Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Nie uprawiamy bałwochwalstwa”. Wywiad z prof. M. P. Markowskim

Wywiady /

Hasło „Festiwal Conrada – święto literatury światowej” brzmi bardzo optymistycznie w sytuacji, gdy ze wspólnym świętowaniem mamy zwykle problem. Czy Festiwal ma na to jakąś własną odpowiedź? Dlaczego właśnie literatura ma być świętowana?

Na to pytanie mogę odpowiedzieć na różne sposoby. Festiwal, jak sama nazwa wskazuje, jest świętem, więc należy teraz pytać, jakiego rodzaju to jest święto i jak powinniśmy świętować. Święto zawsze zakłada zawieszenie pewnych codzienności, a także odwrócenie porządku. Gdy mówimy o święcie literackim, święcie literatury albo świętowania literatury, to chodzi o to, żeby zawiesić na chwilę naszą codzienność i znaleźć się w innym świecie. Jednak z drugiej strony byłoby to trochę odrywaniem literatury od rzeczywistości, mówieniem: „No, to teraz kreujemy całkiem nowy świat, w którym się zanurzamy i jesteśmy” – i tak dalej. To jest nie do końca prawda, dlatego że literatura nigdy nie oddziela się od rzeczywistości. Tym, co ją z rzeczywistością łączy, jest język. Używamy języka po to, żeby opowiadać innym ludziom rozmaite historie, które nas definiują, i tak samo postępuje literatura. Z tego punktu widzenia nie ma żadnej opozycji między literaturą a rzeczywistością. Wydaje mi się, że Festiwal Conrada z tej dwuznaczności próbuje uczynić cnotę. Z jednej strony wymykamy się rozmaitym opresjom życia codziennego, wymykamy się językowi, który na zewnątrz próbuje nas zdefiniować w sposób nad wyraz jednoznaczny, chcąc narzucić nam pewien określony sposób myślenia o świecie. Z drugiej strony chcemy wewnątrz tego świata szukać innego języka, który byłby kontrjęzykiem dla tego języka znoszonego, opresywnego, jednoznacznego. Z tego powodu zapraszamy tak różnych pisarzy. Nie tylko z różnych stron świata i z różnych kultur, ale też takich, którzy mówią nam o różnych doświadczeniach. To jest coś, czego od początku unikaliśmy na festiwalu – jednolitości, monolityczności i monologowości.

Ze względu na tę wielogłosowość i różnorodność, święto może przybrać różne postaci. Może być czymś harmonijnym – jakąś wzniosłą, poważną i dumną celebracją. Z drugiej strony może mieć charakter bardziej karnawaliczny – Nietzsche powiedział nawet, że święto jest największym pogaństwem. Czy któryś z tych aspektów jest panu bliższy? Gdzie pośród takiej dwuznaczności widzi pan miejsce Festiwalu?

Nawiązując do powiedzenia Nietzschego o pogaństwie, mogę powiedzieć: tak – jesteśmy pogańscy. W tym sensie jesteśmy politeistyczni, to znaczy nie mamy jednego kulturowego boga, któremu wierzymy na słowo. Tutaj każde słowo jest przez nas sprawdzane, testowane, dyskutowane. Stąd w większości wypadków forma nie czytania, ale rozmowy. Pisarze rozmawiają z prowadzącymi spotkania, ale mają też szansę być nagabywani przez publiczność. W tym sensie rzeczywiście jest to święto pogańskie w swojej obfitości, w swojej karnawalizacji.

Czy autorzy książek są kapłanami tego święta, czy ono ma jeszcze inną obrzędowość?

Kiedy pada słowo kapłan, zawsze przychodzi mi na myśl Kołakowski i jego słynny esej o kapłanie i błaźnie. Jesteśmy raczej po stronie błazeństwa czy błazenady niż kapłaństwa. My tutaj nie celebrujemy żadnych wiecznych wartości, nie celebrujemy jednego poglądu na świat, nie idolizujemy – czy nie idealizujemy – a więc nie uprawiamy bałwochwalstwa. Przed tym chcemy się bronić i rzeczywiście celebra jest nam daleka.

Czy taki festiwal może łączyć, bo to jest jedną z możliwych funkcji święta, czy raczej chodzi o to, żeby rozbijał i rozpraszał?

Rozbija na zewnątrz, a łączy w środku. My tu łączymy się, wszyscy ci, którzy przychodzą oglądać, słuchać, dyskutować, rozmawiać. Mam wrażenie, że powstaje taka momentalna wspólnota, która za chwilę się rozproszy. Stwarzamy takie skupiska fascynacji, które mają rozmaite rytmy tworzenia się. Tworzą się raz tutaj, raz tam, z tej okazji, z innej okazji, na scenie teatralnej, w Pałacu pod Baranami, ale też w innych miejscach. Ulegają rozmaitym fluktuacjom.

