Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Marta Maciejewska, „Manhattan” (fragment)

Nowości wydawnicze

Zamrożone, pełne zastoju barwy skupiły się przy ulicznej lampie. Światło mży. Chłód liczy kości w szkielecie i każdej z nich poświęca sporo czasu. 

Kamienna wyspa na wyspie. Kolonia z blaszki w dzielnicy, pod którą znaleziono kosze pełne ludzkich kości, naczyń i spalonej ziemi. Manhattan. 

Kalina wiedzie swój rój przez schowki targowiska, przez nazwy handlowe, które na jej widok marszczą litery. Część stoisk już żyła gwarem, część dziś się nim nie wypełni – to one wyglądają na bardziej atrakcyjne, choć niepokojące. Półświatek pogrążony w cieniu. Infekcja światła. Bałagan interesu. Przez tę ciemność środka dnia płynął prąd, który zasilał silnik kalinej wyobraźni. 

Po chwili na wyspie zaczęły się senioralia. Skrzypienie wózków zakupowych było jak wystrzał z pistoletu. Przyszli tu po to samo, co do apteki. Zamienić mgnienia w momenty. Wyewoluować poszum mamrotu w rozmowę. Zwinąć gratis. Pośmiać się, no bo co. 

– Tyle będzie dobrze za stoisko? – Dziewczyna wyciąga banknoty. Są tak piękne. Są prosto z drukarni.

– Wieleś tam masz? – pyta sztukmistrz targowiska, zacina się papierem, ssie krople, by nie wpadły w piach, bo szpik zmarłych jest łasy na płyny żyjących. Przechodzi na kostkę. Kostka lśni splunięciami, petami, skrzydłami samarów wybrzuszonych nasionami. – Jest dobrze. Możesz zatośtać te rzeczy tam, w stronę przystanku. Zawołać chłopaków, żeby ci pomogli? Nie? No ok. – Przyniósł na ciele skądś puch i ten go łaskocze, co chwilę przeciera policzki. – Obok Lucy będziesz stała. Lucy jest bardzo spoko. – Mężczyzna odchodzi w stronę piwonii. Wiatr miesza mu srebro i popiół na głowie. Mokre pąki fioletu zwalniają uścisk.

Kalina dołożyła swojego zamętu do porannego gwaru licytacji i rozmów paraterapeutycznych. Dziecko nieco marudziło, lubiło sobie pospać, zbijało bąki ze śliny. Znalazło jednak sposób na nudę – przewróciło niezakręconą butelkę wody, maczało w kałuży chrupki kukurydziane i z nich lepiło. Porto, oszołomiony tymi wszystkimi zapachami, chodził jak pijany, ale zdobywał się na resztki przytomności, żeby żebrać u ludzi tego, co skrywali w siatkach.  

Faktycznie była bardzo spoko. Stanęli obok Lucy wymawianej z angielska – to była jej alternatywna, manhattańska tożsamość. Lucy miała już 70 lat, a handlara z niej była od 50. Wcześniej zganiała ze swojego podwórka „kurczaczki, no żółciutkie jak samo słońce” i „sprzedawała je raźniej, w mendlach”. „Wuchta tegu u mnie schodziła. Kokoty u mnie szły, a to na niesienie jajek, a to na chabas. Rosoły były tłuste z nich, oka tłuszczu pływały wielkie jak moja pięść”, a pięść Lucy faktycznie wydawała się Kalinie monumentalna. W dodatku cała w pierścieniach. „Wiara je brała i potem ładowała się do podmiejskich, po peryferiach się rozjeżdżali”. Teraz Lucy sprzedawała po trochu tego, co miała, ale też powolutku wchodziła na rynek odzieży sportowej. Na jesień robiła na drutach skarpetki, od wiosny przynosiła małe bukiety z przydomowego ogródka. „Zauważyłam, że modne się zrobiły takie maskotki na szydełku. A co to na mnie? Też zaczęłam heklować. Umiem całą rodzinkę tej świnki z bajek i Psi Patrol!”. Część swojego stołu miała zajętą kryształowymi naczyniami, książkami przetransportowanymi z bookcrossingu i takimi dynksami. Coś nikt nie schodził się do Lucy. Wydłubywała starość z ryflowanego szkła, była mętna i zielona. Głaskała Porto „Kejter, aleś puchaty”, a Dziecku parzyła mięte, żeby nie zmarzło „pij maludo, żebyś nie zamienił się w kostkę lodu, po dziewiąty już będzie ciepło, wspomnisz moje słowa, I promise”. 

