W akcie uznania dla Wiesławca Deluxe i jego konsekwentnej estetyki w zakresie memotwórstwa do lektury uzbroiłam się w samoprzylepne karteczki w spójnej kolorystyce. Różowe i żółte, tworzywo sztuczne, szerokość 1,1 cm, długość 4,4 cm, powierzchnia klejąca: około połowy. Zakupione w ilości nieomal hurtowej za pośrednictwem usługi Amazon Prime, dostarczone niemal natychmiast wraz z podobnym zestawem karteczek w kilku innych rozmiarach i z innych materiałów. Zupełnie niepotrzebnie, czas nie grał dla mnie tym razem roli.
Nie mam pewności, czy na którymś etapie produkcji, pośrednictwa, sprzedaży lub obsługi długu firmy je produkującej, Wiesławiec nie był zmuszony poświęcić im uwagi. Byłby to jednak mimo wszystko regres po zakrętkach i kartonach, z pewnością jednak postęp w porównaniu do zatowarowywania marketu i przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy, które w autobiograficznej hierarchii autora lokują się na samym dnie społecznej użyteczności. Mimo wszystko mam nadzieję, że ich potencjalna obsługa i produkcja miały miejsce raczej w pracowniczej konwencji swojsko-imieninowej, nie zaś w pracy o charakterze quasi-penitencjarnym. Pobożne życzenia, powiecie. Ano pobożne, odpowiem.
Wieloletnia działalność memiarska Wiesławca Deluxe, którego zgodnie z sugestią podsuniętą w książce Każda praca hańbi stosuję jako ekwiwalent tradycyjnych danych osobowych (co jest skądinąd jedną z bardziej udanych strategii komediowych tej książki), nie pozostawiła mnie obojętną. Nie byłam jednak jedną z ekstatycznie oddanych osób, które zaśmiewały się na samą myśl o różowych tłach i psychodelicznie pozytywnych licach pracowników korporacji. Niekoniecznie widziałabym się też w grupie odbiorców, którzy w Deluxe widziały millennialsowego profetę okresu zdyszanego kapitalizmu. Zwykle oferuję skalę emocjonalną reakcji gdzieś pomiędzy kwaśno-łagodnym uśmiechem potwierdzającym przygnębiającą intuicję czy hurtowym „okej” a zmęczonym westchnięciem, które niekoniecznie jest wyrazem odrębnego stanowiska. Odnoszę wrażenie, że typ reakcji na Wiesławca Deluxe byłby tematem na niejedną rozmowę, co stawia tę twórczość w ciekawym punkcie, jeśli chodzi o jakąś formę przesilenia krytyczno-komunikacyjnego. Lektura Każdej pracy… jest pod tym względem o wiele bardziej tradycyjna, ale także bardziej emocjonalnie przewidywalna. Jest tu upiornie – czasem bardziej w tonacji ironiczno-komicznej, czasem monotonno-obsesyjnej. Przygnębiająca kondycja podmiotu piszącego jest jednak stałą, której zmiany czy radykalnej ewolucji nie sposób się spodziewać.
Zgaduję, że część czytelników mogłaby oczekiwać finału z gatunku przebicia scenografii i autentycznościowej ucieczki z zaklętych rewirów. Mnie towarzyszyła raczej modernistyczna gotowość na to, że autor pójdzie do końca – sprawdzi, jak długo może funkcjonować pomiędzy kolejnymi gównianymi pracami a pracami bez sensu (by skorzystać z nomenklatury Davida Graebera), aby jednocześnie nie stracić własnej przestrzeni, którą wypracował i w tym tekście, i w memach. Widoczny jest bowiem w jego korporacyjnej autobiografii, przetykanej innymi zatrudnieniami, upór nie tyle przetrwania, co kronikarstwa. Odnoszę wrażenie, że autor proponuje bardzo detaliczne, nierzadko niekończące się opisy procesu produkcji czy systemu pracy w danych firmach, aby z jednej strony oddać typ uporczywego, monotonnego i powtarzalnego doświadczenia, jakim są praca i pracowanie. Z drugiej zaś stworzyć – nadal nie wiem, czy skutecznie – jakąś formę świadectwa życia i pracy w późnym kapitalizmie. W tym sensie podmiotowe wyjałowienie, monotonność tekstu – przerywana regularnie sygnałami, że zmysł krytyczny autora wciąż jest na pokładzie – mają funkcję niemalże dokumentalną. Sporo niezależnych filmów, mnóstwo anglojęzycznych (polskich również, ale to liczba anglojęzycznych mnie przytłacza) książek autorów i autorek z tego samego pokolenia porusza bardzo podobny temat, również reakcja na te doświadczenia wydaje mi się mieścić w jednej skali.
