Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Niezła technika i dobry timing („Król”)

Zwykle podchodzę do polskich seriali (zwłaszcza tych historycznych) ze zrozumiałym dystansem. Ale nie tym razem. Wokół premiery Króla, produkcji opartej na powieści Szczepana Twardocha, zrobiono tyle szumu, że aż udzielił mi się entuzjazm. Wzmianki o rekordowym budżecie, obietnica plejady gwiazd, Żurawski, który tak wczuł się w rolę, że złamał rękę, wreszcie błogosławieństwo i obecność na planie samego pisarza – wszystko to skutecznie podgrzało atmosferę, a jednocześnie wywindowało oczekiwania. W efekcie zasiadłam do seansu w przednim humorze i – co oczywiście niemądre – z gotową listą życzeń.

Na efekty zmagań filmowców czekano od 2016 roku – równolegle z książką ukazała się informacja o wykupie praw do ekranizacji przez CANAL+. Nie trzeba się było tej zapowiedzi specjalnie doszukiwać: stała jak byk na tylnej okładce pierwszego wydania Króla. Czekanie, wiadomo, wzmaga apetyt, zwłaszcza gdy brana na warsztat opowieść – historia polsko-żydowskiego gangu z czasów międzywojnia – aż się prosi, żeby przenieść ją na ekran. Nad powodzeniem projektu czuwali reżyser Jan P. Matuszyński (Ostatnia rodzina), scenarzysta Łukasz M. Maciejewski oraz sam Szczepan Twardoch, który nie bronił może zażarcie litery tekstu, za to zadbał o zachowanie ducha powieści. Twórcy chętnie podkreślają, że współpraca szła gładko, główne postaci zostały obsadzone na długo przed castingiem, a czasu i pieniędzy było pod dostatkiem, co pozwoliło skupić się na detalach i nakręcić obszerne, ponadgodzinne odcinki. Fakt, że za kamerą stała jedna i ta sama osoba, czyni z Króla (rzadki na rodzimym rynku) przypadek serialu autorskiego – widać to zresztą w spójności wizji, jaką proponuje widzom Matuszyński.

Dwie Warszawy, mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, okazujące sobie obojętność, czasem pałające nienawiścią – czytamy w Królu i tę samą zależność bez trudu rozpoznajemy na ekranie. Jest rok 1937, faszyści znad Wisły coraz śmielej podłapują pomysły Hitlera, na uczelniach pojawia się getto ławkowe. Podczas gdy polską i żydowską część miasta od dawna dzieli pęknięcie, konflikt pomiędzy ONR-owcami a socjalistami narasta do alarmowych rozmiarów. Przeciwwagę dla faszyzujących bojówek, które jakby zuchwalej panoszą się po ulicach, stanowi luźno inspirowany Tatą Tasiemką Kum Kaplica (Arkadiusz Jakubik) – podstarzały, charyzmatyczny bojownik PPS, przywódca żydowskiego gangu i nieformalny król Warszawy. Jego prawą ręką jest bokser Jakub Szapiro (Michał Żurawski), chodząca tajemnica i żywy magnes na kobiety, a wspólnikiem – Radziwiłek (Borys Szyc), były ortodoks i ułomny językowo sadysta. W opozycji mamy przywódcę Falangi i wariację na temat Bolesława Piaseckiego, czyli Bronisława Żwirskiego (Adam Bobik), oraz inne figury knujące wspólny plan przejęcia władzy (historyczne, na przykład Adama Koca czy Edwarda Rydza-Śmigłego, ale i te zrodzone z wyobraźni Twardocha, jak fikcyjni Ziembińscy). Kaplica i jego ludzie czerpią profity z paru szemranych biznesów, w tym z zaprzyjaźnionego burdelu oraz haraczy, które ściągają ze straganów na Kercelaku. Kum co prawda nienawidzi antysemitów, a w swoich przemowach wstawia się za strudzoną klasą robotniczą, ale nigdy nie znajduje litości dla biedoty, która nie donosi gotówki na czas.

