Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Nie ma u nas ani czerni, ani słodyczy”. Wywiad z Rosą Vertov

2/2024

Rozmowy /

Warszawska Rosa Vertov to skład, który – zamiast usilnie odtwarzać lata 90. – wydobywa z dream popu trans i mantryczne uniesienia. W ubiegłym roku tercet wydał EP-kę Reflected In, a w tym przystępuje do intensywnego koncertowania. Z Julią Szostek i Zosią Jakubowską dyskutujemy więc o różnych sprawach – od wyrażania emocji począwszy, a na zespołowej linii perfum skończywszy.

Łukasz Brzozowski: Pamiętacie, co było najważniejszym przykazaniem Rosy Vertov, gdy zaczynałyście działalność?

Julia Szostek: Zależy, czy chodzi o Rosę Vertov czy o nasz jeszcze wcześniejszy zespół, w którym były te same osoby – może od tego zacznijmy. Ale jeśli dobrze pamiętam, to na samym początku chciałyśmy po prostu grać muzykę i być jak Beatlesi. Za to jako Rosa Vertov naszym celem było działanie na scenie niezależnej i chyba tyle, niewiele miałyśmy postanowień na początku.

Zosia Jakubowska: Zawsze chciałyśmy grać razem, to było dla nas najważniejsze, nie chciałyśmy tego robić z nikim innym.

Granie razem zawsze było tak fajne, jak sobie wyobrażałyście?

JS: Tak, bo jednak się ze sobą przyjaźnimy i pierwszy rozłam nastąpił dopiero w 2022 roku, gdy w związku z wyjazdem za granicę opuściła nas Olga (Gniadzik, gitarzystka – red.). Wydarzyło się coś, czego sobie nie wyobrażałyśmy, a mianowicie działanie w okrojonym składzie, bez osoby, która razem z nami zakładała Rosę Vertov. Było to trudne, ale przeobraziło to naszą twórczość, zaczęłyśmy nieco inaczej podchodzić do komponowania muzyki.

To znaczy?

JS: Odeszła nam gitara rytmiczna, więc nie dość, że zmieniła się dynamika (zamiast czterech osób: już tylko trzy), wpłynęło to na nasze brzmienie. Straciłyśmy może swoją garażowość i postpunkowość, brzmimy bardziej przejrzyście, jest więcej miejsca na melodie – przynajmniej tak mówią niektórzy słuchacze i słuchaczki. Teraz Rosa Vertov to coś jak dialog trzech osób, a nie standardowy zespół rockowy.

fot. Ola Sieczko

Mówisz o dialogu, ale czy granie w trzy osoby nie rodzi pokusy, aby każdy ciągnął te dźwięki w swoją stronę?

ZJ: Myślę, że jest między nami pełne porozumienie. Większość pomysłów wychodzi tak naprawdę od Julii, więc wrażliwość i pierwszy impuls to jej zasługa – a my potem na tym bazujemy. Naprowadza nas to na ścieżkę, której wraz z Kasią (Dziąg, basistką – red.) się trzymamy, ale również dodajemy coś od siebie, nieco modyfikujemy pierwowzór. Generalnie potrafimy się ze sobą dogadać.

JS: Mimo że gramy w Rosa Vertov już dwanaście lat, to wciąż ekscytujemy się wspólnymi spotkaniami i pracą nad piosenkami. Poza tym, gdy skład się zmienia (czyt. jest nas o jedną mniej), działa to jakoś otwierająco w kontekście komponowania. Czujemy się inaczej, ale jak najbardziej dostrzegam w tym jakąś wartość.

Zapytałem o przykazanie, bo często wspominacie, że zaczęłyście działalność przez przypadek. Ale czy dziś – mając za sobą ponad dekadę wspólnego grania – jest u was miejsce na jakąkolwiek przypadkowość?

JS: W naszym zespole wciąż do wielu rzeczy dochodzi trochę przypadkowo i uważam, że zazwyczaj to ten dobry przypadek. Nie nazwałabym też założenia tego zespołu czymś przypadkowo-bezmyślnym, bo od gimnazjum chciałyśmy razem robić muzykę i jak najwięcej w niej drążyć. Nawet jeśli niektóre pomysły wyskakują niejako znikąd, to i tak próbujemy je przemyśleć, wyciągnąć z nich najfajniejsze elementy. 

Skoro już zahaczyliśmy o przyjaźń – Rosa Vertov tę przyjaźń umacnia?