Naprzeciwko nich rozłożyły się dwie siostry, co chwilę podnosiły się z niskich stołków, bo miały ruch. Dla ich wysokoprocentowego preparatu z pyłkiem pszczelim ludzie zjeżdżali się z okolicznych fyrtli. W słoikach po dżemach i buraczkach lśnił płynny bursztyn, który wzmagał odporność.

– Łejeny i na co się tym sokiem łoblałam. Dejno jakąś chusteczkę. – Mirela odchyla dekolt bluzki, marszczy podbródki, marszczy powieki, pieprzyki uciekają w fałdy.

– Czy chusteczkę, jakąś tu mam, jest czysta tylko bez folijki. – Domicela szabruje w nerce. 

– Zachciało mi się pomidora bawole serce jeść jak jabłko – westchnęła, a pasma uciekłe z wysoko upiętego koka razem z nią.

– Nie dziwota, przecież Jeremi ma piękne pomidory, nadskakuje im, wiąże łodygi, łodygi pachną, że ach, że aż chce się coś zgnieść! Duszą! Wyrywa promienie pochmurnemu niebu, żeby słodzić nimi miąższ. Mirela, pośrupałaś tylko, cały różowy masz dekolt. Skropiony pestkami. – Domicela usprawiedliwia apetyt siostry, ale już już, ruch cug pędzi pod klientelę. Miód to jedno, ale ile się one narobią nad tym małym poletkiem truskawek. Od czego one mają takie czerwone nosy? Od czego uszy takie cienkie wiatrem wiecznie skrobane? Kręgosłupy jak grzechotki? Muszą same, bo wiara za psi grosz przyjść pracować nie będzie, a więcej niż tego grosza dać nie dadzą we dwie. – Tak już do pani idę, ile deko będzie? Ile za kilo, już mówię. Tak, słodziuchne, nieee, wody nie dostały, to znaczy dostały tyle, ile trzeba, bo to wiadomo, nie? Popadać nam tej wiosny nie popadało. Klara hajcuje, razi, rozpala, żyburę z krwi robi, ale pani kochana, taka truskaweczkà, taka truskaweczkà. Do tego no kapkę, tak naprawdę szczypta cukru, ugnieść, udusić, na kluchę i zajadać sobie na balkonie, czy to nie raj? Raj, nie?

Grudy ziemi zaparowują wnętrza foliówek. Boki papierowych torebek namakają sokiem. Kalarepa wygląda lepiej niż smakuje.

– W tych marketowych dotkniesz ledwo palcem i się odparzyna robi. Odwracasz na drugą stronę i to niby z rana dostawa, a pod spodem plusz pleśni. Albo na odwrót twarde to takie, o smaku zapomnij. Warzywa i owoce popadają tam w skrajność. To wszystko wina sztucznego oświetlenia. Sztuczne wżera się w sztuczne. Naświetla jarzeniową jałowością. U was to ja wiem, co jem. – Pani z sunią przy boku z oczami z damasceńskiej stali zachwala urodzaj u Jeremiego. Przychodzi dość często, a Mirela chciałaby ich może widzieć razem, bo lubi kojarzyć, tak jej wewnątrz coś podpowiada, to od razu zagaduje, „że a pewnie, pani z dobrą stroną trzyma, bo u Jeremiego to przede wszystkim troska się liczy, a nie długie wstęgi paragonów. My się znamy od szkoły podstawowej, on zawsze taki był, pierwszy do pomocy, ale zaradny też. Nie Jeremi?”.

Jeremi się nie zdradza, czy on wdowiec, czy on rozwodnik, a może i na to wszystko kawaler, ale uśmiecha się pod gęstym wąsem i opróżnia skrzynki, pełne soku serca rozkłada na widowni. Lubi jak się o niego zabiega. 

„Tę samą gazetę kupują to raz, bagietki razowe oboje mają odkładane na rogu, tam wiesz, wiesz gdzie, a to nieoczywisty wybór – tak czy nie? I jest jeszcze coś na potwierdzenie, w co nie wierzysz i się o to na mnie wściekasz, ale ani ona, ani on nic sobie nigdy nie złamali w życiu, a to oznaka, że mają potężnych stróżów u boku – wylicza Domiceli, a jednocześnie przegania z wieka zazdrosne o płynne złoto osy.