Taki układ sił stanowi tło dla historii Moszego Bernsztajna (Kacper Olszewski/Janusz Gajos), sieroty po jednym z niewypłacalnych nieszczęśników, z którym rozprawił się (nie bez wahania) Szapiro. Tknięty wyrzutem sumienia bokser przygarnia chłopca i przyucza do własnego fachu, dzięki czemu ratuje go od biedy i nieporadności, a przynajmniej stara się w to wierzyć. Zahukany Mosze, postać istotna dla opowieści, jest co najwyżej cieniem Jakuba – najlepszego pięściarza w mieście i lojalnego kandydata na następcę tronu. Szapirę poznajemy w relacjach, głównie z kobietami, przy czym nieugięty samiec alfa okazuje się słabszy od każdej ze swoich miłości. Bohaterki zyskują więcej przestrzeni i sprawczości niż w książce, w której podporządkowywał je sobie męski, pierwszoosobowy narrator. Dotyczy to w pierwszym rzędzie kobiet Jakubowych – żony Emilii (Aleksandra Pisula), która robi, co może, żeby podtrzymać płomień domowego ogniska, zniszczonej przez życie burdelmamy Ryfki (bezbłędna Magdalena Boczarska!) oraz femme fatale z obozu wroga, Anny Ziembińskiej (Lena Góra). W serialu ekipa Kaplicy powiększa się o wygadaną lesbijkę (Barbara Jonak), a i kobiety urków nie są już takie cichutkie i potulne, jakimi nakreślił je Twardoch.

Literatura męskich słabości

Skoro jesteśmy przy powieści – za największy atut Króla uważam narratora z dziurami w pamięci, który podważa własną wiarygodność i do którego nie ma się za grosz zaufania. Wielowątkowa historia uwodzi tym właśnie, jak ją podziurawiono i posklejano; to samo miałam nadzieję zobaczyć w serialu, a moją listę oczekiwań otwierała właśnie autotematyczna strategia narracyjna. Do momentu, w którym piszę te słowa, wyemitowano sześć z ośmiu odcinków, a widz zdążył już poznać rozwiązanie najważniejszej fabularnej zagadki. Z kilku opowieści – gangsterskiej, politycznej, romansowej i tej o odpominaniu po latach wszystkich pozostałych – na ekranie najlepiej bronią się wątki sensacyjne. Co prawda mamy też przepisane sceny „z przyszłości” (a w nich elitę polskiego aktorstwa: Janusza Gajosa, Annę Nehrebecką i Jacka Braciaka); pojawia się nawet sugestia, czyimi oczami śledzimy minione wydarzenia, ale są to kwestie na tyle marginalne, że nie zaprzątają uwagi aż do momentu kluczowego zwrotu akcji. Z drugiej strony trudno wymagać cudów przy przeszczepianiu demencyjnej narracji na język serialu – literatura zawsze zakończy tę partię z wynikiem 1:0. Twórcy zmierzyli się za to z niełatwymi motywami onirycznymi (patrz: sunący po niebie kaszalot), co cieszy, bo napawa wiarą w dojrzałość polskiego widza.

Pod względem technicznym nie mam Królowi wiele do zarzucenia. Gdziekolwiek podąża kamera, zadbano o każdy detal scenografii – targowisko, dom publiczny czy paszteciarnia wyglądają równie przekonująco jak pałac premiera, klub sportowy czy mieszkania o różnym wystroju i standardzie. Choć miejscami za przedwojenną Warszawę robi współczesna Łódź, nie ujmuje to wiarygodności ani brudnym zaułkom, ani doczyszczonym fasadom. Za starannością scenograficzną idzie pedantyzm w doborze rekwizytów (Twardoch z podziwem wspomina, jak to przeglądał na planie wypełnione księgi policyjne, których nikt poza nim nie otwierał); obrazka dopełniają kostiumy, szyte specjalnie na tę okazję lub ściągane od kolekcjonerów. Na atrakcyjności mody lat 30. zrobiono zresztą biznes – do sprzedaży trafiła inspirowana serialem kolekcja answear.LAB KRÓL złożona z blisko stu elementów, od koszul i wieczorowych sukienek po apaszki z jedwabiu (promuje ją czteroodcinkowy dokument Moda na KRÓLA dostępny na CANAL+). Tak dopracowane tło oddaje ducha epoki i pozwala uwierzyć w świat przedstawiony; również dialogi, częściowo w jidysz, płyną całkiem swobodnie i nie wytrącają z rytmu, co przecież na naszym podwórku często się zdarza. Do tego znakomite, symetryczne kadry Kacpra Fertacza, zgrabne mastershoty oraz sam format Cinemascope, i mamy mniej więcej pojęcie, o jakim rozmachu mowa. W zasadzie jedyną techniczną kwestią, która zaburza odbiór serialu, jest zbyt wyostrzony, przesadnie sterylny obraz. Na moje laickie oko to problem operatorski albo oświetleniowy – niewykluczone, że swoje trzy grosze wtrąciła też postprodukcja. Efekt bywa nieco teatralny, co irytuje (zwłaszcza przy takiej dbałości o organizację planu), jednak nie na tyle, żeby przekreślić cały wysiłek realizatorski.

