Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Miejsce dla Ważniaka (M. Miłkowski „Wist”)

W zasadzie nie wiadomo, gdzie Macieja Miłkowskiego umieścić. W zasadzie nie wiadomo, jak (…) klaskać (…). Kategorie mogłyby być takie: opowiadania, debiuty, eseje. Do żadnej z nich Wist nie pasuje bez zastrzeżeń. Wydaje się, że prócz pewnej bliskości z prozą Krzysztofa Vargi, która jest jednak bardziej dosadna, a w pasji krytycznej wręcz zajadła, Miłkowski jest zjawiskiem osobnym. Tym bardziej osobnym czyni go wybrana forma opowiadania inkrustowanego erudycyjnymi wywodami. Daje się zauważyć intelektualne pokrewieństwo Miłkowskiego z Michelem Houellebekiem i jego niewiarą w moc zachodniej cywilizacji oraz z Thomasem Bernhardem i jego wysmakowaną ironią i krytyką stosunków społecznych. Najbardziej bernhardowskie jest może pierwsze opowiadanie, w którym Miłkowski dokonuje wiwisekcji klaskania: W zasadzie nie wiadomo jak, czyli przede wszystkim kiedy, należy klaskać – a tego w programie nie napisali, chociaż rozsadza go całe mnóstwo zbędnej, luksusowej zgoła wiedzy.

Wist to proza inteligentna (luksusowa zgoła!), negocjująca miejsce intelektualisty w społeczeństwie. Intelektualisty, który w jednym z pierwszych opowiadań (Tatuaż) sprzedaje wycieczki turystyczne. Na swojego sąsiada – i chcąc nie chcąc kompana – patrzy z fascynacją. Szybko jednak fascynacja ustępuje poczuciu wyższości. Istnienie Łysego pozwala bohaterowi ukonstytuować się na przeciwległym biegunie – on nie jest Łysym, jest intelektualistą: Sorry, Łysy, nie ma mnie dla nikogo, a jak ktoś przyjdzie zapytać, czy do Paryża można, to mu powiedz, że nie można, ale na Helu też jest pięknie. A ja znikam. (…) A ty tu bankrutuj i zarastaj, zasrany, niedogolony kryminalisto!.

Miłkowski na przestrzeni kolejnych opowiadań przemieszcza się w czasie – od lat dziewięćdziesiątych do dwutysięcznych. Refleksji społecznej towarzyszy zwykle refleksja pisarska: A teraz myślę, że to właśnie wtedy były czasy wzorcowo powieściowe. (…) Bo powieść wtedy pukała do drzwi (…). I nie chodzi też o to, że należało pisać o tamtym czasie, że trzeba było opiewać transformację ustrojową, ekonomiczną i kulturalną. Nie chodzi o to, aby pisać o tamtym wirze – ja właśnie to robię i żadna powieść się z tego nie wyłania – chodzi o to, że trzeba było się w nim zanurzyć.

Paliwem jego prozy nie jest głęboki oddech fabularny. Choć fabuła zostaje wyraźnie zarysowana w każdym z opowiadań, żadna powieść się z tego nie wyłania. W miejsce zanurzenia się pojawia się głęboka nieufność w stosunku do języka i dystans do opisywanego świata. Kolejne opowieści napędza refleksja intelektualna, która momentami zbliża je do esejów. Proza ta nie ciąży ku eksperymentom językowym pokolenia roczników 70. i 80., charakteryzujących się zanurzeniem w dostępnej momentalności (myślę tutaj np. o Jakubie Żulczyku, Mirosławie Nahaczu, Dorocie Masłowskiej, Michale Witkowskim czy Sławomirze Shutym). Miłkowski stawia diagnozę młodej literaturze: Był to czas wyostrzonej rejestracji – jakiejś nadrzeczywistości. Myśleliśmy, że to był czas zawieszenia, a to był czas wieszania. Ściany były puste, sterczały z nich gołe haki, na których trzeba było mocować jedno płótno za drugim. W innych branżach nie mieli takich złudzeń i zahamowań, dlatego też dzisiaj mamy, na przykład, samochody (albo tatuaże), a nie mamy powieści. Przespaliśmy właściwy moment, czytając klasyków w półwirtualnych biurach podróży.

Historia wczesnego kapitalizmu łączy się tu z pewną nostalgią dotyczącą niewykorzystanych możliwości literatury polskiej lat 90. Nostalgia to wyłącznie pozorowana, Miłkowski wydaje się bowiem pozostawać sceptyczny wobec mocowania jednego płótna za drugim. Nie stwarza nowego języka, a „mały realizm” polskiej prozy traktuje z nieufnością. W istocie, zmarnował czas na czytanie klasyków. W kolejnych opowiadaniach cyzeluje słowa, dba o harmonijność frazy i precyzję. Zdarzają się w Wiście sformułowania humorystyczne i efektowne. Nie natrafimy jednak na efekciarstwo, eksponowaną potoczność czy gry językowe. Wyważony i lakoniczny język czyni jego opowiadania niezwykle gęstymi.

We wszystkich opowiadaniach szczególnie konsekwentnie przewija się wątek polskiego inteligenta, samotnego donkiszota na polu wiatraków. Polski intelektualista ostatniej dekady to trochę bohater opowiadania Tatuaż, który wyrusza w świat z salonu tatuażu i filii biura podróży, a trochę bierny, poprawny politycznie bohater opowiadania Tydzień filmu niemieckiego.