Wszystko to nie oznacza, że opowieść Deluxe traci, gdy umieścimy go w sporej grupie twórców. To lektura bardzo zajmująca i wciągająca jak dobre felietony. Męczyłam się tylko dwa razy – przy szczegółowych projektach zakrętek podawanych wraz z symbolami usprawniającymi pracę oraz organizacji produkcji i sprzedaży w fabryce kartonu. Nie jest może tak, że udzieliła mi się pasja poszukiwania różnic pomiędzy kulturami pracy w Polsce i Niemczech, pozostałam też niewzruszona, czytając o kolejnych typach osobowych, których charakterystyki chwilami ocierały się o sitcomową frenologię. Mimo to perspektywa zaproponowana przez Wiesławca Deluxe w tej opowieści jest ciekawa, szczególnie w tych fragmentach, gdy performatywnie odgrywa on obojętność na swój los czy pasywność podmiotu w rzeczywistości permanentnych komend i kodów. Najdziwniejsze jest chyba jednak to, że strategie te nie znikają w sytuacjach ani okresach, kiedy autor pracuje w miejscach w sumie nie najgorszych albo otrzymuje roczne stypendium, podczas którego pracuje nad doktoratem. Nie mam tu na myśli, że oczekiwałabym, że mają one uzdrawiającą moc albo działają jako swoista enklawa względem biznesowego obłędu. Raczej zastanawia mnie, jak żarłoczna jest strategia artystyczno-tekstowa Wiesławca, jadąca jak walec przez doświadczenia i konteksty. Mimo różnic, które można dostrzec w opisach kolejnych prac, w finale lektury zdają się one dalszoplanowe, marginalne. Z pewnością można to odczytywać w duchu socjologicznej diagnozy, do czego zachęca rzecz jasna sam autor, przytaczając tradycje tej dyscypliny oraz możliwe interesujące konteksty dla współczesnych rozpoznań ze słowami-kluczami Graebera na czele. Pojawiają się one w tej książce pretekstowo, ale w sumie wplatane są całkiem zgrabnie – choćby wtedy, gdy pracuje on na katolickiej uczelni na zastępstwie i wykłada te zagadnienia studentom w ograniczonym stopniu nimi zainteresowanym.
Przyznaję, że gotowość autora do podjęcia tej pracy wzbudziła w pierwszych częściach moją głęboką podejrzliwość. „Ojciec Dziekan” skłonił mnie do pytań w kluczu podobnym do entuzjazmu autora przemycającego zakonnicom Marksa na wykładach – po kilkunastu stronach tej części moją mimikę można było już kojarzyć z Shainą z Love is Blind. Jestem pewna, że wielu czytelnikom właśnie ta część przypadnie do gustu – jest swojsko krytyczna, chwilami błyskotliwa i pozbawiona podmiotowości zombie, za to pełna słusznego świeckiego oburzenia. Jest to jednak w mojej ocenie przyjemność dość tania, przewidywalna do ostatniej kropli. Nie zachwyciły mnie szczególnie wrzutki socjologiczne – nie wiem, czy to zamierzony efekt, ale mimo wszystko wywód rekonstruowany w książce projektowany jest dla nisko cenionych przez wykładowcę studentów. Zastanawia mnie, czy autor spodziewa się, że to ta forma będzie ciekawa dla odbiorcy, czy też wspólnie mamy pokiwać głową nad „przystępną” wersją tego, co przecież sami znamy w bardziej złożonym i pełnym wymiarze. Żadna z tych opcji nie jest jakoś szczególnie pociągająca, czuję jednak, że Wiesławiec Deluxe raczej trzyma sztamę z odbiorcami, w przeciwieństwie do wszystkich postaci wymienianych w książce – jawnie oddelegowanych na pozycję typów socjologiczno-kulturowych.
Mimo autobiograficznej ramy książki, Deluxe dokonuje przede wszystkim analiz swoich reakcji na upiorne prace i jałowiący podmiot ideał produktywności (pod koniec książki pojawia się refleksja, że praca polega na ciągłym inscenizowaniu obecności i gotowości do kooperacji. Zamiast pracy świadczysz teatr pracy.). W ograniczonym zakresie dostrzec można próbę uchwycenia – odmiennych wobec tych, które przyjmuje autor – strategii oporu i przetrwania w tych warunkach, którą mogą przejawiać współpracownicy. Nie najgorzej sprawdza się to w konwencji tekstu, pozostaje mimo to wrażenie jakiejś papierowości pozostałych osób. Czy mają one odpowiadać memowym zdjęciom ze stocka? Niewykluczone. Czy jest to przekonujące w tekście literackim? Niewykluczone, jeżeli tekst obsadzony jest w roli symptomu. Niekoniecznie, jeżeli jego ambicje są większe. Mnie ta korpoautobiografia wciągnęła przede wszystkim jako na poły literacka, na poły dokumentalna próba oddania uporczywości i nieuchronności upadku podmiotu w warunkach późnego kapitalizmu. Upór autora, który opisałabym jako żyłowanie się w korpo, żeby później przez trzy miesiące przerwy się swobodnie – co nie znaczy, że przyjemnie – unosić poza ramą „pracy”. To pokazuje jak wysoko ceniony jest – przez Wiesławca, ale widzę tu trafne rozpoznanie o większym zasięgu – nawet chwilowy brak konieczności, powtórzenia, kontroli. Jak wysoką stawką jest dla nas nadal czas wolny. Refleksje i postulaty w tym zakresie pojawiają się regularnie, zapoczątkowane – jak można sądzić – przez jedno z największych osiągnięć w ramach praw pracowniczych, czyli 8-godzinny dzień pracy, do którego z czasem (dla niektórych) dołączyły wolne weekendy.