Do połowy

W Królu przewija się blisko trzysta mówionych, mądrze obsadzonych ról, przy czym można wskazać kreacje lepsze i gorsze. Jakubik kradnie całą uwagę, gdy tylko pojawia się na ekranie; jego Kum jest wyrazisty, czasem koturnowy, ale nigdy nie przeszarżowany. Po Warszawie paraduje z wypiętym brzuchem wyhodowanym na potrzeby serialu, a sama jego postawa zdaje się przypominać, kto tu rządzi. Żurawski gra oszczędniej, ale z gestów, spojrzeń i niedopowiedzeń wynika dokładnie tyle, ile trzeba. Aktor wyśnił sobie główną rolę jeszcze w trakcie lektury powieści – wkrótce po premierze książki, na długo przed jakimkolwiek castingiem, zapisał się na boks i rozpoczął żmudny, wymagający proces transformacji w Jakuba Szapiro. Nie można mu odmówić determinacji ani talentu, choć wciąż uważam, że pożegnanie z literackim narratorem nie wychodzi jego postaci na dobre. Jaśniejszych punktów jest oczywiście więcej – obok Boczarskiej, do której mam po prostu słabość, brylują m.in. Adam Ferency, Andrzej Seweryn czy Bartłomiej Topa. W związku z angażem topowych nazwisk (a udało się ściągnąć wszystkich, łącznie z Twardochem, Piotrem Cyrwusem i Dawidem Podsiadłą), mamy prawo spodziewać się fajerwerków. Problem polega na tym, że miejscami robią się one męczące. I tak: przez pierwszych kilka odcinków Szyc jest dla mnie „Szycem-który-gra-Radziwiłka”, wcale nie grymaśnym, a tylko silącym się na grymas. Skoro przy jego popisach miałam ochotę wykrzyczeć: „mówże wreszcie po polsku, dobrze wiem, że potrafisz”, chyba można było zrobić coś lepiej. W ogóle wątek Radziwiłka, który w asyście naćpanego Tiutczewa chce wyprzedzić swoje czasy i zostać żydowskim Escobarem, wydaje się odstawać od reszty. Na zmarnowanie poszedł też potencjał Pantaleona, przemocowego katolika z drugą twarzą diabła-brata, który w potulnej interpretacji Pawła Wolaka budzi raczej litość niż grozę. Nie porywają mnie wreszcie najmłodsi aktorzy, choć fabuła nieco rozmywa ten zarzut – trudno porywać, jeśli z założenia jest się przezroczystym.

Co najważniejsze: Król ma doskonały timing. Premiera w środku pandemii, kiedy trwa kulturowa posucha i brakuje konkurencji, to raz. Dwa: istotny dla fabuły fanatyzm ma się coraz lepiej, a gorące wystąpienia Żwirskiego brzmią podejrzanie znajomo – zmienił się wróg, przedrostek „anty” pozostał. Wrzące nastroje społeczne, które widzimy w serialu, obserwujemy także za oknem (lub sami generujemy hałas) – są nawet i tacy, co zatęsknili za wojną i robią dwuznaczne orędzia. Nie da się dziś oglądać Króla w oderwaniu od bieżącej sytuacji politycznej – to ważne, bo kontekst ten działa silniej, niż mógłby zadziałać rok temu. Serial Matuszyńskiego to może nie arcydzieło, ale na pewno atrakcyjna propozycja, zwłaszcza jak na polski (!) serial z historycznym (!!) tłem. Jeśli boicie się patosu i ugrzecznień rodem z Czasu honoru, spokojnie, nic z tych rzeczy – ot, surowa, gangsterska opowieść, w sam raz na niespokojne czasy. 

Rozalia Knapik-Wojtaczka

(ur. 1991) – za dnia copywriterka, nocą doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii „Sztuczny Bóg. Wizerunki Technologicznej Osobliwości w (pop)kulturze”. Samozwańcza ambasadorka Radiohead; lubi rośliny, ładne rzeczy i wciągające historie. Chce kiedyś założyć podcast – ma już nawet mikrofon.