Młoda para częstuje chlebem własnego wypieku, dziewczyna skubie czarnuszkę z twardej skórki, są jak Kalina, pierwszy raz. Chcą rozreklamować swoją piekarnię. Rozmawiają między sobą o tym, że odzyskujemy tętno, że są pierwsze znaki i wskazywali na adidasy suszące się na parapetach. 

Lucy wymieniała Kalinie, ile to ma chorób tropikalnych w sobie. Niestety nasza służba zdrowia nie poznała się na licznych dolegliwościach Lucy. Traktowano ją jako osobę niemającą wiele wspólnego z rzeczywistością. 

– Nie poznali się wcale na moich licznych dolegliwościach, traktowali mnie jak osobę niemającą wiele wspólnego z rzeczywistością. Ani w przychodni, ani w szpitalu. Morfologia, takie pierdoły, ale też te najbardziej podstawowe, żeby przypadkiem czegoś nie namierzyć. Ewentualnie na mammografię mnie wysłali, bo w wieku jestem. Swój limit muszą nabić, nie bój się. Zaraz, co to ja. A mammografia. A tam też nic, piękne piersi bez przeinaczeń. Dawali mi paracetamol i kazali pić wodę, dużo wody, bo z pewnością od niej pęknę i nie będę im zawracać głowy. Pojmujesz? Im się wydawało, że ja ambę mom. – Trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce. Odpaliła wyszukiwarkę i po kolei weryfikowała objawy – Sztywność karku? Jeszcze jak! Zmiany skórne? Tu coś jak rumień. Gorączka? Dotknij sama, jaka ja gorąca, ja bez szalika chodzę nawet w mróz. Toczy mnie ogień. – Kalina dotknęła palcem dekoltu Lucy, zostawiła na nim biały ślad, który krew długo zapełniała. Zaburzenia widzenia? I jak patrzę, i jak przymrużę (i tak patrzyła i przymrużała w oczy Kalinie, wiła się jak hipnotyzujący grzechotnik), to mi się te wszystkie światła przed oczami w wybuch fajerwerków zlewają. Utrata apetytu, to ci trafili, bo ja jem bardzo mało i tylko dla podtrzymania funkcji życiowych. W końcu ktoś te legginsy z efektem push up musi dziewczynom na siłownię sprzedawać. Takiego wała, że się wycwanią ci hochsztaplerzy. Sama się obronię. – Lucy zdążyła wybrać szczepionki na malarię, japońskie zapalenie mózgu oraz amebozę. – Wiesz, jak ja mam w sobie szczyptę tych chorób, to wydaje mi się, że tak wiele przeżyłam, że byłam w tylu miejscach. Poprawia mi się od tego humor. Ściągam sobie pocztówki z terenów, gdzie te choroby są najczęściej wykrywalne i wieszam sobie na lodówkę, zaraz obok zaświadczeń o tych szczepieniach.

– A nie kusi cię, żeby tam w końcu pojechać? Kasy pewnie nie masz, co? – pyta Kalina prosto z mostu, bo wyczuła swoją krew i wie, że nie musi stroić języka. 

– Iiii tam z kasą, ja nawet mam bilety. Kiedyś pojadę, nie wyprzedzaj faktów. 

– Lucy, czy ty masz bilety in blanco?

– Dokładnie takie kochanie. Twój diabeł jest starszy niż mój. Koniec tego miłego, trzeba zainicjować targ, bo ja tu widzę, że sami paralitycy przyszli. Drodzy państwo, piękne stroje dla fitnesiar, piękne outfity dla zeszłorocznych optymistów, którzy mają już karnet do upragnionej formy. Rozciągają się aż do 4 numerów wzwyż, idealnie opinają sylwetkę, nie krępując ruchów. Melanżowy materiał niweluje ślady potu. Martwy ciąg, ławka rzymska, glute bridge? Jak najbardziej! A do tego różne fiksamatenta od ręki, bez przesyłek, bez kodów odbioru. Surprise boxy. Komu suprise boxy? – obwoływaczka manhattańska zwabiła narybek. Klientki badały trwałość towaru, obstukiwały, naciągały, drapały hybrydą. Po dłuższej chwili wydano opinię, że legginsy modelujące spełniają wszelkie standardy, ociekają atestami i je można brać za taką cenę. Lucy jeszcze piątaka na dobre noszenie spuściła. Zapięła nerkę, podśpiewała sobie. – Tam kobitka ma takie piękne damasceny. Idź kup dziecku, bo jej szybko schodzą. Niech Dziecko pozna smak najlepszej śliwki. Taką ma fuflę piękniutką. 

