Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

(Nie)rozważna i romantyczna („Mistress America”)

Recenzje /

Krakowskie święto kina niezależnego, sygnowane szyldem OFF Camera, nie pozwala zapomnieć o pewnych wstydliwych zaległościach. Pominięta przez rodzimy rynek dystrybucyjny Mistress America to zapewne jedna z najjaśniejszych propozycji ubiegłorocznego Festiwalu w Sundance. A także szczytowe osiągnięcie w solowym dorobku Noah Baumbacha.

Brooke to kobieta rozlicznych talentów: udziela się na nowojorskiej scenie muzycznej, spełnia się jako instruktorka fitness, dorabia jako dekoratorka wnętrz, a obecnie przy finansowym wsparciu partnera postanawia wystartować z wizją własnej restauracji. Żyje właśnie tak, jak wyzwolona, dobiegająca trzydziestki kobieta, która pragnie w pełni korzystać z życia. Robi zatem wszystko i nic. Ugania się za różnościami, bezustannie zmieniając obierany na oślep kurs. Poszukuje życia, przy tym nie kryjąc się przed nim. W jej świecie panuje znamienna, dekadencka atmosfera przyprawiona szczyptą wytwornego zblazowania. Niepoprawna rezydentka Times Square uparcie broni swojego nieustabilizowanego stylu życia, jednocześnie konfrontując na naszych oczach ambiwalentne oczekiwania i pragnienia. To wyemancypowana, pełna niewymuszonego wdzięku jednostka ukrywająca swoją naiwność. Naiwność, która koniec końców obraca się przeciwko niej. To zresztą znana strategia Baumbacha: wywołać przychylność i uwielbienie, by zaraz potem dotknąć niedostrzegalny na pierwszy rzut oka zgrzyt kryjący się pod urokliwym opakowaniem. W Mistress America znajdziemy zatem to, co u współscenarzysty Wesa Andersona najlepsze: tryskający bezbłędnie wyważonym humorem pastisz generacji współczesnych dwudziestolatków, a przy tym znaną, zdaje się, podsłuchaną już gdzieś przypowieść. Skromną, zlewającą się z codziennością, taką, jakich wiele. Czy aby na pewno?

Tracy to rozmarzona nastolatka żyjąca gdzieś na społecznym uboczu. Dziewczyna stara się dostosować do nowej roli, jednakże Nowy Jork to wrogie studentom pierwszego roku literatury miejsce, gdzie trudno o wiernych przyjaciół. Tym bardziej, gdy aspiruje się do członkostwa w prestiżowej oficynie. Tym bardziej, gdy jest się nieporadną, a do tego stąpającą na granicy monotonnej nieśmiałości socjopatką. Choćby zakup makaronu na kolację przychodzi jej z ogromnym trudem. Wybór konsultuje telefonicznie; najpierw z nadopiekuńczą matką, a następnie z parą współlokatorów, kwitując go z kamienną twarzą – Więc spaghetti to też makaron? Gdy na horyzoncie pojawia się przyszywana siostra, świat staje na opak. Inna sprawa, że Brooke obdarzona potrzebą poklasku, narzuca zawrotne tempo jej rozlewnemu życiu. Nie dość, że jawi się obiektem podziwu zagubionej studentki, to jeszcze staje się inspiracją do popełnienia przełomowego opowiadania. Nieprzypadkowo w najnowszym obrazie Baumbacha drzemie coś widowiskowego – wszak jego obezwładniająca i pełna wdzięku konstrukcja niesie ze sobą panoramę pokolenia stojącego na rozdrożu wielkomiejskiej szamotaniny: rozdartego między pełnym tupetu zachwytem nad samym sobą a niską samooceną; między desperacją w realizacji własnych pragnień, zaspokajaniem ambicji społeczeństwa a bezradnością i niechęcią do brania odpowiedzialności za własne życie. Niezależnie od obudowania fabuły kategoriami czasu, miejsca i kontekstu kulturowego.

W ten sposób zakorzenione w kulturze wizerunki biernej kobiety i aktywnego mężczyzny u Baumbacha ewidentnie tracą na znaczeniu. Platoniczna relacja duetu Kirke–Gerwig, rozhisteryzowanych królowych wielkomiejskiego zgiełku, zostaje po raz kolejny wyeksponowana na pierwszy plan. To ekscentryczki wywodzące się ze środowiska uniwersyteckiego, żyjące w loftach nad galeriami sztuki w kolebce artystycznej bohemy. Tyle, że reżyser nie portretuje młodych artystów, a osoby zaledwie aspirujące do bycia nimi. Co ciekawe, jego ostatnia wizja, w przeciwieństwie do zrealizowanej w duchu nowofalowej konwencji Frances Ha, zdaje się znacznie bardziej niepokojąca. Bohaterki o osobowościach z pogranicza powoli budzą się z błogiego letargu, dochodząc do wniosku, iż pragnienia, co prawda, wciąż narastają, ale stosunkowych – poza incydentalnymi sytuacjami – możliwości ich finalizacji pozostaje niewiele. Woody Allen, twórca słusznie zestawianego w tym kontekście Manhattanu (1979), przyzwyczaił nas do szczycenia się swoimi niezliczonymi neurozami, natomiast Greta Gerwig wchodzi w dialog z zaledwie jedną z nich; traumą przed bezpowrotnie ulatującymi szansami. Niepodatnością na osiąganie sukcesu, druzgocącymi rozczarowaniami, skazaniem na niechybną egzystencjalną klęskę. Głos Tracy dobiegający gdzieś z offu, wydaje się bezlitośnie wyrokować: Jej młodość przecież umarła, a ona ciąga za sobą truchło. Ja zaś zostałam nosicielką trumny.

Pnący się w górę Nowy Jork to uwodzicielski teatr, uroczy anachronizm amerykańskiego snu, znak złotych czasów kapitalizmu. W oczach samych nowojorczyków zdaje się on już nie tyle nieosiągalnym dla tak wielu cudem świata, a metropolią na sterydach. Przypominającą bardziej scenerię teledysku kreśloną grubą, abstrakcyjną kreską, niż coś rzeczywistego. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę kolektyw Baumbach i Gerwig. Tym samym podświadomie pretendując do tytułu spadkobiercy Woody’ego Allena, autor Walki żywiołów wypracowuje osobną nomenklaturę dla swej nowojorskiej komedii, wykuwając przy niej autorską sygnaturę. Oparcie się nie lada pokusie chłodnego ogrywania schematów i wyzierania spod lśniącej kołderki amerykańskiej popkultury właściwemu jej protoplastom to rzeczywista stawka tego filmu. I tak jak Tony – niedoszły partner Tracy – nie znoszący wyjeżdżać poza umiłowany Manhattan, tak i reżyser popada przy tym w dozę zbieżnego sentymentalizmu. Zdaje się, że wschodnie wybrzeże i on są sobie pisani. Zdaje się, cytując słowa przywołanego klasyka, że Nowy Jork pozostanie jego miastem na wieki.

 

Mistress America, reż. Noah Baumbach, USA 2015