Lata 1995–1998 to były prowizoryczne sprzętowo imprezy. Na pierwszych stała wieża kasetowa plus gramofon Unitra Fonica, na którym wałkowaliśmy cztery płyty winylowe na krzyż z kolekcji. Pierwsze gramofony kupiłem najdrożej jak się dało w firmowym sklepie Technicsa na placu Bankowym. Miałem za mało lat, żeby w ogóle myśleć o pojechaniu do Niemiec po sprzęt, a co dopiero powiedzieć o tym rodzicom i tłumaczyć się, skąd mam na to pieniądze. Brałem w kredyt tyle trawy, ile udało mi się udźwignąć w plecaku, i odsprzedawałem znajomym ze szkoły, osiedla i imprez. Nie zastanawiałem się, czy robię dobrze, nie miało to dla mnie znaczenia. Nie liczyło się dla mnie ryzyko. Liczyło się tylko siano na nowe lśniące technicsy 1210 i igły concord firmy Ortofon. Wiedziałem, że jeżeli ludzie nie kupią zioła ode mnie, kupią za rogiem u kogoś innego, więc co za różnica? Ja przynajmniej inwestowałem w naszym wspólnym interesie – żeby były lepsze imprezy z miksowaną muzyką. Nie da się opisać stanu, kiedy przywiozłem decki do domu i postawiłem je na przygotowanym stole o idealnej wysokości, tak aby nie schylać się przy miksowaniu. Podłączyłem je do miksera Geminibyło to dwukanałowe gówienko z cienkim kablem zasilającym jak do golarki. 

Gdzieś od połowy 1997 roku miałem już swoje technicsy, które już zawsze stały na naszych imprezach. Po pozyskaniu własnych gramofonów zaczęliśmy coraz większą uwagę skupiać na kwestii sound systemu. Najbliżej Sękocina-Lasu mieliśmy wypożyczalnię sprzętu Legro i zaczęliśmy się poważnie interesować wynajmowaniem bardziej profesjonalnych paczek. Wynajem wiązał się z potrzebą wydawania pieniędzy, więc zaczęliśmy myśleć najpierw o zrzutkach wśród nas, a później zaczęliśmy tworzyć ulotki. Informowaliśmy w nich, że przed wejściem będziemy zbierać na wynajem sprzętu. 

Pamiętam, że w latach 1998–1999 do bólu wykorzystywaliśmy korporacyjne drukarki. Pracowaliśmy razem z Kwiekiem i Mabeatem w starej sieci Idea w biurowcu na Skierniewickiej. Bardzo często braliśmy nocki z Kwiekiem, aby móc w spokoju drukować ulotki i dekoracje na imprezy. Ulotki robiliśmy sami: kserowaliśmy jakiś rysunek i dodawaliśmy informacje na drugiej stronie lub na obrazku. Program Paint był tutaj bardzo pomocny. Drukowaliśmy przykładowo trzy tysiące ulotek, wycinaliśmy i rozdawaliśmy ludziom na mieście, w szkole czy później w pracy. Na pierwszą poważną imprezę 

(Cytadela na Sanguszki) dekoracją były ściany wytapetowane wzorem nakładających się na siebie trójwymiarowych kwadratów. Drukowaliśmy ten wzór na kartkach A4 w korpo i nakleiliśmy długie paski, aby moc później połączyć je jak tapetę na ścianie. Na klubowe imprezy natomiast wynosiliśmy z firmy worki z przemielonymi niszczarką umowami. Cała podłoga świeciła się świetle UV dzięki białym ścinkom z kartek. Największą ilość ścinek rozrzuciliśmy w dużym klubie Lokomotywa na Kolejowej podczas imprezy Zjadacze Gwiazd. Ścinki były na dosłownie całej powierzchni klubu. 

Jedna z najdziwniej zorganizowanych imprez to był festiwal Jagodziani Bułkożercy w kołobrzeskim amfiteatrze. Przed wejściem do pociągu na dworcu w Warszawie cały sprzęt na scenę psytrance’ową został rozdany uczestnikom imprezy, których znaliśmy. Każdy w swoim przedziale wiózł kable, światła, lampy, dekoracje itp. i przekazał na miejscu wyznaczonej osobie. Teraz byłoby to nie do pomyślenia. 

W późniejszych latach, kiedy coraz mniej muzyki psytrance wychodziło na winylu, mieliśmy potrzebę zakupu odtwarzaczy CD, po które jeździliśmy z Karolem Wiszniewskim (DJ Despool) do Berlina. W czasach sprzed wstąpienia Polski do Unii Europejskiej obowiązywało cło i jeżeli celnicy nakryli cię na przewozie niezgłoszonego towaru, płaciłeś jedną trzecią wartości towaru cła plus karę. Pamiętam jak dziś, gdy weszliśmy do sklepu, wybraliśmy sprzęt, a sprzedawca powiedział: „Jako że jesteście z Polski, dam wam nożyk do tapet”. Na początku się zdziwiliśmy, ale momentalnie zajarzyliśmy oczywiście, że potrzebujemy pozbyć się pudełek i zbędnego gabarytu, aby przewieźć odtwarzacze w plecakach. Podczas kontroli na granicy siedzieliśmy w pełnej ciszy z potem na czole, ale… udało się. Do kontroli osobistej wytypowali inne osoby i mogliśmy się cieszyć zakupem sprzętu bez cła.

30 lat polskiej sceny techno, red. Radosław Tereszczuk, Łukasz Krajewski, Artur Wojtczak, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2020.