Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Muzyka niewyraźna

Artykuły /

„Czy pamiętasz, co robiłaś 11 września 2001?” – w kilku takich dyskusjach brałam udział, kilka zdarzyło mi się śledzić. To wtedy, jak się powszechnie uważa, rozpoczęło się na dobre nowe stulecie. Osobiście najlepiej pamiętam, co zrobiłam kilka tygodni później: kupiłam znany miesięcznik o modzie i stylu życia. Na okładce widniała Jennifer Aniston, a w środku informowano, że nowojorska tragedia nauczyła nas, że należy cieszyć się życiem, mniej się spieszyć i doceniać małe przyjemności.

Polska telewizja nadawała już South Park i drugą edycję Big Brothera, trwała wielka debata o zasadności używania słowa „nominować” przez Wielkiego Brata. Bridget Jones wciągała na siebie wielkie majty. Śmiałym poczynaniom telewizji i kina towarzyszyła zaskakująco nijaka muzyka w radio. Can’t Fight the Moonlight Leann Rimes. Soak Up the Sun Sheryl Crow. Uncle Kracker. Sugar Ray. Creed. Travis. Dido. Piosenka Bryana Adamsa z filmu o koniu. Hity początku milenium, które przychodzą mi do głowy w pierwszej kolejności, należą nominalnie do różnych gatunków: postgrunge, postbritpop, czy to, co zwykło nazywać się „solidnym pop-rockiem”. Mają jednak istotny wspólny mianownik: są nieszczególne, umiarkowane, nieofensywne, jak kremowy sweterek. Gdy uświadomimy sobie, że jedyną głośną alternatywą spośród popularnych gatunków była przez pewien czas nu-metalowa klaunada czy niby-gotycki „alternatywny metal” w rodzaju Evanescence, maluje się przed nami krajobraz prawdziwie beznadziejny. Podejrzewam, że te wspomnienia to dla mnie szczepionka przeciwko wszelkiej nostalgii za początkiem milenium, którą obecnie się ogłasza.

W latach 90. Beavisowi i Buttheadowi towarzyszyła ścieżka dźwiękowa epoki grunge, dla mnie osobiście muzycznie kompletnie nieciekawa, ale przynajmniej jakaś. Była w niej beznadzieja, rezygnacja, złość, cały sztafaż uczuciowy przynależny grupie o trochę pretensjonalnej nazwie „pokolenie X”. Podobnie britpop, w znacznej części przecież banalny, pubowy gatunek, ale jednak była tam jakaś zadziorność, jakieś osobowości, i oczywiście ładne melodie. Czasy kolejnej pokoleniowej kreskówki, South Parku, to mutacje tych gatunków w wersji „post-”, co oznaczało okrągłe, gładkie zero w dziedzinie interesujących pomysłów i wyrazistości. Postgrunge to zasadniczo ta sama szufladka co Jest już ciemno Feel, przepis jest ten sam: mydlana gitarowa melodia, umiarkowane tempo i nieco zdarty głos wokalisty. Matchbox 20, The Calling, Third Eye Blind, wreszcie nieszczęśni Nickelback, którzy stali się memicznymi antybohaterami, ale tak naprawdę nie byli ani lepsi, ani gorsi od reszty tego wybitnie nieciekawego nurtu. Zespoły postbritpopowe grały po prostu smutasiński, sterylny pop-rock, pozbawiony wszystkiego, co było interesujące u ich starszych braci: manieryzmów Suede, łobuzerki Oasis, szalonej pasji Manics. Wszyscy brzmieli podobnie; twitterowy przewodnik @Discographies podsumował kiedyś dorobek czołowych przedstawicieli gatunku, Coldplay, parafrazując Rok 1984: wyobraź sobie miękki kapeć depczący ludzką twarz, wiecznie.

Paradoksalnie, budżetem początkowym dla grup takich jak Coldplay czy Travis było ich alternatywne pochodzenie, przez co słuchacz z początku miał wrażenie obcowania z muzyką ambitną; Coldplay porównywano w końcu do wczesnego U2. Podobnym przypadkiem była kariera Dido, uwiarygodniana na początku przez związki ze sceną klubową. Oczywiście były to dezorientujące sygnały, zasłona dymna – wszyscy szybko wypływali na bezbarwne wody.