Wobec takiej wizji inteligenckiego świata jedyną nadzieją dla człowieka myślącego staje się wariactwo, które ma w sobie jeszcze wywrotowy potencjał. Jego symbolem jest nasz Chuck, bohater opowiadania Tydzień filmu niemieckiego. Taki dziwak o wiecznie wypchanych kieszeniach. Zrazu określenie „nasz” brzmi wyłącznie ironicznie. Wraz z rozwojem opowieści swoista potrzeba „posiadania” Chucka po swojej stronie staje się paląca. To właśnie Chuckowi udaje się zbić z tropu szanowanego niemieckiego profesora wypowiedzeniem kwestii konsekwentnie przemilczanej podczas tygodnia filmu niemieckiego: Chciałbym spytać, jak pan profesor skomentuje mało znany i rzadko dyskutowany fakt z zakresu tak zwanej tutaj bolesnej historii, ten mianowicie, panie profesorze, fakt, że Niemcy zagazowali sześć milionów Żydów? Dopiero po tym ekscesie polski inteligent nabiera irracjonalnej ochoty, by rzucić się w pogoń za Chuckiem, by nie pozwolić mu tak po prostu zniknąć.

Oto udaje się Chuckowi nie tyle zakłócić przebieg spotkania z ważnym profesorem, udaje mu się powiedzieć więcej niż to, co może być powiedziane w ramach towarzyskiej normy. Czy Miłkowski postuluje: oddajmy głos wariatom? Być może. Jednak przy okazji mówi też coś o roli innego w społeczeństwie.

Nad Wistem ciąży świadomość mrocznej dwudziestowiecznej historii Zachodu. To pamięć o tej historii nie pozwala bohaterowi opowiadania Tatuaż sprzymierzyć się z bezmyślnym Łysym. Ta pamięć sprawia również, iż bierny inteligent kibicuje współczesnemu szaleńcowi, który jako jedyny jest w stanie nie tylko naruszyć konwencję, lecz także nadwątlić obowiązujący dyskurs, przełamać prymat wiedzy-władzy, którą reprezentuje profesor.

Miłkowski wychodzi od drobiazgu, szczegółu, jak w przypadku Chucka – od oznaki jego społecznego nieprzystosowania, przeładowanych kieszeni i niechlujnego wyglądu, i doprowadza swoją opowieść do kwestii fundamentalnych. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie dał odbiorcy znać, że jest zupełnie świadom możliwości i ograniczeń stosowanej przez siebie strategii. I co więcej, że może ją „wyciągnąć na wierzch”. Miłkowski odsłania wszystkie karty, a mimo to wygrywa partię.

Swoją taktykę doprowadza do skrajności w opowiadaniu (czy raczej parodiowanym eseju naukowym) Uwaga na Monikę Maillot! poświęconym Przygodom smerfów Moniki Maillot, książce rzekomo niesłusznie pominiętej przez historię literatury. Akademicka analiza, którą z emfazą przeprowadza, mimo ironii jest tak sugestywna, że trudno jej się oprzeć. Błyskotliwie i z zacięciem godnym Slavoja Žižka Miłkowski odsłania mechanizmy przemocy systemowej i symbolicznej sportretowane jego zdaniem w książce Maillot. W książce, która nie istnieje.

To głęboko krytyczna i dowcipna zarazem diagnoza społeczna spinająca rozmaite wątki, które pojawiały się w poszczególnych opowiadaniach. Na przykładzie Papy Smerfa (bohatera rzekomej książki Maillot) Miłkowski pokazuje mechanizm działania wiedzy-władzy. Miejsce kobiety w społeczeństwie analizuje na przykładzie Smerfetki, która w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych Smerfów nie posiada żadnego atrybutu prócz identyfikacji płciowej. Postać Osiłka, będącego prawą ręką władzy, może się natomiast wydać łudząco podobna do wspomnianego już Łysego z innego opowiadania. Sprawdzianem dla grupy są Śpioch, Ciamajda i Maruda, niemal całkowicie wykluczeni z życia społecznego. Po tym, jak społeczeństwo postępuje z „ciamajdami”, można poznać, na jakim poziomie samo się znajduje. W pewien sposób Miłkowski wskazuje również własne miejsce – w osobie zepchniętego na boczny tor Ważniaka.

Bardzo to ciekawe, że pośród propozycji Miłkowskiego, obok tak rozbudowanej paraboli, znajduje się również opowiadanie pod tytułem Polska. Autor bardzo subtelnie, a jednak wyraziście kreśli paralele pomiędzy polską mentalnością a wieczorynką, na której wychowały się przynajmniej dwa pokolenia. Nie ma tu jednak, tak symptomatycznego dla młodej prozy, wyrzekania na polskość, utyskiwania na naszą buraczano-cebulową świadomość. Analiza sięga znacznie głębiej, a metafora wioski Smerfów utrzymywanej w ciągłym strachu przed abstrakcyjnym niebezpieczeństwem w postaci Gargamela wydaje się dojmująco aktualna i trafna.

 

Maciej Miłkowski

Wist

Fundacja Zeszytów Literackich, 2014

Liczba stron: 146