Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Marsz, marsz, Różalski, czyli dieselpunk ku chwale ojczyzny

Artykuły /

Gdybym miał zgadywać, który z licznych podgatunków fantastyki zagości w roku 2020 na facebookowym profilu Instytutu Pamięci Narodowej i billboardach na stacjach warszawskiego metra, nie trafiłbym, że będzie to akurat dieselpunk. Ale jeśli się nad tym głębiej zastanowić, ta nagła popularność nie powinna zaskakiwać.

Jakub Różalski to malarz i ilustrator, który w ciągu ostatniej dekady zyskiwał coraz szersze uznanie, i to nie tylko w Polsce. Zauważyło go m.in. Hollywood, zapraszając  do tworzenia grafik koncepcyjnych do filmu Kong: Wyspa Czaszki. O jego popularności w Polsce może z kolei świadczyć choćby długa lista twórców, których zainspirował. Jego projekt malarski 1920+ stał się punktem wyjścia dla autorów gry planszowej Scythe i gry komputerowej Iron Harvest, zaś w 2018 roku ukazała się antologia Inne światy, w której znalazły się nawiązujące do dzieł Różalskiego opowiadania m. in. Sylwii Chutnik, Jacka Dukaja, Anny Kańtoch i Łukasza Orbitowskiego.

W twórczości Różalskiego, którą ja też polubiłem, fantastyka przeplata się z historią. Na grafikach inspirowanych malarstwem realistycznym przełomu XIX i XX wieku artysta umieszcza gigantyczne roboty bojowe, wilkołaki i krasnoludki na tle sielskich krajobrazów budzących skojarzenia z dziełami Chełmońskiego. Jego najbardziej znany cykl, 1920+, to wizja alternatywnej wojny polsko-bolszewickiej, w której obie strony mają do dyspozycji fantastyczne machiny – wojny rozgrywanej wśród koszonych przez wieśniaków pól i zasypanych śniegiem góralskich chat. To właśnie z tego cyklu pochodzi obraz Sierp i młot, który trafił na plakat reklamujący IPN-owską wystawę Wojna światów 1920, przygotowaną z okazji obchodów stulecia Bitwy Warszawskiej. W taki oto sposób fantastyczna grafika przedstawiająca polskiego żołnierza na koniu naprzeciw stalowego bolszewickiego potwora stała się częścią polskiej polityki historycznej, a tysiące Polaków – nawet o tym nie wiedząc – po raz pierwszy zetknęło się z dieselpunkiem.

IPN-owski plakat wykorzystujący pracę „Sierp i młot” J. Różalskiego

Podgatunek nawet wśród fanów fantastyki nie jest czymś powszechnie znanym. Większość spośród nich kojarzy raczej steampunk – utopijną fantazję na temat alternatywnego XIX wieku, w którym silniki parowe nigdy nie odeszły do lamusa i, osiągnąwszy nieprawdopodobną wydajność, napędzają dziś latające okręty, mechaniczne komputery oraz pełne kółek zębatych roboty. Tego typu zabaw historią z końcówką -punk istnieje jednak znacznie więcej. Jest na przykład atompunk, w którym fantastyczne pojazdy o wyglądzie inspirowanym latami 50. napędza energia jądrowa (np. seria gier Fallout), clockpunk, gdzie cudowne machiny trzeba nakręcać kluczykiem jak stary zegarek (np. serial Demony Da Vinci) czy mniej poważny stonepunk, w którym możemy podziwiać futurystyczne wynalazki budowane z kamieni i patyków przez ludzi pierwotnych (np. Flintstonowie).

Dieselpunk powstał według tego samego schematu: weź epokę historyczną i pozwól ówczesnej technologii rozwijać skrzydła w nieskończoność, zachowując jednocześnie estetykę i obyczajowość epoki. W tym przypadku chodzi o okres od początku pierwszej do zakończenia drugiej wojny światowej, w którym za technologię dominującą można (nieco na siłę) uznać silnik Diesla. Do bardziej wyrazistych przykładów dieselpunku można zaliczyć filmy takie jak Sky Kapitan i świat jutra oraz Kapitan Ameryka: pierwsze starcie, niektóre sceny filmu Sucker Punch, komiks Hellboy, serię gier Wolfenstein czy (znów nieco na siłę) serial Człowiek z wysokiego zamku. Retrofuturystyczna estetyka stanowi tu najważniejszy wyróżnik gatunkowy: jeśli fantastyczna historia o superbohaterach, poszukiwaczach przygód czy magicznych istotach wygląda jak żywcem wyjęta z lat 10., 20., 30. lub 40., można być w zasadzie pewnym, że mamy do czynienia z dieselpunkiem.

