Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Notatki o kinie rumuńsko-polskim: zazdrość

1/2025

Artykuły /

trigger warning: autor uparcie pisze „my”, mając na myśli wszystkich mieszkańców Polski

Podobno teksty o kinie rumuńskim powinny kończyć się lamentacją nad stanem polskiej kinematografii. To błąd – powinny się od tego zaczynać. W tego typu komparatystyce nie ma tak naprawdę niczego zdrożnego, zwłaszcza, że ten nasz – polski – kompleks ma przecież swoje jasne uzasadnienie, a niżej podpisany, choć za polskim kinem przepada, wcale nie tak często ma okazję do szczerego, patriotycznego zachwytu nad swojskim produktem. Niemniej taka komparatystyka musi być opatrzona paroma zastrzeżeniami, kąśliwymi uwagami i autokrytyką.

Polacy zazdroszczą Rumunom kina. To żadna prowokacja, bo myślę, że większość czytelników i krytyków się z tym zgodzi. Nad Wisłą nigdy nie zagościła Nowa Fala – i nie mówię tutaj o poruszeniu modernistycznym z lat 60., choć wielu z pocałowaniem ręki przyjęłoby powrót do tamtej „złotej ery”. Właściwie po ’89 z trudem przyszłoby wyróżnić jakiś szerzej znany i istotny nurt w polskim kinie. Kontrastowo zestawiamy się z Rumunią, na której przemysł festiwalowo-krytyczny poznał się w pierwszej dekadzie XXI wieku. Ba, pewien słynny rumuński krytyk Alex Leo Şerban zaczął wręcz datować ichniejszego kino, wyznaczając datę premiery pierwszego filmu Cristiego Puiu Towar i kasa jako rok zerowy, a kolejne filmy oznaczając według Roku Mungiu (Anno Mungii – gdzie punktem odniesienia jest Złota Palma z Cannes dla 4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni). Nazwiska wspomnianych Puiu i Mungiu, a także Porumboiu, Muntean, Nemescu, Netzer czy Giurgiu zawojowały scenę festiwalową (głównie Lazurowe Wybrzeże). Co więcej, „fala” przestała być chyba odpowiednią metaforą czasową i przestrzenną, skoro Rumuni „nie mogą przestać wygrywać”, na horyzoncie pojawiają się nowe twarze, a odnoszący sukcesy czeladnicy stali się starymi majstrami i wciąż trzymają formę. 

Zazdrościmy Rumunom z kilku powodów. Po pierwsze, są (filmowo) rozpoznawalni na arenie międzynarodowej, doceniani i nagradzani, kojarzą się z charakterystyczną, neorealistyczną estetyką, a paru reżyserów wpadło już do odpowiedniego panteonu. Co więcej, wyznacznikiem sukcesu, czy też jego efektem, nie są saksy na Zachodzie, jak u Jana Komasy, ani import hybrydycznych autorów z zewnątrz w postaci Pawła Pawlikowskiego czy ostatnio Magnusa von Horna (którego nakręcona w Polsce i z polską ekipą Dziewczyna z igłą trafiła ostatnio na mainstreamowy szczyt). Trzeba oczywiście pamiętać, że pewna przygoda kina rumuńskiego nie jest samodzielnym triumfem – nieprzerwaną pomocą dla romańskiej wyspy na słowiańskim morzu są od dekad koprodukcje z Francuzami, którzy swego czasu wdrożyli specjalne programy wsparcia kulturowego dla podupadających postkomunistycznych przemysłów kinematograficznych. Niemniej, to fenomen, że niejako znakiem towarowym Rumunii stała się lokalność tego kina, jego bezwstydne zanurzenie we własnym kontekście, spętanym obrzydliwą wsobnością środkowoeuropejskiej historii i mentalnością potransformacyjnego bagna.

