Znajomi pytali mnie, niewybrednie, po co właściwie lecę do Mołdawii. Analogiczne pytania można by zadać w przypadku krajoznawczych wycieczek do Włoch, ale już ja dobrze wiem, że to nie to samo, a różnice są zasadnicze. Nie tylko inna waluta, inna strefa czasowa, inna tkanka miejska, ale i inna Europa (bo nie unijna), inny język (choć wciąż romański), w końcu, co mnie w tym przypadku interesuje najbardziej, inne kino i jego organizacja. Kino mołdawskie to twór hybrydowy, bo w przeważającej większości ściśle powiązany z kinem rumuńskim: za sprawą wspólnej mowy i alfabetu (to o tyle ważne, że jeszcze do 1989 roku w Mołdawskiej SRR rumuński zapisywano cyrylicą). Sprawa nie wyglądała tak zawsze (o tym zaraz), ale dziś więzi mołdawsko-rumuńskie w dziedzinie sztuki mają się dobrze, a Przegląd Kina Rumuńskiego (Zilele Fimului Românesc) to jedno z ważniejszych narzędzi bratniej integracji – ze wskazaniem na promowanie rumuńskiej kultury. W tym momencie te relacje mogą wydawać się dosyć zagmatwane – spróbujmy więc rozsupłać nieco ten węzeł.
Kino Mołdawii
Choć mówimy Mołdawia (albo: Moldova! – jak witają się osoby kulturalne), to w Rumunii i Mołdawii nazwa się komplikuje. Polityka historyczna Rumunii mówi, że składają się na nią trzy wielkie krainy: Wołoszczyzna, Siedmiogród i Mołdawia. W ramach Mołdawii wyróżnia się Besarabię (z Kiszyniowem), region zajęty w 1812 roku przez Rosję, ale przyłączony ponownie do Rumunii w ramach Wielkiej Rumunii po I wojnie światowej. Jednak na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow ZSRR zajęło Besarabię i północną Bukowinę, tworząc na tym terenie Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką. Zmieniono alfabet, do Kiszyniowa zaczęto spędzać radzieckich sekretarzy partyjnych, administratorów, a także elity intelektualne. Promowano także tworzenie mołdawskiej tożsamości narodowej, różnej od rumuńskości. Proces ten trwał pół wieku. W swojej książce Mołdawia. Państwo niekonieczne Kamil Całus zastanawiał się, czy kilka dekad to wystarczający czas, by wytworzyć odrębną identyfikację narodową – tym bardziej, że po obu stronach rzeki Prut ludzie posługiwali się niemal tym samym językiem i odwoływali do tej samej historii. W Mołdawii silne były środowiska rumunistyczne, które dążyły do „ponownego” zjednoczenia Kiszyniowa z Bukaresztem (tworzono nawet analogię do zjednoczenia RFN i NRD). To się jednak nie stało – może przede wszystkim z powodów doraźnopolitycznych, ale swoje odegrały także kwestie tożsamości, poczucia inności i poczucia się u siebie. W Rumunii w każdym większym mieście można znaleźć wlepę „Basarabia e România”, ale jak przekonuje Całus, dzisiaj jest to sprawa jeszcze trudniejsza i odleglejsza niż w latach 90. Niemniej ta dygresja służy mi, żeby podkreślić, że Mołdawia, o którą mi chodzi, to Republika Mołdawii. Wielokrotnie podkreślano to w piśmie i w mowie.
Co działo się z kinem? W Związku Radzieckim kino miało się dobrze – to konstatacja tak niekontrowersyjna, jak to, że w Hollywood kręci się sporo filmów. Mołdawska republika początkowo znajdowała się pod kuratelą Moskwy, potem centrali filmowej w Odessie, wreszcie w latach 50. doczekała się własnej wytwórni filmowej Moldova-Film. Kino popularne hulało, w Kiszyniowie tworzyło się regularnie po kilka fabuł rocznie oraz mnóstwo dokumentów i krótkich form. Mołdawscy reżyserzy kształcili się głównie w WGIK, moskiewskiej filmówce, jednej z najlepszych szkół filmowych w XX wieku. Twórcy tacy jak Emil Loteanu czy Valeriu Gagiu nakręcili obrazy, które były dystrybuowane w całym Związku Radzieckim, a najbardziej znany film Loteanu, Tabor idzie do nieba (1976), zgromadził w kinach prawie 65 milionów widzów (potwierdzam: to jest sporo).