Polska scena pop/rock była przygotowana na ten zwrot akcji. U nas muzykę brzdąkaną uprawiano z powodzeniem. Pod koniec lat 90., po okresie, gdy trzeba było grać rockowo albo wielkoestradowo, a śpiewać donośnie, wdrożono strategię „nie za bardzo”. Seventeen, HaDwaO, Soda, Mafia bez Piaska. „Granie z pazurem” bliźniaczo podobne do siebie, „odtrutki na disco polo”, z których żadna nie osiągnęła sukcesu. Wtedy też najwidoczniej odpalono generator tekstów polskich piosenek, bo wszystkie zaczęły wyglądać jak kombinacje kilkunastu podobnych fraz: „na ulicy tłum”, „dziś już wiem”, „kilka chwil (albo prawd)” itp. Przy takim obrocie rzeczy nie dziwi, że szturmem uwagę słuchaczy zdobyli Ich Troje i Stachursky, oferując stadionowy rozmach i melodie, które można powtórzyć i zaśpiewać z bliźnimi. Pamiętam, że wyglądałam wtedy wszystkiego, co nie brzmiałoby letnio i na pół gwizdka (a słuchałam radia i oglądałam telewizje muzyczne jak prawdziwy zapaleniec, nawet gdy 80% zawartości mnie rozczarowywało), dlatego bez ironii cieszyły mnie przeboje Tatu i O-Zone, Freestyler czy zaskakująca europejska kariera Panjabi MC. Tak samo trudno się dziwić temu, jaki szok wywołał fakt, że można grać, powiedzmy, jak Franz Ferdinand: to, że niezbyt odkrywcza, bo wywiedziona przecież z nowej fali muzyka wywołała tak wielkie zamieszanie, musiało świadczyć o tym, że wcześniej działo się niewiele.

Co jednak sprawiło, że tak wielu słuchaczy zdecydowało, że potrzebuje letniej kawki z mleczkiem, a single i płyty wyżej wymienionych artystów rozchodziły się w milionowych nakładach? Na pewno, przynajmniej na polskim gruncie, wszechobecność muzyki niewyrazistej zbiegła się w czasie z zastępowaniem autorskich audycji w radiu przez zautomatyzowane playlisty. Neutralność rozgłośni, ciążących coraz mocniej w kierunku muzyki tła, doskonale pasowała do nowych trendów i stymulowała je. Najbardziej bezbarwne i letnie single, takie jak Follow Me Uncle Krackera, Star Reamonn czy nieco starsze, ale zadziwiająco długowieczne efemeryczne piosenki o równie umiarkowanym i nieszczególnym charakterze, np. All About the Money Mei czy Don’t You Worry Madasun, krążyły po playlistach przez długie lata i zapewne słuchając którejś z większych stacji, można trafić na nie i dziś. Z pewnością popularność napędzał też fakt, że to muzyka wręcz stworzona do tła w serialu czy do reklamy, zwłaszcza telefonu komórkowego albo auta jadącego w kierunku zachodu słońca. Ale też – już na globalną skalę – to preludium do „komfortowej”, pocieszającej kultury popularnej, która miała rozwinąć się na dobre w kolejnej dekadzie. Jej apogeum to smooth jazzowe ballady, hipsterskie piosenki z klaskaniem i ukulele (zwłaszcza takie, które można wykorzystać w reklamie z bańkami mydlanymi, ogniskiem albo balonikami), Jedz, módl się, kochaj, książki o odkrywaniu nowego życia w Prowansji i Toskanii. To pierwsze kroki kultury o charakterze sprofilowanym na wellness, funkcjonalnej jak zdrowe jedzenie. W gazecie z Jennifer Aniston na okładce mieli trochę racji.

Sama przyznaję się też do pewnej bezradności. Chciałabym przeczytać uczciwą próbę obrony dorobku Coldplay, Matchbox 20 czy Dido, bo mam wrażenie, że nadmiernie się nad nimi znęcam. Ale brak jakichkolwiek chropowatości, których można się uchwycić, zero szorstkich momentów,  luksusowa konfekcja, która udaje emocjonalną szczerość – wszystko to sprawia, że mam wrażenie, jakby oteflonowano mi uszy.