J. Różalski, „1920 – the end of the known world”, źródło: artstation.com

Również cykl 1920+ Różalskiego jest zdecydowanie dieselpunkowy, o czym nie świadczą wyłącznie tytułowa data czy obecność na obrazach wielkich, dymiących, spalinowych mechów. Wojna to jeden z ulubionych tematów dieselpunka. Wojna już trwająca, toczona (nieraz bez końca) przy użyciu magii i coraz potężniejszych Wunderwaffe, albo też wojna majacząca dopiero na horyzoncie, zbliżająca się nieubłaganie, by pożreć wspaniały świat latających miast i cudownych odmładzających eliksirów. Fantastyczne międzywojnie nie może przecież trwać wiecznie, tymczasowość tej epoki jest wpisana w samą jej nazwę. Steampunk może się bawić w udawanie, że XIX wiek mógłby rozkwitać w nieskończoność – ten podgatunek z założenia ma być pogodny i nieco utopijny, więc nowe wynalazki powstają tu głównie dzięki genialnym naukowcom-wizjonerom. Dieselpunk, przynajmniej w swoim nurcie wojennym, jest bardziej ponury i woli raczej podkreślać, że przełomowe badania naukowe często finansuje wojsko, a rozwoju technologii nic tak nie przyspiesza jak wyścig zbrojeń.

To, że najkrwawszy okres w historii ludzkości stanie się pewnego dnia częścią popkulturowego placu zabaw, było oczywiście nieuniknione. Oderwana od śmierci i cierpienia, wojna potrafi przecież być piękna. Wiedzieli to od zawsze autorzy propagandowych plakatów – i wie to również bawiący się historią Różalski. Jego alternatywna wojna polsko-bolszewicka jest bezkrwawa, śmiercionośne machiny kroczą majestatycznie przez łąki lub stoją zaparkowane, jakby pozując artyście do portretu. Jego dzielni wojacy – dobrze odżywieni, w czystych mundurach – stoją w heroicznych pozach lub jadą konno z wzniesioną wysoko chorągwią, witani z radością i nabożną czcią przez prosty lud. Z jednej strony to oczywiście zrozumiałe – cykl 1920+ stanowi fantastyczną wersję naszej heroicznej wojny obronnej przeciw Armii Czerwonej, zwieńczonej zwycięskim Cudem nad Wisłą, nie ma tu więc miejsca na brud i cierpienie. I gdyby wszystko pozostało w sferze fantastyki, niewinnej zabawy, pewnie w tym miejscu mógłbym mój tekst zakończyć. Tyle że jest jeszcze strona druga: moment, w którym granica między historią a fantazją o historii okazuje się tak cienka, że zmyślony robot może reklamować wystawę poświęconą prawdziwym wydarzeniom.

J. Różalski, „1920 – before the storm”, źródło: artstation.com

Nie jest moją intencją krytykować Różalskiego, którego twórczość cenię, za nawiązanie współpracy z IPN-em – nic mi do tego. Rozumiem też decyzję IPN-u, by użyć Sierpa i młota na plakacie – starcie samotnego wojaka z ogromnym mechem przykuwa wzrok, metafora jest czytelna, a popularny wśród fanów fantastyki artysta zwiększa szansę, że wystawą o historii zainteresuje się młodzież. A jednak ten ze wszech miar pragmatyczny krok budzi we mnie głęboki niepokój. Nie dlatego, że boję się zaszczepienia w Polakach przekonania, iż pokonaliśmy bolszewików dzięki naszym gigantycznym robotom bojowym (choć pewnie co poniektórzy w to uwierzą). Mój niepokój bierze się raczej stąd, że IPN używa fantastyki, by zupełnie jawnie przerabiać historię w propagandę.

Wojna polsko-bolszewicka była ważna. Warto o niej uczyć, warto o niej przypominać, warto nawet – jeśli ktoś chce – odczuwać z powodu tego zwycięstwa dumę. Ale przede wszystkim warto pamiętać, że była czymś, co wydarzyło się naprawdę, a nie tylko częścią fabuły pt. „Triumfy militarne Polski”. Tymczasem w IPN-owskiej narracji na temat wystawy Wojna światów 1920 jakiekolwiek fakty historyczne znikają pod grubą warstwą Opowieści. Dzisiaj jesteśmy winni pamięć wszystkim, którzy wtedy zatrzymali zło. Historia to zmagania dobra ze złem, a w czasie tego konfliktu zło było tak realne. Wojna światów nie skończyła się w 1920, historia toczy się dalej – ogłosił na otwarciu wystawy prezes IPN Jarosław Szarek. Wojna z bolszewicką Rosją, jak czytamy na oficjalnej rządowej stronie, tylko z pozoru była konfliktem zbrojnym między dwoma państwami: tak naprawdę mieliśmy do czynienia ze starciem dwóch przeciwstawnych wizji cywilizacyjnych, która nie miała żadnego precedensu w historii. (Absolutnie żadnego. Przeciwstawne wizje cywilizacji nie starły się nigdy, ale to nigdy wcześniej). O tym, że słuchamy Opowieści, informuje już sam tytuł wystawy, zaczerpnięty przecież – jak podkreśla IPN – ze słynnego słuchowiska Orsona Wellesa o atakujących ludzkość Marsjanach. Słuchowiska, które tak dobrze udawało relację z autentycznych wydarzeń, że część odbiorców wzięła fikcję za prawdę.