Po transformacji ustrojowej i proklamacji niepodległej Mołdawii powraca refren dobrze znany kinematografiom byłego bloku wschodniego: państwo wycofało się ze wspierania filmowców, zamknięto większość kin poza stolicą, przemysł upadł, a widzowie mogli zadowolić się co najwyżej importowanymi produktami z USA. Wytwórnia Moldova-Film stworzyła po 1991 roku jedynie trzy filmy. Poszukiwania poszły w stronę producentów komercyjnych i koprodukcji międzynarodowych, najczęściej z Rumunią. Tak powstało niezwykle docenione w kraju Wesele w Besarabii (2010), korzystające ze znanego także w polskiej kulturze motywu reunionu narodowego poprzez tytułową uroczystość. Dopiero w 2017 powstało Narodowe Centrum Filmowe (CNC) z zawrotnym budżetem 250 tysięcy euro na dofinansowanie filmów – dla porównania: budżet Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej jest obecnie ponad 160 razy większy. Więc nad Prutem się nie przelewa.
Ukryty węgiel
W poszukiwaniu jakiegoś mołdawskiego hidden gem natrafiłem na Carbon w reżyserii Iona Borșa – film, którego premiera, zupełnie poza warstwą fabularną, o czym zaraz, była zaplanowana jako zarazem wielkie wydarzenie i kuriozum. Przy okazji premiery w 2022 roku osoby, które zakupiły bilety online, zostały dodane do napisów końcowych – w ten sposób 21 559 „patronów” znalazło się w creditsach, które w oficjalnej wersji miały trwać półtorej godziny. Finalnie Carbon okazał się jeszcze większym sukcesem, bo zgromadził rekordową jak na Mołdawię publiczność – sto pięćdziesiąt tysięcy widzów. Jak na kraj, gdzie funkcjonuje dziesięć sal kinowych, całkiem niezły wynik.
Więc o czym jest ten cały Carbon? Jako gość, który dzień przed seansem odwiedził Tyraspol, stolicę Naddniestrza, a następnie zapuścił sobie film w wynajmowanym pokoju w Kiszyniowie, jestem chyba najlepszą osobą, żeby udzielić odpowiedzi. To opowieść o wojnie o Naddniestrze z 1992 roku, która podzieliła kraj, a w konsekwencji doprowadziła to wewnętrznej, nieuznawanej przez żadne państwo schizmy. Do opowieści o konflikcie Borș wybrał ścieżkę komediową, pełną zgryźliwości wobec naprężonych maczystowsko armistów, lokalnych układów między biurokratami i klerem czy pozorowanych zmian szyldów (choć wciąż w cyrylicy). To portret niezwykle przaśny i dożynkowy, bowiem akcja dzieje się na jednej z przygranicznych wsi. Twórcy znakomicie rozgrywają napięcie od ponad trzydziestu lat obecne w Mołdawii: czy młodzi mają tu jeszcze czego szukać, czy jedyną opcją jest wyjazd – do Kiszyniowa, do Rumunii, na Zachód.
