Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Niemoc i przemoc. Jak obejrzałam „Watahę”, mimo że lepiej byłoby tego nie robić

Artykuły /

Po drugim sezonie Watahy, niczym kruk z opowiadania Edgara Allana Poe, powtarzałam sobie ponuro: „nigdy więcej”. Oto nadszedł kolejny, a ja ponownie daję się w to wciągnąć. Oglądam spektakularne ujęcia Bieszczad z drona, słucham rzewnych pieśni ukraińskich, patrzę na twarz Wiktora Rebrowa wykrzywioną w niezmiennym grymasie i na ściśnięte szczęki prokurator Dobosz i myślę: „dlaczego znowu to robię?”. Na swoje usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że to trochę przez „Gazetę Wyborczą”, która usilnie przekonywała w jednej z recenzji, że twórcy odrobili lekcję z poprzednich sezonów, że poprawili wszystkie niedociągnięcia, że teraz to jest polska serialowa perełka no i że naprawdę warto dać kolejną szansę. 

Skusiła mnie również społeczna tematyka, którą najnowszy sezon Watahy obiecywał podejmować. Zapowiedzi głosiły, że tym razem twórcy skupią się bardziej na problemie uchodźstwa i handlu ludźmi, podejmując także kontrowersyjny temat udziału Polaków w tych procederach. Po finale ostatniego sezonu znów jestem w tym samym miejscu, znów kręcę głową i mówię „koniec!”, na szczęście kontynuacji już chyba nie będzie. I znowu czytam w „Wyborczej”, że „nieczęsto trafia się polski serial, którego wysoki poziom utrzymuje się z serii na serię. A tak jest tutaj. Wataha trzecim sezonem udowadnia, że to nie był jednorazowy przebłysk geniuszu” i budzi się we mnie sprzeciw, bo chyba nie widziałam ostatnio innego serialu, który by mnie tak zmęczył, i już wyjaśniam dlaczego. 

Po pierwsze: Wataha kreuje wzorce męskości, które mnie przerażają, budzą lęk, który przekracza granice ekranu. Są to najbardziej skostniałe i stereotypowe szablony, jakie można sobie wyobrazić. Macho ze zmrużonymi oczami i zaciśniętymi zębami wyrzucają z siebie zdania godne menela z rynsztoka, słowa „kurwa” używają w formie przecinka, ale jednocześnie tak naprawdę, głęboko, w serduszku, są dobrzy. Ich jedynym celem jest złapanie złych bandytów i wymierzenie sprawiedliwości, nawet jeśli wymaga to radykalnych środków. Próżno szukać w bohaterach jakiejkolwiek głębi czy psychologicznego skomplikowania a klisze, które reprodukują, są prostackie i szkodliwe. Co ciekawe, nie ma też w tej historii męskiej postaci, która starałaby się te stereotypy rozbić i wyjść poza proste schematy. W świecie Watahy wszyscy wydają się dotknięci wirusem tradycyjnie pojętej męskości i nic nie jest w stanie zatrzymać testosteronu, który potężną falą zalewa nas z ekranu. „Tak być musi – zdają się mówić twórcy – tylko «prawdziwi» i «męscy» mężczyźni są w stanie bronić granic państwa, uchronić kraj przed zewnętrznym zagrożeniem, a także wyeliminować szkodliwe wewnętrzne elementy”. 

Po drugie: nie ma w tej opowieści dobrze napisanej postaci i nie ma też niestety postaci dobrze zagranej (co bezpośrednio się ze sobą łączy). Aktorstwo Watahy to smutny przykład tego, że polskie seriale wciąż (wbrew niektórym opiniom) pozostają daleko w tyle za swoimi anglojęzycznymi kolegami. Trzy sezony tych samych min, skrzywień, tych samych tonów i barw, aktorzy uwięzieni w pułapkach swoich postaci, kompletnie pozbawieni pomysłu, jak je ruszyć, rozwinąć, popchnąć do przodu. Pomijam już kwestie natury technicznej – ich bełkot bywa tak niezrozumiały, że większość serialu trzeba oglądać z napisami, jeśli się chce nadążać za akcją. To wszystko w połączeniu z naprawdę fatalnymi, nierealistycznymi dialogami (kto tak w rzeczywistości prowadzi rozmowy?) daje żenujące i przykre widowisko, którego nie da się oglądać na poważnie. 

Po trzecie: patos i powaga, towarzyszące opowieściom o bieszczadzkich strażnikach, szybko stają się nie do zniesienia. Próżno tu szukać humoru, nie wspominając o ironii. Działalność straży granicznej jest w Watasze sztucznie napompowana, a sami strażnicy urastają do superbohaterów, których życie sprowadza się jedynie do misji (tylko oni mogą ocalić pograniczny świat). Taka konwencja, można powiedzieć, taki styl, ale przez kompletne oderwanie postaci od rzeczywistości motywacje ich działań się zacierają, stają się mętne i niejasne, a sami bohaterowie psychologicznie niewiarygodni. Wszystko to podrasowane jest wspomnianymi już wcześniej szerokimi kadrami tajemniczych, groźnych Bieszczadów i ckliwą, orientalizującą muzyką, które same w sobie stanowią jedną z niewielu wartości tego serialu, jednak w połączeniu ze skonwencjonalizowaną i hiperpoważną narracją stają się próżnym i fasadowym dodatkiem. 

Po czwarte: bardzo aktualny, niosący ogromny potencjał wątek społeczny został przez twórców zepchnięty do roli nieistotnego detalu. Historie ludzi szmuglowanych przez granice są tylko konsekwencją porachunków gangów i to na ich walkach Wataha skupia całą swoją uwagę. Pierwsze skrzypce gra tutaj wątek sensacyjny i osobiste wojenki strażnika Rebrowa i prokurator Dobosz, a pobudki ich działań są tak niejasne, że co i rusz ciśnie się na usta pytanie, co tak naprawdę nimi kieruje i popycha do często irracjonalnego postępowania. Takie pytania zresztą padają z ust innych bohaterów, nikt jednak nie udziela na nie jednoznacznej odpowiedzi. Motywacje postaci pozostają nieodkryte i wygląda to bardziej na scenariuszową nieudolność niż na zamierzony efekt zawieszenia i niedopowiedzenia. 

Po piąte: naprawdę nie mam nic przeciwko solidnej, soczystej, inteligentnej sensacji, więcej, chętnie bym taką opowieść na rodzimym serialowym podwórku powitała, bo zdecydowanie tego rodzaj obrazów brakuje. Wataha jednak tej luki nie wypełnia, jej sposób prowadzenia akcji przywodzi mi na myśl polskie kino sensacyjne lat 90. podrasowane nowymi możliwościami technicznymi. Toporne i usilne zwroty akcji, wątpliwa dramaturgia i niepotrzebne narracyjne komplikacje męczą i nudzą, a każdy kolejny odcinek ogląda się z rosnącym uczuciem zażenowania. 

Wataha mogła być polską Pustiną, świetnym serialowym produktem eksportowym, bo jej pomysł zapowiadał się naprawdę intrygująco. Aktorski i scenariuszowy impas, tania sensacyjność, efekciarstwo i brak jakiejkolwiek społecznej czy psychologicznej refleksji zrobiły z niej jałowy i pretensjonalny obraz polskiego bohaterstwa, który staje się ciężkostrawny dla krajowego odbiorcy, nie mówiąc o widzach za granicą. Pozostaje niesmak, smutek i rozczarowanie, bo oto mija kolejny rok bez porządnego serialu rodzimej produkcji i obrazy takie jak Wataha potwierdzają tylko, że zmian na tym polu póki co nie widać.