Patronem wydania jest Kraków Miasto Literatury UNESCO
Temat książki Deirdre Mask zdaje się otwierać frapujące i nieoczywiste połączenia pomiędzy różnymi sferami codzienności, geografią i historią, a także wyobraźnią wizualną. Trop ten podsuwa już nawet podtytuł książki – Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy (w polskim przekładzie skrzętnie wymazano rasę, która pojawia się w oryginale) – sugerując, że mamy do czynienia z ambitną publikacją popularnonaukową, której nieobce są śmiałe diagnozy i nowe propozycje interpretacyjne. Już po lekturze powinnam doprecyzować: sugerując mocno na wyrost.
Sięgnęłam po książkę Mask niedługo po przeczytaniu Jak mówić o miejscach, w których się nie było Pierre’a Bayarda. Po zapoznaniu się z Adresami, w przeciwieństwie do francuskiego eseju, nie mogłabym jednak powiedzieć, że idea zaprząta mnie bardziej, aniżeli poszczególne rozważania autorki. Trudno byłoby też stwierdzić, że lekkość wywodu granicząca z nonszalancją odciąga czasem uwagę od pospiesznej czy niedopracowanej argumentacji. Bayard zafrapował mnie swoimi koncepcjami i przewrotnością, mimo że chwilami przewracałam oczami, mierząc się z kolejnymi uogólnieniami, brakiem przekonującej argumentacji i ultraeuropocentryczną wizją świata. Autor podważa rzadko kwestionowany paradygmat, jakoby podróż i fizyczna obecność w miejscu zawsze gwarantowała najbardziej interesującą literacką reprezentację. Może w ogólnym rozrachunku nie wyniknie z tej inspiracji nic ciekawego, może skłoni ona arogantów do jeszcze śmielszego „nie znam się, to się wypowiem”. Ale może zachęci nas do postawienia innych pytań naszym własnym realnym i wyobrażonym podróżom. Podanie w wątpliwość absolutnej wartości doświadczenia i obecności „w miejscu” uważam za cenne.
Zaczynam od publikacji Bayarda tak obszernie, ponieważ książka Mask wzbudziła moją irytację właściwie biegunową strategią. Zaczęło się niewinnie, jednak wrażenie stało się uporczywe. Książka Mask napisana jest bez wielkiej sprawności narracyjnej, męczy, szarpie, prawie nigdy nie ujmuje stylem. To także pewien problem. Za większy uważam jednak znikomy wkład własny autorki w omawiane zagadnienie – adresów, nazywania przestrzeni publicznej, bezadresowości jako wykluczenia. Może to brak pomysłu na ogarnięcie całego pola tematycznego, może niezbyt oryginalny punkt widzenia, może gorączka katalogowania. Zastanawiając się nad znaczeniem adresów we współczesnym i dawniejszym świecie, autorka wyrusza na szeroko zakrojone poszukiwania. Jedzie do Indii, snuje opowieści o Haiti, europejskich metropoliach i innych dość losowo wybranych lokalizacjach. Z obsesyjną pieczołowitością sprawozdaje, jak wyglądają miejsca, w których spotyka swoich rozmówców, nie szczędzi też uwagi ich strojom i środkom transportu, którymi się porusza. Brzmi to niewinnie, dopóki nie dostrzeżemy, że – szczególnie w kontekście omawianego tematu – służy to nie tylko jako autentyfikacja jej narracji, ale właściwie ją zastępuje. Staje się manierą – osobliwą kopią reporterskich strategii.
Umówiliśmy się na peryferiach miasta, w tajskiej restauracji, gdzie podają curry z kawałkiem irlandzkiego chleba sodowego, a na deser serwują jabłka zapiekane z kruszonką. Alex wygląda na człowieka biznesu: dostojna siwizna, rudawa broda, gustownie pomięta lniana marynarka.
Po zakończeniu spotkania Subhashis i ja idziemy coś zjeść w prowadzonej przez fundację knajpce o nazwie Hope Café, w której mieszkańcy slumsów odbywają praktyki przygotowujące ich do pracy w gastronomii. Zamawiamy tradycyjne danie thali, a następnie jemy je rękami, zagarniając sos i ryż kawałkami pieczywa.