Święta zwykle kończą się za szybko i łatwo o nich zapomnieć – a czy po Festiwalu coś się zmienia, zwłaszcza w czytelnikach?

Nasz festiwal jest przygotowywany, obmyślany, planowany właśnie ze względu na czytelników. Również ze względu na tych, którzy chcą zobaczyć żywych ludzi za książkami, więc mam wrażenie, że to zmienia sposób myślenia o literaturze. Każda rozmowa z pisarzem zmienia sposób myślenia o literaturze, przybliża literaturę. Sprawia, że literatura staje się czymś zwykłym, bo tego pisarza można zobaczyć, usłyszeć, można się z nim nie zgodzić. Kiedy nie zgadzamy się z książką, rozmowa zostaje ucięta, sprowadza się do monologu i odrzucenia, natomiast gdy nawiązuje się rozmowę, to trudniej już szermować brakiem argumentów.

Kiedy usłyszałem hasło tegorocznego Festiwalu, czyli „Pomyśl: literatura!, od razu zastanowił mnie zawarty w nim nakaz, głośny wykrzyknik. Skąd ten imperatyw? Czy sytuacja w tle jest aż tak dramatyczna, a bezmyślność tak powszechna?

Jestem przekonany, że jeśli można mówić o kryzysie kultury, to jest to kryzys związany z osłabieniem myśli, myślenia, osłabieniem jego intensywności –z glajszachtowaniem tego, co pojawia się w naszych głowach. Dlatego pojawia się ten imperatyw i wykrzyknik. Może nie tyle jako głos na puszczy, co takie mobilizujące wyzwanie. Myślimy o tym raczej w kategoriach mobilizacji. To wprawdzie termin wojskowy, ale chodzi mi raczej o mobilizację jako słowo, którego polskim odpowiednikiem jest poruszenie. Tym de facto jest mobilizacja, chcemy poruszać czytelników. Chcemy nimi jakoś potrząsnąć.

I widać, że poruszacie na różne sposoby – z każdą edycją Festiwalu widać, że włączacie w to coraz więcej mediów – film, obraz, dźwięk czy kanały wirtualne. Dlaczego tak się dzieje? Czy mają one być tylko uzupełnieniem literatury i do niej odsyłać?

Kto wie, czy przyszłoroczna edycja festiwalu nie będzie w ogóle medialna. W tym sensie, by pokazać, że literatura jest jednym z wielu mediów i odchodzimy od hierarchicznego modelu, w którym stała na szczycie, a wszystkie inne media jej usługiwały. Mam wrażenie, że ten hierarchiczny model jest już całkowicie zdezaktualizowany. Literatura powinna włączać się do obszerniejszego koncertu. Nie koncernu, ale koncertu mediów. Tym bardziej, że nośnik nie ma tu żadnego znaczenia, ponieważ liczy się to, co jest przenoszone. To interesuje nas najbardziej, a nie sposób przekazywania – tak naprawdę chodzi nam o treść. Bardzo mocno stoimy na stanowisku wpływu literatury na życie.

Czy to jest sednem festiwalowego wystąpienia z okazji premiery pana nowej książki o Brunonie Schulzu? Zastanawiam się, za czym pański głos przemawia najmocniej: czy chodzi o Schulza bliskiego panu, Schulza zapomnianego i wymagającego przypomnienia, czy Schulza obdarzonego jakąś społeczną albo kulturową misją?

Powiedziałbym, że wszystko razem. Ta książka to właściwie pierwsza filozoficzna wykładnia Schulza. Wydaje mi się, że jest dosyć nowatorska – i odświeżająca pisarza, którego zwykle traktuje się jako kogoś całkowicie hermetycznego i oderwanego od świata. Próbuję pokazać, jak silnie Schulz zanurzony jest w świecie i w egzystencji. Tu być może istnieje szansa na to, żeby jakoś podłączyć go do szerszego nurtu wiążącego literaturę z życiem.

Schulz łączy je jednak w dość wywrotowy sposób. W Republice marzeń [„Tygodnik Powszechny”, 1999, nr 44] zauważył pan, że według niego Rzeczywistość jest sztuczna, zrobiona, i – co najważniejsze – tymczasowa. Występujemy wszyscy w teatrze, który sami budujemy każdego dnia i który trwa tylko dlatego, że w jego istnienie wierzymy. Na czym ma więc polegać ponowna lektura Schulza – na odkrywaniu sztuczności rzeczywistości czy raczej zakorzenienia w niej?