To drugi powód: to dosłownie my. W świecie, nomen omen, zglobalizowanego przemysłu kulturowego jak oazy wyczekujemy, by ktoś opowiedział w końcu jak jest. To polonistyczne zboczenie, ale to prawda: chcemy przedstawienia świata, domagamy się tematów realistycznych (zawieszam pytanie, kim są ci „my”). Bywa tak, że entuzjazm wzbudza dobrze poprowadzony schemat albo inkorporacja na ziemie polskie jakiegoś amerykańskiego gatunku (slashera, akcyjniaka, coming-of-age) czy formatu (np. workplace comedy – nawet ze świetnym skutkiem!). Ale brakuje w polskim kinie żywego materiału, przepracowania tego, co nas boli w codzienności społecznej. Ile razy będziemy słyszeć, że Śmierć pana Lăzărescu to wycieczka po polskich szpitalach? Albo że Egzamin to soczewka korupcjogennych patologii postkomuny? Albo że rumuńska stolica obwieszona chaotycznymi reklamami z braku ustawy krajobrazowej i eklektyczna architektura parysko-stalinowska (z Niebezpiecznego numerku lub szalonego porno Radu Jude) to tak naprawdę nasza nielubiana Warszawa?

Polskę i Rumunię naprawdę wiele łączy, przynajmniej w historii najnowszej. To społeczeństwo równie co my wplątane w samokolonizacyjną zależność od Zachodu – niedoścignionego wzoru normalności, stylu życia i prestiżu. A co za tym idzie: twórcy lubią przypominać o narodowych przywarach, naigrywać się z kompensacyjnej megalomanii, stwierdzać, że to takie małe, takie polskie/rumuńskie. Nasze stolice to centra świata, dlatego tak łatwo wyobrazić sobie akcję Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata w Warszawie, gdzie międzynarodowa korporacja z siedzibą w półperyferii szukałaby frajerów do reklamy promocyjnej bhp zamiast wypłacić należne odszkodowanie ofiarom wypadku w miejscu pracy. Sęk w tym, że tego typu zgryźliwości geopolitycznych ze świecą szukać w kinie polskim, a nawet lokalne syntezy naszej postkomuny wypadają blado i jakoś płasko – zwykle dlatego, że są prostą konstatacją o korupcji, nepotyzmie i układzie, bez jakichś idiosynkrazji czy smaczków (ostatnio: Ukryta sieć, Polowanie). Chlubnym wyjątkiem jest fenomenalne zeszłoroczne Tyle co nic Grzegorza Dębowskiego, w którym gnojówkowy protest rolników daje asumpt do bardzo trzeźwej refleksji o modernizacji i odchodzeniu w niepamięć obrazu starej polskiej wsi.

Na wskroś symptomatyczne jest Prześwietlenie Cristiana Mungiu (w sensie festiwalowym: film z 2022 roku, w sensie dystrybucji polskiej – późniejszy o rok). Skupmy się na kluczowej scenie: w domu kultury zbierają się wszyscy mieszkańcy, by omówić palącą kwestię, zanim całkiem wymknie są spod kontroli autorytetów władzy (protestanckiego księdza, burmistrza i dyrektorki piekarni). Przez dobre kilkanaście minut na pełnym mastershocie wypowiadają się kolejne postaci dramatu. Problem dotyczy trzech imigrantów ze Sri Lanki, którzy zostali ściągnięci do transylwańskiej wioski w celu zapełnieniu etatów, których nie chcieli podjąć lokalsi z powodu niskiej płacy, a za pozyskanie mają jeszcze dostać fundusze unijne. Jednak okazuje się, że mieszkańcy nie chcą jeść chleba wyrobionego rękami przybyszów. Lokalsi nie chcieli podjąć tej pracy z powodów niskiej płacy – stąd firma zdecydowała się ściągnąć tanią siłę roboczą, za której pozyskanie mają dostać jeszcze fundusze unijne. Oto dekonstrukcja nowoczesności, skrzyżowanie ludowych uprzedzeń i interesów z wielkim kapitałem, prawdziwe motywy polityk migracyjnych i wiszące nad społeczeństwem jak miecz Damoklesa zagrożenia z powodu dezercji państwa.

Zarazem, Prześwietlenie skupia w sobie wszystko to, co do siebie w tych polsko-rumuńskich analogiach nie przystaje. Przede wszystkim to kulturowy galimatias, gdzie różne ethnie, religie i języki żyją w fałszywej równowadze, bo historia lepiej wyjaśnia wzajemną niechęć niż harmonijne współbycie. Są też Inni: Francuz, figura europejskiego superiora wysłanego przez organizację ekologiczną, by liczyć niedźwiedzie; wspomniani Lankijczycy, a także Romowie, których obecność jest widmowa, nie pojawiają się na ekranie, są „jedynie” znajdującym się zawsze na podorędziu kozłem ofiarnym. Niewidzialni Cyganie zwiastują pogrom.