Ciekawe wydaje się jednak to, że najbardziej euforyczny i pełny ulgi jest w narracji Wiesławca moment tuż przed odpoczynkiem, przed przerwą, zerwaniem z dotychczasowym kieratem, w momencie złożenia rezygnacji. Jakby jej wizja miała katarktyczną moc, bardziej niż ona sama. To te momenty – obok konsumpcji czekolad Lindt popijanych sokiem pomarańcza-mango – są nielicznymi fragmentami wyrażającymi przyjemność w Każda praca hańbi. Także dlatego lektura tej pozycji jest dość jednoznacznie przygnębiająca, mimo błyskotliwego humoru i ciekawych obserwacji. Nie ma tu żadnej przestrzeni – chociażby prywatnej, osobistej, intelektualnej czy jakkolwiek własnej – do której uciekać chciałby autor. To nie znaczy zapewne, że jej nie ma. Trudno jednak dostrzec, co po zakończeniu (w znaczeniu wyjścia z pracy, ale także zmiany modelów produkcji i produktywności) tych gównianych prac albo prac bez sensu mogłoby na niego czekać. Doktorat znika z pola widzenia gdzieś koło połowy książki, wzmianki o dziewczynach od pewnego momentu nie pojawiają się w ogóle, koledzy są już tylko nieszczególnie lubianymi kolegami z pracy. Momentem, w którym spotkałam Wiesławca Deluxe w bliskim mi miejscu, jest fragment opowiadający o kolejnym niemieckim wyjeździe:
Po powrocie brałem prysznic, szedłem do supermarketu REWE, kupowałem sobie tabliczkę czekolady mlecznej Lindt i butelkę soku przecierowego mango-pomarańcza, po czym wracałem do hotelowego pokoju i leżąc na łóżku, oglądałem w kółko świeżo odkryty przez siebie teledysk Princess Chelsea – „Monkey Eats Bananas”. Surrealistyczna atmosfera klipu działała jak odtrutka na najnowsze hity lecące w biurze na loopie z radia ustawionego na jedną z komercyjnych stacji. „Monkey Eats Bananas” bardzo mi wówczas pomogło, spełniało bowiem funkcję pożółkłych fragmentów Prousta skitranych pod łóżkiem w obozie jenieckim i pozwalało podtrzymać wiarę, że świat nie ogranicza się do ludzi słuchających w kółko „Only Human” Jonas Brothers czy „Señorita” Shawna Mendesa i Camili Cabello.
Myślę, że czasem właśnie taki teledysk, film, piosenka, program jest czerwonym atramentem z dowcipu, który powtarza czasem Slavoj Žižek. Ale może to jeszcze nie czerwony atrament, którego szukamy, ale słabiej nasycony różowy – kolor rozpoznawczy Wiesławca Deluxe. Moimi samoprzylepnymi karteczkami w tym samym kolorze zaznaczyłam w swoim egzemplarzu całkiem sporo, szukając nie tyle – użytej chyba trochę na wyrost – hańby z tytułu, ale czegoś w rodzaju konkursowych pamiętników opowiadających o kondycji jakiejś grupy zawodowej czy pokolenia. I to właśnie w ten sposób – tym repetytywnym znużeniem, mieleniem tej samej emocji na pięć sposobów, obojętnie podsuwanymi ironicznymi i dowcipnymi komentarzami – skupia pełnię uwagi. Wiesławiec Deluxe zdaje się zmęczonym prymusem-zwycięzcą korpoedycji konkursu. Mam tylko nadzieję, że – jak we fragmencie o teledysku i podmiocie, który daje nam znać, że może jeszcze nie wszystko stracone – nadal ktoś jest w środku.
Wiesławiec Deluxe
Każda praca hańbi
Znak Litera Nova 2022
Liczba stron: 280