J. Różalski, „1920 – Polanian resistance”, źródło: artstation.com

Historia zawsze polega na układaniu faktów w narrację. Z reguły chodzi jednak o stworzenie fabuły mieszczącej się w nurcie realizmu lub, w najgorszym razie, chociażby realizmu magicznego (patrz: Maryja na kossakowskim obrazie Cud nad Wisłą). Tymczasem IPN-owska opowieść o wojnie polsko-bolszewickiej całkiem wprost oznajmia, że chce być fantastyką. Nie było starcia między armiami – była wojna światów z wrogiem równie obcym i nieludzkim jak Marsjanie. Nie było żołnierzy bolszewickich – był potworny metalowy robot z czerwoną gwiazdą na piersi. Nie było nawet konfliktu o podłożu polityczno-ideologicznym – toczyły się zmagania dobra ze złem. Znaleźliśmy się w dieselpunku, gdzie od prawdy historycznej ważniejsza jest estetyka i jeśli tylko zechcemy, wojna będzie tak niesamowicie piękna.

A musi być piękna, bo, jak podkreśla IPN, rozpoczęta w 1920 roku walka wciąż trwa – walka między uporządkowanym światem tradycji chrześcijańskiej a łamiącym wszelkie normy i zasady niezwyciężonym dotąd złem. Chodzi oczywiście o komunizm, przeciw któremu (według słów prezesa IPN-u) bronimy się już od stu lat i któremu musimy stawiać czoła nadal. Tym samym dzięki dieselpunkowi w nowej odsłonie powraca wizja Polski jako przedmurza chrześcijaństwa. IPN za pomocą fantastyki dehumanizuje Rosjan, ponieważ w swojej opowieści o Polsce najwyraźniej bardzo potrzebuje potężnego, a zarazem przebiegłego i nieuchwytnego wroga, który, choć niby pokonany już tyle razy, nadal nam zagraża. Taki wróg jest w końcu bardzo wygodny – może być nim praktycznie każdy, kto próbuje podważyć zastany porządek rzeczy. Chcesz coś w Polsce zmieniać? Stajesz po stronie barbarzyńskich hord ze Wschodu, które tylko czekają, żeby znowu katować nas ogniem i mieczem.

Problem w tym, że mieszanie historii z fantastyką bywa groźne. Propaganda nie od dzisiaj przecież wie, jak łatwo atrakcyjna fikcja może wyprzeć prawdę. Ten ułan z obrazu Różalskiego, stający konno do walki z potworną machiną – czy to nie echo wymyślonej przez nazistowską propagandę prześmiewczej legendy o zacofanych polskich ułanach szarżujących we wrześniu 1939 roku na niemieckie czołgi? Legendy tak symbolicznie wymownej, że – powtarzana przez propagandę komunistyczną i powielona m.in. w filmie Wajdy – stała się w końcu powodem do narodowej dumy z tego, jak Dawid stawił czoła Goliatowi? Legendy, do której ducha nawiązuje IPN, pisząc o przeciwstawieniu się nieznanemu, niezwyciężonemu dotąd złu przez dopiero co sklejone państwo?

J. Różalski, „1920 – first harvest after war”, źródło: artstation.com

Ale nawet jeśli odłożyć na bok lęk przed historycznymi fake newsami, opowiadanie o dziejach Polski za pomocą dieselpunku niesie ze sobą również inne ryzyko: zgubienia ludzkiego wymiaru historii. Na obrazach Jakuba Różalskiego na pierwszym planie są niby właśnie ludzie: pasący trzodę chłopi, ich grabiące siano żony, ich wiwatujące na widok mechów z biało-czerwoną flagą dzieci. To z nimi przystajemy w osłupieniu, patrząc z ciekawością, zachwytem i nabożną czcią na kroczące w tle symbole militarnej potęgi. Tylko czy rzeczywiście tak patrzyłaby wiejska ludność II RP na zmierzającą ku nim wojnę? Ludność, której – według spisu powszechnego z 1921 roku – blisko jedna trzecia określała swoją narodowość jako ukraińską, żydowską, białoruską, niemiecką, litewską, rosyjską, czeską albo po prostu „tutejszą”? Ani w dieselpunkowych fantazjach Różalskiego, ani w Opowieści IPN-u nie znajdziemy tego, co faktycznie czuliby chłopi patrzący na przemarsz gigantycznych machin wojennych: lęku i rozpaczy na myśl o trupach wśród zbóż, spalonych domach, głodzie na przednówku. Na to wszystko zabrakło miejsca. Starczyło go tylko na chwałę polskiego oręża.

 

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Przemysław Zańko

(ur. 1989) – chłop z Mazur, obecnie inteligent w Warszawie. Publikuje opowiadania, recenzuje, bloguje. Interesuje się science fiction, nauką, grami, dziwnymi książkami i zdrowiem psychicznym. Skończył z polonistyką. Strona autorska: www.zanko.pl