Opisy trywialnych zdarzeń kompletnie pozbawionych znaczenia w tej opowieści (czy w Indiach kupimy laktatory?) są liczne i nieskutecznie odciągają uwagę od bardzo podstawowego defektu tych esejów. Materiały, którymi dysponuje autorka, w znacznej części podane są z drugiej czy trzeciej ręki (za to dziesiątki adresów stron internetowych pieczołowicie, po jednym znaku, możemy sobie spisać z bibliografii), z pobieżnego researchu, nierzadko bardzo luźno związanego z tematem adresów. Te, które zdobywa sama, urastają do podróżniczego osiągnięcia – prędko fetyszyzowane są jako autentyczne doświadczenie miejsca, zapewniającego, jak sądzę, pozór głębi refleksji (woda na młyn Bayarda). Wydaje mi się, że ta buchalteria podróży ma tworzyć wrażenie, że zagadnienie to zostało przez autorkę przeżyte, przepodróżowane, przepuszczone przez ciało i zmysły. Nie jest to przekonujące – spodziewałabym się bowiem, że te wojaże ograniczą wstępne naiwności, a mechanicznie stawiane pytania przerodzą się w nieoczywiste tezy. Tak jednak nie jest.
Podeszłam do tej książki z dużą ciekawością, a następnie cierpliwością, jednak dominująca tonacja spod znaku „zadziwienia światem” porządnie mnie zmęczyła. Nie jestem pewna, czy to pożądane wrażenie podczas lektury książki, która przede wszystkim zdaje się reklamowana jako „ciekawy temat”. Zadziwienie Mask dotyczy niestety także kwestii ogólnych, bywa też dość sztucznie podsycane (Nie spodziewałam się, że kwestię adresów – tak jak wiele innych – zrewolucjonizują młodzi i energiczni miłośnicy nowych technologii.). Strategia obrana przez autorkę jest zwyczajnie nietrafiona, męcząca, potęgująca wrażenie chaosu. Ledwie skrywana jest też strategia włączania do rozważań ciekawostek niezależnie od ich funkcjonalności względem tematu eseju.
Książka Mask jest bardzo nierówna, co oznacza paradoksalnie, że znaleziemy tu także przyzwoite eseje. Widoczne jest niezłe rozeznanie autorki w amerykańsko-brytyjskiej tematyce (i tu łyżka dziegciu: niestety skutkuje to niewielką selekcją materiału). Opowieść o ulicach imienia Martina Luthera Kinga jest całkiem udana, podobnie jak rozważania o odmiennym prestiżu alei, ulic czy skwerów w Londynie, a także nazw ulic w Nowym Jorku. Szczególnie ten pierwszy przykład zdaje się istotnie zajmować autorkę, co może udzielić się czytelnikom. Spory dotyczące rasistowskiego dziedzictwa Stanów Zjednoczonych i form jego upamiętniania/usuwania z przestrzeni publicznej nie zostały może opracowane zbyt oryginalnie, ale złożyły się na przyzwoity esej. Podobnie rzecz wygląda w części poświęconej RPA pod tytułem Kto zasługuje na upamiętnienie w nazwach ulic po apartheidzie?. Rekonstruowanie tych rozważań nie ma sensu, warto jednak wspomnieć o dwóch kwestiach. Tam, gdzie autorka trzyma się tematu adresów, pozostaje w polu – nawet detalicznie – rekonstruowania sporów wokół upamiętnień i ich historycznych przemian, jest to lektura godna uwagi. Tam, gdzie wyruszamy w kierunku mniej oswojonych przez autorkę zagadnień, tekst jest sztukowany opisami zapoznawania się z obcą kulturą. Często eseje wypełniają całe serie rekapitulacji artykułów – kończone w dodatku dość banalnymi wnioskami. Uproszczona Hipoteza Sapira-Whorfa znajduje dosłowny wyraz w rozdziale o Japonii i Korei: Co więcej, używany przez nas język zdaje się wpływać na nasze postrzeganie świata. A to ci nowina.