Kukurydziana osada Dziecka skropiona fruktozą ewoluowała w cywilizację. Chętnie i często używano wynalezionego już koła, składano zmarłych do grobu z kwiatami i narzędziami, stopniowo pojawiają się filozofowie przyrody, w tym tempie za chwilę będą pracować nad drukiem i penicyliną. Porto wraca od rzeźnika, jak wykałaczki wystają mu z paszczy kości kurczęcia, macha ogonem. Podmuch zmiata plony kukurydzianego miasta poza krawędź dysku. Z popłochu i lęku powstaje przekonanie, że trzeba przebłagać tę siłę, by już nigdy więcej nie przyniosła nań głodu. Porowate wieże spoglądają na ramiona Dziecka. W katedrze roznosi się zapach palonych ziół.

Na tyłach garażów wyrysowano kredą bramkę. Jednostajny łomot piłki o ścianę uwypukla chwilową paliatywność rynku. Ucichło. Rozmowy sączą się jak sól fizjologiczna w kroplówce. Papier nie szeleści, monety nie dźwięczą, blik nie doszedł. Nikt nie pyta, czy świeże, czy z dziś, czy leżały. Trzeba czekać na drugą turę kupujących, tych, co z pracy będą wracać. Jeb, jeb, jeb piłką o ścianę. Ożywieniem będzie to, że zaraz ktoś się do dzieciarni przyjebie za to granie i wyrzuci im piłkę na tory: „do szkoły, a nie bez szkoły!”.

Z oddali widzi, że się zbliża. Napakował w torbę bawełnianą naci i przepiórczych jajek. Będzie robił jajecznicę Pudziana. Skąd ona to zna. Jest jakiś rześki, odmłodniały, świeci z daleka, bo się spf-em naciera każdego dnia, bo nie chce obudzić się pewnego ranka z czyrakową naroślą.

Zauważa ją, swoją dziewczynkę między gemelami z trefnym syfem. A ona biedna ma stołek, a na stołku drobiazgi, pociemniałe drobiazgi. Jak rozbitek na bezludnym śmietnisku tak sobie siedzi. Nie ma siły córcia, by nadać sygnał SOS. Muszą ciniuchno przędz, skoro się wyprzedają. Fluorescencyjny ojciec podszedł jak zawsze, z nienaganną manierą, nie zdradza, że jest właścicielem pięćdziesięciu procent materiału genetycznego osoby naprzeciw. Kalina też nie ma ochoty wychodzić z roli, więc zaczynają:

– Dzień dobry, chciałbym się dowiedzieć, po ile te pantofle domowe? – zaczyna uprzejmie. Dziecko przestaje na chwilę lepić, spogląda na dziadka, syta osa wpełzła mu do kieszeni, kukurydziana cywilizacja zmaga się właśnie z plagą zepsutych zębów, cukier wszedł do powszechnego obiegu. 

– Te laczki z wydeptaną ciemną od potu podkówką? – Kalina żywo interesuje się transakcją. Do tego stopnia, że skrzyżowała ręce na piersi, przechyliła biodro i stanęła ciężarem na jednej nodze.

– Tak, poproszę o cenę. – Poczucie, że postępuje właściwie w tej sytuacji, mąci natrętna myśl, że może jest do niej jakaś instrukcja, którą pochopnie wyrzucił razem z pudełkiem i to nie tak powinno iść. Wrócić się po nią do kontenera? Wgapia się w misia przy laczkach. Miś ma oczy tępe jak oceaniczne kreatury.

– Szejdziesiąt i osiemdziesiat dziewięć. – Kalina przykłada dłonie do policzków, z werwą krąży w nich krew.

– Proszę, oto wyliczona kwota. – Daje w dziesiątkach. – A te laleczki?

– Te barbie z wyrwanymi włosami? Ta z czarnym zębem też? – Kalina wyciąga mazak permanentny i dorabia kukle wąsy.