ZJ: Zdecydowanie umacnia, choć wydaje mi się, że od pewnego czasu ta przyjaźń jest na dość podobnym, bardzo wysokim poziomie. Na przestrzeni lat zdecydowanie się do siebie zbliżyłyśmy i bardzo to doceniamy.

JS: Wytworzyła się między nami relacja skupiona na bardzo praktycznych rzeczach. Dzielimy się obowiązkami i współpracujemy, gdy trzeba gdzieś dojechać, komuś odpisać i generalnie po prostu „coś zrobić”. Do tego dochodzi wspólne tworzenie muzyki, co postrzegamy jako dodaną wartość niewerbalną – bardzo lubimy tworzyć coś razem. Stanowimy coś na wzór miniwspólnotki, przeżywamy razem wiele przygód, w pewien sposób współdzielimy życie. Bez muzyki wyglądałoby to zupełnie inaczej. Są w tym trudy, znoje, owszem, lecz dobre rzeczy przeważają.

Czyli przyjaźń przyjaźnią, ale jeśli dobrze rozumiem, to dzięki kapeli przede wszystkim wypracowałyście bardzo wysoki poziom komunikacji między sobą? 

JS: W pewnym sensie tak – zwłaszcza jeśli założymy, że muzyka stanowi sposób na komunikację między nami. Jak już wspomniałam, dzieje się to poza słowem, więc często potrafimy prowadzić jakieś wewnętrzne dialogi, nawet nie mając pełnej świadomości, że w ogóle to robimy. Po prostu gramy, tworzymy i nie musimy o tym rozmawiać, bo rozumiemy się na płaszczyźnie emocjonalnej. Co więcej, o niektórych uczuciach pewnie trudno byłoby pogadać twarzą w twarz, dlatego dobrze mieć możliwość wyrażenia ich za pomocą warstwy muzycznej i lirycznej.

Muzycznie rozciągacie się między dream popem, indie rockiem i slowcore’em. Mimo że każdy z nurtów kojarzy się raczej z przyjemnymi rzeczami, wy roztaczacie dookoła aurę niepokoju i mroku. Jak ważne jest dla was, by czerń nie zabiła słodyczy i na odwrót?

JS: To ciekawa kwestia, bo niby jest u nas dużo dysonansów i warstw, a do tego w tej muzyce dominuje raczej melancholia, nie wesołość, ale nie powiedziałabym, że dostrzegam w niej jakiś wyraźny mrok. To słowo brzmi dla mnie jak opis bardzo specyficznego uczucia, idącego właśnie w stronę czerni – jak sam wspomniałeś – czego osobiście w Rosie Vertov raczej nie odczuwam. Chyba nie ma u nas ani czerni, ani słodyczy. Funkcjonujemy trochę poza tymi kategoriami, dlatego ciekawi mnie, gdzie ty widzisz ten mrok. 

W otwierającym ubiegłoroczną EP-kę numerze Fading Out padają słowa: Byłam słaba tak wiele razy / Że przestałam liczyć – brzmi jak najmroczniejszy z dołów.

JS: Trochę tak jest. (śmiech) 

ZJ: W dalszym ciągu nie powiedziałabym, że to stuprocentowy mrok, bo gdy myślę o tym słowie, do głowy przychodzi estetyka gotycko-wampirza. 

JS: Ta emocja to coś na skraju rezygnacji, ale jednoczesna próba pogodzenia się z danym stanem rzeczy, a przy tym trudne i ciche wyznanie. Możliwość zakomunikowania tego przynosi jakąś ulgę. Za sprawą muzyki mogę przyznać się do słabości, traktuję ją jako emocjonalne medium.

fot. Ola Sieczko

Do kogo kierujesz ten komunikat?

JS: Różnie bywa – trochę do siebie, trochę do dziewczyn z zespołu. Rosa Vertov umożliwia przepracowanie trudnych emocji, ale nie wprost – dlatego rozmywamy wokale, wrzucamy je w miksie na równi z instrumentami i śpiewamy po angielsku. To spore ułatwienie. Działamy z dystansu, może nawet z nieśmiałością. 

ZJ: Wydaje mi się, że nasze teksty są zdecydowanie smutniejsze od muzyki. Jasne, nie gramy wesoło, jak już zdążyłyśmy wspomnieć, ale jakoś specjalnie dołująco również nie. 