Niektóre materiały zebrane w Adresach – przeważnie opracowane przez innych autorów – są całkiem zajmujące, jak na przykład rozważania dotyczące bezdomności i bezadresowości. Wykluczająca moc braku adresu jest ważnym tematem, przypomniała mi film Wendy and Lucy (reż. Kelly Reichardt), w którym główna bohaterka rozmawia z ochroniarzem supermarketu o pętli braku adresu, więc braku pracy, więc braku pieniędzy, więc braku adresu. Zbliżona myśl wyłania się z omówienia sytuacji bezdomnych w różnych rejonach świata i mieszkańców slumsów w Indiach. Niewątpliwa wrażliwość autorki na ludzkie cierpienie i niesprawiedliwości współczesnego świata ma ograniczoną moc przez osobliwą mechaniczność i automatyzm tych wniosków. Inne natomiast wydają się szokująco spłycone, jak na przykład opowieść o XVIII-wiecznych wiedeńskich reformach adresów. Nie wiem, czy większym problemem jest zamknięcie tej informacji w kilku zdaniach bez komentarza, czy forma opisu: Za czasów Marii Teresy wprowadzono jednoznaczne rozróżnienie: numery w Wiedniu malowano czerwoną farbą, a poza Wiedniem – czarną. Stosowano liczby arabskie, ale domy zamieszkane przez Żydów (których cesarzowa nie cierpiała) oznaczano liczbami rzymskimi.
Już na początku książki dowiemy się, że gdy Mask wsiada do rikszy podczas wizyty w Indiach, jej współpasażerowie są „spoceni”, jednak zapachy ciał europejskich rozmówców nie zostają już opisane. Podczas gdy troszczy się o losy mieszkańców slumsów, z trudem skrywa potrzebę niemal policyjnego rozpisania co przeszła (Wyobrażam sobie, jak bez końca błąkam się po ulicach, bezskutecznie usiłując odszukać bengalski szyld oznaczający stację dializ.). Podróż przez świat „bez adresów” staje się osobliwą formą etnografii połączonej z monokauzalną wizją problemów współczesności: gdyby mieszkańcy slumsów otrzymali adresy, wszystko byłoby łatwiejsze. Rozumiem, że zajmując się długo jakimś tematem, świat zdaje się w nim ogniskować. Adresy przekonują jednak mimowolnie, że problem w gruncie rzeczy jest zastępczy – realnym wyzwaniem są ubóstwo i ekstremalne formy wykluczenia, pętla kapitalizmu zaciskająca się na społecznościach pozbawionych możliwości skutecznego oporu, innym – polityki pamięci, rasizm i wojny symboliczne. Znajdują one oddźwięk w adresach, ale są ledwie symptomem bardziej złożonych procesów. Odnoszę wrażenie, że autorka de facto sama potwierdza tę tezę, skupiając się często na zagadnieniach bardzo luźno powiązanych z tematem. Co do zasady nie budzi to mojego sprzeciwu, rozeznanie Mask w owych pobocznych polach tematycznych (względem problemu adresów) i zdolność formułowania globalnych diagnoz są jednak, mówiąc delikatnie, niewystarczające dla takiego projektu. Szeroki gest budził moje uznanie, dopóki nie zorientowałam się, że wynika on w dużej mierze z naiwności i zadłużenia w researchu innych badaczy i autorów.
Wydaje się, że o złożoności i uporczywości problemu adresów nie trzeba przekonywać polskich czytelników, którzy na niejednej alei Lecha Kaczyńskiego byli. Zadania mimo to podejmuje się Max Suski w jednej z najdziwniejszych form zakończenia (?), jakie miałam okazję czytać. Jest to dołożona do przekładu opowieść spod znaku „wśród ofiar nie było Polaków”. Mimo że autorka nie pochyliła się nad naszym losem, czytelnik nie może sądzić, że na polu adresowym nie dzieją się u nas rzeczy ważkie. Odnoszę wrażenie, że to desperacka próba uratowania tego tomu i wzbudzenia rzutem na taśmę żywych uczuć u odbiorców. Suski zagłębia się więc w boleśnie przewidywalną sadzawkę lokalnych ciekawostek i subtelnych wniosków o tym, że Polak chce mieć adres „godny” i „piękny”, najlepiej kojarzący się z luksusowo, zachodnioeuropejsko, by ostatecznie dobić do anegdoty z trzeciej ręki (to naprawdę plaga) i zakończyć tę nierówną walkę zdaniem: Cóż, jak widać, nie tylko nad Wisłą mamy swoje adresowe fiksacje. Cóż, jak widać, mogliśmy przegapić wcześniejsze trzysta stron i nie wysnuć samodzielnie wniosku, że coś godnego uwagi może dziać się poza Polską. Kto by przypuszczał.
Deirdre Mask
Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy
przeł. Agnieszka Wilga
Znak literanova, 2022
Liczba stron: 400
Wydanie powstało dzięki wsparciu Krakowskiego Biura Festiwalowego i Krakowa Miasta Literatury UNESCO