Największą bolączką paraleli Bukareszt–Warszawa (to równie złe synekdochy, bo obie stolice są oderwane od rzeczywistości społecznej większości kraju) jest spłaszczanie rumuńskiej swoistości, doraźna instrumentalizacja kina narodowego na potrzeby własne (dodatkowe punkty za teksty, że „Rumuńska Nowa Fala to tak naprawdę filmy o Polsce”, już ja znam takich dyskursowiczów). Komparatystyka nie powinna polegać na tym, że przymyka się oko na to, co nie pasuje, albo w jakimś dziwnym trybie rości sobie prawa do czyichś diagnoz, bez refleksji unde malum i dlaczego tacy jesteśmy. Rozmyślnie chcę zepsuć zabawę, w której sam ochoczo brałem udział.

Po trzecie: historia, głównie niedawna. Rumunia to jedyny kraj Europy Środkowej tak wyraźnie naznaczony wydarzeniem rewolucyjnym w ’89. Końcowe lata reżimu Ceauşescu, a zwłaszcza jego ostatni akt (popłoch–ucieczka–egzekucja) stanowią nieprzerwany element filmowej refleksji od ponad dwudziestu lat. Czym była rewolucja i czy to w ogóle była rewolucja? Jakie podziały ujawniła? Kto jest jej beneficjentem? Czy było warto? Ze świecą szukać takich refleksji o naszych przełomach (pierwszej „Solidarności” i roku 1989), biorąc pod uwagę, że Człowiek z żelaza i Psy to filmy jednak z nieco innego porządku znaczeniowego, bardziej chwytające moment historyczny niż go przetwarzające. Wyjątkiem z ostatnich lat jest spektakl 1989, ale to z kolei nieco toporna próba mitotwórcza, koniecznie pozytywna i koniecznie uśmiechnięta.

Tymczasem tylko w ostatnich dwóch latach powstały dwa stosunkowo popularne filmy mierzące się z kolejnymi epizodami rumuńskiej rewolucji. Wolność Tudora Giurgiu opowiada o wydarzeniach z Sibiu, gdzie doszło do konfrontacji między milicjantami i członkami Securitate a cywilami i armią, która przeszła na stronę rewolucji. Z kolei Nowy Rok, którego nie było Bogdana Mureşanu to przeplatające się ze sobą losy mieszkańców Bukaresztu w czasie między wybuchem zamieszek w Timișoarze a ostatnią mową Ceauşescu na przyszłym placu Rewolucji. Oba filmy świetnie uchwytują rok 1989 jako pewną cezurę, zapowiedź zmiany i przełom, a zarazem nieodwracalność procesów historycznych i społecznych podziałów. Giurgiu i Mureşanu prowokują do podobnego pytania, co Corneliu Porumboiu w 12:08 na wschód od Bukaresztu przed dwudziestoma laty: czym była rewolucja i co z niej pamiętamy?

***

Zazdrość wcale nie musi być destruktywna. Można ją przekształcić w coś pożytecznego, choć nie w sensie imitacji, ale adaptacji. Może też ktoś (znam takich) zawyrokuje, że polskie kino nie gęsi, ale swój język ma – i nie ma czego się wstydzić. Tak czy tak, zazdrość dowodzi pewnych deficytów: brakuje nam czegoś w tym, jak postrzegają nas inni. Istnieją oczywiście inne wymiary, jeśli chodzi o polsko-rumuńskie relacje filmowe, ale o nich następnym razem.

Kamil Walczak

(ur. 2001) – kulturoznawca, krytyk filmowy, kociarz i redaktor w serwisie Filmawka. Publikował m.in. w czasopiśmie „EKRANy”, autor w antologii „Nikt Nikomu Nie Tłumaczy. Świat według Kiepskich w kulturze”. Zajmuje się polityką/politycznością, kinem współczesnym oraz swoją trikolorkową kotką.