Najciekawszy jest jednak MacGuffin całej akcji: zwęglone (stąd tytuł) truchło znalezione przez bohaterów niedaleko granicy na Dniestrze. Rozpoczyna się iście sofoklejski konflikt o pochowanie niechcianego przez żadną ze stron zmarłego. Obowiązek etyczny czuje jednak Dima, który zaciągnął się do wojska dla żołdu, oraz Vasea, weteren wojny w Afganistanie. Chcą zakopać zmarłego zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim. Tyle że zmarłym okazuje się… Igor Smirnov. Igor Smirnov to postać prawdziwa: w czasach MSRR był robotnikiem i związkowcem, należał do liderów naddniestrzańskiego ruchu, który obawiał się rumuńskiej nacjonalizacji. Przy wsparciu stacjonujących tam wojsk rosyjskich rozpętał rebelię, która zakończyła się de facto uznaniem autonomicznego statusu republiki. Tylko jedna rzecz się nie zgadza: Smirnov dalej żyje. To epizod całkowicie fikcyjny, ale niezwykle znaczący, bo kiedy w Carbonie ciało przywódcy trafia na złą stronę Dniestru, do Mołdawii przyjeżdżają rosyjskie służby specjalne. Napędzają wszystkim strachu, ale finalnie – oni także nie chcą trupa. Dima chowa więc czarny korpus jako „kamień węgielny” pod… grób nieznanego żołnierza.
Następnego dnia prezydenci Mołdawii i Naddniestrza, pod egidą Jelcynowskiej Rosji, zawieszają broń. Wszystko kończy się dobrze… Niemniej ta nieco alternatywna historia sporo mówi o skonfliktowaniu wewnątrz mołdawskiej tożsamości, ukazuje podziały i krytykę nadmiernej dumy i kumoterstwa, które obecne są w społeczeństwie także dzisiaj. Smirnov, z perspektywy Kiszyniowa: zbrodniarz, znajduje paradoksalne miejsce w nekrowspólnocie, potwierdzając tym samym przynależność Transnistrii do Mołdawii. Nawet jeśli podział miał być ufundowany na kłamstwie, sprzecznych interesach czy rosyjskich wpływach, żywe pozostają emocje i pamięć o wojnie, która pochłonęła kilkaset ludzkich istnień po obu stronach.
Styk rumuńsko-mołdawski
Tyle Carbon, swoją drogą także koprodukcja z Rumunią. Wracam do Przeglądu Kina Rumuńskiego, który był celem mojej wycieczki. Niemal wszystkie seanse odbywały się w Cineplex Loteanu (nazwanego na cześć wspomnianego już twórcy) tuż przy Parku Stefana Wielkiego. Nie zabrakło obrazów zacieśniających finansowe „więzi”, jak nowy film Igora Cobileanskiego, jednego z najbardziej znanych arthousowców z Mołdawii (jego Komatogen mogli oglądać niedawno widzowie na Warsaw Film Festival; do tych z Was, którzy się nie załapali: spokojnie, nie traćcie czasu). Był także dokument Tudora Giurgiu, giganta rumuńskiego przemysłu filmowego. „Giganta” nawet nie z powodu dorobku reżyserskiego – choć jego Wolność (2023), opowiadająca wycinku z rewolucji 1989 roku w Sybinie, to jeden z lepszych filmów poza nowofalową estetyką w ciągu ostatniej dekady. Giurgiu to jednak przede wszystkim dyrektor festiwalu w Transylwanii i niezwykle wpływowy producent. Do spółki z Virgiliu Mărgineanu, przewodniczącym filmowców mołdawskich, stworzyli Pădurea de molizi (Las świerkowy), poświęcony sprawie masakry w Fântâna Albă z 1941 roku. Wtedy to grupa kilkuset mieszkańców próbowała przekroczyć granicę i przedostać się z wcielonej siłowo do ZSRR Bukowiny do Rumunii. W większości zostali oni rozstrzelani przez funkcjonariuszy NKWD. To jeden z wielu epizodów mołdawskiej tragedii tamtych lat, na którą składają się represje, przesiedlenia, wywózki na Syberię i przymusowa kolektywizacja.