Jakie to uczucie wyrzucić z siebie coś trudnego w tekście, który może przeczytać każdy?

ZJ: Na pewno jest to opcja na przepracowanie danego problemu, ściągnięcie z barków jakiegoś ciężaru, który przez długi czas trzymało się gdzieś głęboko wewnątrz siebie. Na pewno też trudne są premierowe wykonania każdej nowej piosenki na żywo, to zawsze rodzi mnóstwo stresu.

Skąd ten stres?

JS: Z kilku powodów. Oczywiście zawsze zastanawiamy się, czy nowe rzeczy spodobają się publiczności – a do tego oczywiście dochodzi wątek uzewnętrzniania się. Traktujemy każdy koncert jako sprawdzian dla nowych utworów, żeby zobaczyć, co działa, a co nie.

To długi proces?

JS: Chyba nie ma reguły, ale na pewno, gdy piosenka przejdzie już chrzest bojowy i zostanie zagrana na żywo po raz pierwszy, to zastanawiamy się, co robić z nią dalej. W najlepszym wariancie słuchacze i słuchaczki mogą rezonować z naszymi emocjami – poczuć się smutno, melancholijnie, refleksyjnie, a jednocześnie uniknąć zatracania się w tym całym mroku. 

Uważasz, że waga nieprzyjemnych przeżyć maleje, gdy opowiadasz o nich w tekstach?

JS: Wręcz przeciwnie. Za każdym razem, kiedy gramy daną piosenkę, poniekąd przeżywamy ten stan na nowo. Nawet, gdy od czasu do czasu słucham któregoś z naszych starszych utworów, w jednej chwili potrafię sobie przypomnieć moment psychiczno-emocjonalny towarzyszący jego tworzeniu. 

ZJ: To działa trochę jak pamiętnik, który możesz sobie w dowolnym momencie otworzyć i przypomnieć, jak to było kiedyś, jakie myśli chodziły ci po głowie. Nawet jeśli problem z przeszłości jest już nieaktualny, emocje z nim związane nigdy tak naprawdę nie znikają. 

Też zauważyłyście, że dość natrętne porównywanie was do Warpaint ostatnio ucichło? Myślicie, że ostatnia EP-ka w pełni pokazała tożsamość Rosy Vertov?

ZJ: Faktycznie, od dawna nie trafiłyśmy na takie porównanie, ale może wynika to z tego, że samo Warpaint trochę przygasło? Nie mam pojęcia, tak losowo rzucam. W każdym razie, jak mówisz, Reflected In pokazuje, o co nam dokładnie chodzi.

A o co wam chodzi?

ZJ: Trudno powiedzieć, ale myślę, że nowy materiał jest jeszcze bardziej nasz i niełatwo go z czymkolwiek porównywać, mamy dużo bardziej wykształcony styl. 

JS: Z wielu względów ta EP-ka jest bardzo wykrystalizowana – jeden z nich to oczywiście granie we trójkę, co zmieniło sposób pracy nad piosenkami. Mamy więcej świeżości, przejrzystości i przestrzeni. Granie tego materiału wiąże się z dużą ulgą, bo na przykład Day In, Day Out było bardziej wymagające emocjonalnie w kontekście wykonywania na żywo. Teraz jest trochę lżej.

Czy wciąż można nabyć perfumy Rosa Vertov robione w kooperacji z Alchembot?

JS: Mamy plan, by dorobić ten zapach, bo niestety już się skończył – zrobiłyśmy go z myślą o jednym koncercie, więc był ściśle limitowany. Teraz myślimy w kontekście najbliższych występów o przyszykowaniu kolejnej partii, więc pewnie coś się pojawi. Nawet rozmawiałyśmy o tym z Alchembotem.

Przed paroma laty wystąpiłyście na Zandari Festa w Seulu. Jakie jeszcze niecodzienne dla polskich zespołów miejsca chciałybyście odhaczyć na mapie?

ZJ: Super byłoby kiedyś pojechać do Japonii, ale odkładamy to na kolejne lata. 

JS: W zasadzie jesteśmy otwarte na wszystkie opcje, dlatego nie zastanawiamy się, gdzie grać, tylko przyjmujemy wszelkie propozycje. Serio, pojawiło się tego mnóstwo: występowałyśmy i w chińskiej restauracji, i w Pradze pod drewnianym pomnikiem konia trojańskiego, i w Korei… Zobaczymy, gdzie tym razem nas zaciągnie.