– Tak, dokładnie te. Tamta też. – Robi już miejsce w bawełnianej torbie. Na nakrapianych skorupkach pojawiają się pomarańczowe ciapy. „Niezdara ze mnie”, myśli.

– Te po osiemdziesiąt. – Kalina prezentuje zastawę sztućców z plastiku, chucha, poleruje je rąbkiem bluzki. Ojciec zanurza rękę w portfelu.

– Jeszcze mi proszę powiedzieć, ta lodówka za panią – wskazuje mokrym nosem – czy ona się otwiera i zamyka? Czy ma wydzieloną półkę na jajka?

– Ta lodówka to unikat bez freonu. Nie będzie to tanie. Takich nie produkują. Meldunek kier razy 10 należy się. – Kalinie przed oczami stają te nadjeziorne domki tłuste od much, gdzie latem grali wspólnie w tysiąca, grali tak długo aż oczy ojca nie stawały się mętne, aż oczy matki nie stawały się szkliste, aż oczy jej i brata nie stawały się wielkie. Ojciec bez wahania wyjmuje kolejne banknoty. Lucy krząta się, migoczą jej nerwy, bo nie wie do końca, czym jest ta sytuacja, ale no, na pewno niezbyt. Kto to ten tajemniczy klient, co go Kalina tak kasuje? 

Liczydło, laminarka, lampa grzyb, laptop, landrynki (tylko migdałowe), krzywe lustro podpierdolone z escape roomu przez Patryka – najświeższy drop poszedł w ręce ojca. Na szybko kombinował vana, żeby to przewieść – „Halo Czesław? Halo Iwonn, transport na już?”. Cienias, bo Kalina z Dzieckiem i psem sami to poznosili na dwie raty. Ojciec wypstykał się z gotówki, ale nie dał tego po sobie poznać. 

– Chwileczkę, czy można płacić kartą? – Ojciec żongluje zdolnościami kredytowymi. Bierze szybką pożyczkę, musiał odstrzec PESEL. Zasłania iPhona rękawem.

– Nie, blikiem. – Lucy spogląda na Kalinę, daje znać mimiką, że to wszystko poszło za daleko, że uliczny kodeks handlowy nie jest tutaj przestrzegany, a on i tak pozwala na niezłe wałki tu, na Manhattanie, na wyspie kości. Dziecko ma dość, a kukurydziana cywilizacja odkryła, co to wczesny kapitalizm, zaschło mu w gardle i ogłasza koniec historii. Niech radzą sobie sami. 

To objazdowe widowisko w dziesięć minut odegrane wprawia w moralny niepokój. Zebrała się grupka osób i już w nich prawieczne instynkty się odzywają, czują, że przydałyby się pod ręką kamienie, koło do łamania zmysłów, jakaś szubienica dla rozładowania atmosfery. Czy ktoś tu może w końcu sprzedawać kamienie na sztuki? Kalina ma problem z rozpoznawaniem twarzy, a co dopiero z subtelną gimnastyką ich mięśni, nie czyta nastrojów, więc siłą rzeczy je drażni. 

Lucy pierzcha za kotarę, co za nią można przymierzać ciuch, wciągnąć nogawkę, zelektryzować włos o ciasny komin golfu i wychodzi zza niej nieco rozczochrana z paczką marszmallołs. Wypchała nimi przestrzeń między zębami a wewnętrzną stroną policzka. Pusta foliowa paczka po marszmallołs służy jej jako narzędzie do hiperwentylacji. Powietrze i cukier upłynniły układ nerwowy. Lucy była na haju. Kalina była nieugięta i pełna mocy wyciąga od ojca ostatnie złotówki, ostatnie grosze pociągnięte patyną z 1991. Ojciec sprzedał nawet jedną milionową bitcoina, którą kupił w nadziei na nagły skok. Jednak takiego skoku jak już był, nie będzie. 

Dokonało się. 

Rwą korzenie, zbite lustra wody rozpuszczają ziemię, kują tunele, kości zlepione w szkielet szepczą coraz żywiej, teraz ich kolej, mają dość podsłuchiwania, chichotania w cichości, marnych ochłapów ze śliny, krwi, spermy i potu ichniego, chcą nastroić pocięte struny w gardle i ochrypłym głosem sławić słońce. Skoro im na górze nie chce się już żyć, to oni chętnie wydrapią im oczy, chętnie odzyskają wzrok. 

„Zamieńmy się Kalino”.