Powiedziałbym tak: na zrozumieniu, że świat, w którym żyjemy, jest światem przez nas konstruowanym. Można powiedzieć, że jest sztuczny, ale tutaj weszlibyśmy w pułapkę: jeżeli ten świat jest sztuczny, to gdzie jest świat prawdziwy? Moim zdaniem odkrywcza rola Schulza w literaturze polskiej polega na tym, że likwiduje tę opozycję sztuczności i naturalności. Mówi o tym, że w gruncie rzeczy wszystko to, co naturalne, jest zarażone sztucznością, a to, co sztuczne, naturalizuje się. Nie można postawić granicy: to jest świat prawdziwy, a to fałszywy. Jedna z najtrwalszych pułapek naszego umysłu polega na tym, że wpadamy w takie opozycje – z jednej strony mamy prawdę i rzeczywistość, a z drugiej fałsz i fikcję. Literaturę zwykle przesuwamy na tę drugą stronę. Od bardzo dawna (kto wie, czy to nie jest główny temat mojego pisarstwa filozoficznego i literackiego) próbuję jakoś osłabić te opozycje, żeby nie myśleć w kategoriach wyłączności: tu jedno, a tu drugie, bo w ten sposób zawsze deprecjonuje się literaturę, nawet jeśli mówi się, że dzięki temu ulega ona wywyższeniu jako wspaniałe kłamstwo.

W ostatnim rozdziale Książki twarzy, opowiadającym o Rolandzie Barcie, Marek Bieńczyk pisze o skomplikowanym pragnieniu powieści. Również podczas spotkania festiwalowego ten wątek okazał się bardzo ważny – Bieńczyk mówił o powieści jako łączącej się ściśle z doświadczeniem literatury, a jednocześnie coraz trudniej osiągalnej. Stąd nieco prowokacyjne pytanie: czy dla pana powieść mogłaby się okazać własnym sposobem na pisanie literatury? Na ile da się ją oswoić?

To jest niesłychanie nawet nie prowokacyjne, co bardzo trafne pytanie. Napisałem powieść, ale ją odrzuciłem. Natomiast od jakiegoś czasu myślę o takiej formule, która, podobnie jak mówił Marek Bieńczyk, próbuje zarazić esej powieściowością. Wolę iść raczej w tę stronę, niż zarażać powieści esejem. Z tej perspektywy będę starał się znaleźć jakąś pojemniejszą formułę na to, co sobie myślę o różnych rzeczach. Czy będzie to powieść? Nie wiem. Jaką formułę to moje poszukiwanie przybierze, nie mam zielonego pojęcia. Ale jest coś takiego, co mnie fascynuje w poszukiwaniu formy pisarskiej, o której nie wiem, czy będzie pojemniejsza, czy mniej pojemna, czy będzie fragmentaryczna, czy raczej narracyjna. Nie mam pojęcia, ale wiem, że mnie to dręczy.

To jest ciekawe, że powieść, która jest chyba najpowszechniej kojarzona z literaturą, nie okazuje się czymś oczywistym, ale dopiero punktem dojścia.

Powieść jest postulatem i dlatego na przykład Roland Barthes mówi o powieściowości. Nie mówi o powieści jako o formie, ale o powieściowości, a ona jest już czymś zupełnie innym. Powieściowość jest raczej pewnym sposobem doświadczania rzeczywistości. O tym mówił też Marek. To nie jest taka gotowa, skończona forma, tylko raczej pewien typ wrażliwości – tak byśmy to określili. Typ wrażliwości, który otwiera się na różne doświadczenia i w której niesłychanie istotne jest doświadczenie emocjonalne, a nie tylko podporządkowane dyskursywnym regułom albo narracyjnemu tokowi itd. Coś w niej musi się załamać, coś musi się przełamać, żeby powieściowość doszła do głosu.

Czy ma Pan jakieś osobiste „typy w programie tegorocznego Festiwalu?

Jest kilka. Spotkanie z Bieńczykiem – uważam, że było świetnym wprowadzeniem do formuły festiwalu „Pomyśl: literatura!“. Bieńczyk świetnie się nadaje do tego, żeby myśleć o literaturze. Do naprawdę elektryzujących momentów należało też spotkanie z Orhanem Pamukiem. Elektryzującą postacią jest też Alain Mabanckou, a Jeanette Winterson – niesamowitą pisarką i wspaniałą performerką. No i oczywiście Krzysztof Wodiczko. Jestem głęboko przekonany, że to są punkty, które będą niesłychanie zapładniające, niesłychanie elektryzujące i niesłychanie pobudzające dla wszystkich, którzy przyszli na te spotkania.

Czy po tegorocznym Festiwalu Conrada coś pozostanie?

Po każdym zostaje. To jest takie stopniowe osadzanie się światów. Festiwal Conrada jest projektem długofalowym i jak pan doskonale widzi, on się rozwija, pęcznieje, nabiera sił, nabiera głośności. To taki efekt kuli śnieżnej i mam nadzieję, że ta kula będzie rosła, rosła, rosła, aż wreszcie rozwali stereotypy, które rządzą naszym myśleniem. To jest oczywiście projekt utopijny, ale bez tego rodzaju utopii w ogóle nie ma co myśleć o kulturze.

Michał Koza

(ur. 1987) – literaturoznawca, krytyk i poeta. Adiunkt w Katedrze Krytyki Współczesnej Wydziału Polonistyki UJ.