Na ZFR odbyła się także niewielka retrospektywa Alexandru Tatosa, rumuńskiego reżysera z lat 70. i 80., który wsławił się Scenami… (1982) – filmem o kręceniu filmu, na którego planie dzieje się to, co (w poczuciu totalitarnej władzy) nie może zostać nakręcone. Mnie udało się załapać na jego wcześniejsze dzieła: Czerwone jabłka (Mere roșii, 1976) oraz Dom pośród pól (Casa dintre cîmpuri, 1980). Zdziwiło mnie rzucające się od samego początku wrażenie, że Kino Moralnego Niepokoju to nie tylko wymysł naszej inteligencji twórczej, ale kondycja szersza, dotycząca także innych narodów bloku wschodniego. W Czerwonych jabłkach pierwsze skrzypce gra niezłomny urolog Mitică, który mierzy się z uwikłanym w układy ordynatorem szpitala, niemającym pojęcia, na czym polega odpowiedzialność wpisana w pracę lekarza. Z kolei w Domu pośród pól świeżo upieczona inżynier Voica wraca z wielkiego miasta na rodzinną wieś. Sprzymierza się z przedsiębiorczym (i przystojnym!) Radu, by sprzeciwić się kołchozowej stagnacji podyktowanej przez dyrektora kooperatywu rolniczego i jego kliki. Skojarzenie z KMN jest tutaj nieprzypadkowe: młodzi ludzie, przeżywający fałszywą inicjację, mają okazję przejrzeć na oczy i dostrzec, że system (tutaj w skali mikro, ale od czego jest synekdocha) jest niewydajny, autorytarny i tłamsi młode talenty. Jednak w przeciwieństwie do naszych inteligenckich gniewnych, filmy takie jak Tatosa wcale nie tworzyły wspólnego frontu. Co więcej, od lat 70. reżim Ceaușescu coraz bardziej zaciskał pasa, a wiele filmów, dla spokoju ducha narodu, odsyłał na półki. Wiele z nich ujrzało światło dzienne dopiero po 1989 roku.
Znalazło się też miejsce dla małego „fokusu” na Radu Jude. Poza tegorocznymi Kontinental ’25 i Draculą, odświeżono także dzieło nieco starsze, choć niezwykle symptomatyczne dla twórczości Rumuna: Film dla przyjaciół (Film pentru prieteni, 2011). Grany przez stałego współpracownika Jude, Gabriela Spahiu, mężczyzna nagrywa ostatnią wiadomość dla rodziny i bliskich. Jego życie przestało mieć sens, planuje strzelić sobie w głowę i zakończyć to cierpienie. Jednak zanim to nastąpi, musi podzielić się czymś ważnym. Niby nie chce nikogo obwiniać, ale i tak wskazuje na absolutnie każdego, kto nim wzgardził, nie był przy nim, nie okazał mu czułości czy zainteresowania. Konwencja pożegnalnej mowy to performans już sam w sobie, jednak gdy mężczyzna nie trafia (do końca) w głowę – wtedy zaczyna się zabawa. To ponadtrzydziestominutowa sekwencja agonii, krzyku, dobijania się do mieszkania sąsiadów, oczekiwania na karetkę i popisowego, frenetycznego występu Spahiu. Wszystko to chętnie czytam jako pastiszową wersję poverty porn, rozmemłanego użalania się nad sobą i epatowania tragedią, które nieobce są nie tylko rumuńskiego kinu. Jude zawiera w tym średnim metrażu wiele swoich znaków rozpoznawczych: uciążliwie wydłużone sceny (zwłaszcza niezręczne oczekiwanie bohaterów na pogotowie), czarnohumorowe dialogi i wzgarda nawet dla najbardziej stabuizowanych rytuałów i sytuacji. Ciężko Film dla przyjaciół jednoznacznie polecić, ale dla mnie to za każdym razem przeżycie z gatunku starego, dobrego jouissance.
Filmowa Mołdawio, jeszcze do Ciebie wrócę. Obyś dalej mówiła po rumuńsku, trzymała się łacinki, rozgryzała własną tożsamość, zwiększyła budżet filmowy, i, mam nadzieję, weszła do Unii Europejskiej.