Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Magic people, voodoo people („Afrykańska elektronika” Jana Krasnowolskiego)

Recenzje /

Co powstanie, jeśli do jednej książki wrzucimy Fidela Castro, ZOMO, Eryka Lubosa, afrykańskie złe duchy kindoki, polską emigrację w Wielkiej Brytanii, kiboli, magię voodoo, szamanizm, komory gazowe, ukrywających się nazistowskich zbrodniarzy, duchy i Al-Kaidę? Jan Krasnowolski twierdzi, że Afrykańska elektronika.

Na Afrykańską elektronikę składają się cztery krótkie opowiadania, które w założeniu scalać ma doświadczenie emigracyjne. Bohaterowie albo są więc daleko od domu, albo przeciwnie, tkwią w kraju, marząc o ucieczce za nowym i przynajmniej w teorii lepszym jutrem. Krasnowolski jednak, wbrew temu jak reklamuje książkę wydawnictwo, nie próbuje tworzyć kolejnej historii o trudach pracy za granicą, a wręcz odwrotnie: w najzupełniej poważnej konwencji buduje światy, których nie sposób ocalić przed racjonalną lekturą. Fantastyka, thriller i horror nie zakradają się do Londynu bocznymi uliczkami, lecz z całą furią wjeżdżają główną ulicą. Stąd zamiast literatury emigracyjnej, która poruszać ma typowe dla siebie problemy (dojrzewanie na obcej ziemi, borykanie się z inną kulturą etc.), otrzymujemy absurdalną wręcz syntezę wykluczających się porządków, w której problematyka życia na emigracji przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.

Tom rozpoczyna się od Brudnego Heńka, tytułem nawiązującego do sławnego filmu z Clintem Eastwoodem. Analogia to cokolwiek odważna, bo główny bohater jest przymusowo emerytowanym policjantem, który podczas stanu wojennego należał do ZOMO. Po przełomie, w epoce rozliczeń, Heniek zamiast przeszłość zbywać milczeniem, odważnie (głupio?) i dumnie przyznaje się do przynależności do MO, co oczywiście nie przysparza mu zbyt wielu przyjaciół. Ta poważna tematyka szybko ustępuje jednak absurdowi, który Krasnowolski wprowadza do opowiadania bez umiaru, zupełnie tak, jakby chciał zaznaczyć, że historia ta jest w istocie tylko komedią. Tekst zwieńczony zostaje sceną, w której ochroniarz Empiku wyciąga AK-47 i masakruje klientów zebranych na spotkaniu autorskim poświęconym monografii o ZOMO. Nie stanowi ona jednak przysłowiowej wisienki na torcie, przeciwnie, zapowiada jedynie kolejne absurdy.

Pozostałe trzy opowiadania to zdrowo rozpasana fantastyczność. Tytułowa Afrykańska elektronika dzieje się już w Wielkiej Brytanii. Tutaj Krasnowolski także szybko zawiesza narrację o niełatwym życiu emigranta na rzecz elementów absolutnie od zwyczajowej, zaokiennej rzeczywistości oderwanych. Główny bohater, Polak, wraz z czarnoskórym przyjacielem zakładają przedziwny biznes śmierci, przywodzący na myśl trochę Świętych z Bostonu, trochę nawet Dextera. Okazuje się bowiem, że za pomocą magii voodoo można się pozbyć naprzykrzającego się w pracy Polaka, a nawet zarobić, uśmiercając na zlecenie setki osób. Voodoo jednak, przestrzega Krasnowolski, pociąga za sobą konsekwencje, które w końcu odbiją się na głównym bohaterze. Jeśli dla kogoś wizja Polaka mordującego innych przy pomocy magii voodoo jest akceptowalna, to wspomnę tylko, że w fabule zaszczytne miejsce fatum zajmuje pewna popularna sunnicka organizacja o międzynarodowym zasięgu, której nie zwykło się odmawiać.

Przy Hasta siempre, comandante bawiłem się najlepiej. Kiedy przełknąłem już fakt, że występujący w tekście Polacy nie odgrywają zasadniczo żadnej roli i nie stałoby się nic, gdyby zostali z fabuły wykreśleni, mogłem bez reszty skupić się na… jeżdżącym po Europie starym pontiakiem (rocznik 55’) Che Guevarze-zombie z odrąbanymi rękoma, który poluje na młode dziewczyny, by nakarmić nimi Fidela Castro. Naprawdę. Absurdalność pomysłu rzecz jasna ściga się z jego komicznością, jednak po raz kolejny tematyka literatury emigracyjnej – a nawet lad lit, z którą Krasnowolski jest kojarzony – oddaje tu pola nieokiełznanej fantastyczności. Nie emigranci są tu ważni – czytelnik nie zapamięta nawet ich imion – lecz właśnie sam Che Guevara, postać już sceptyczna, cynicznie rozpamiętujący swoje naiwne, marksistowskie coup d’état. Kubański duet zawłaszcza całą naszą uwagę, a z polsko-angielskiej rzeczywistości zostaje tyle, ile z ciał ofiar wyrzucanych do oceanu.

Kindoki to utwór ostatni, w którym Krasnowolski – jeśli do tej pory tego nie zrobił – przekracza wszelkie granice absurdu. To opowieść o Polaku utrzymującym się na emigracji z przemytu kokainy. Historia, która odmieni jego życie, rozpoczyna się, gdy zamiast narkotyków bohater przemycić ma siedmioletniego, czarnoskórego chłopca. Niech nie zwiedzie was powaga tematyki, bo ta absolutnie ulatnia się, gdy na drodze staje im ksiądz-misjonarz pragnący chłopca uśmiercić skrywaną pod sutanną maczetą. Od tego punktu Krasnowolski wdraża już w fabułę połowę sztafażu paranormalnej popkultury. Samo pojęcie „kindoki” wiąże się z zupełnie prawdziwą i wcale niezabawną dla londyńczyków sprawą rytualnego morderstwa piętnastoletniego chłopca w 2012 roku. Jeśli jednak dla kogoś afrykańskie wierzenia w Wielkiej Brytanii okażą się niewystarczająco interesujące, to uspokajam, że dodatkowo całość utworu zdaje się inspirowana Stephenem Kingiem i jego Mgłą. Na promie bowiem, tak samo jak w kingowskim supermarkecie, dochodzi do zbiorowego pomieszania zmysłów. Tyle tylko że u Kinga rzecz dotyczyła religijnego fanatyzmu, tutaj natomiast podłożem szaleństwa jest rasizm. Oto więc Brytyjczycy segregują obecnych na promie Polaków, Chińczyków i Arabów, a następnie dokonują prawdziwej czystki etnicznej. Dzieją się rzeczy niesłychane, bo we mgle latają duchy, a na pokładzie szaleją angielscy kibole i nagle odnalezieni zbiegli naziści. Utwór koronują eksplozje i zaimprowizowane komory gazowe z chłodnicy na wieprzowinę.

Poświęcam tyle miejsca streszczeniu, bo opowiadania Jana Krasnowolskiego opierają się głównie na koncepcie fabularnym. Język jest w nich na tyle przejrzysty, że nie zapamiętujemy ani stylu, ani konkretnych cytatów. Pełni raczej funkcję „czystego” przekaźnika akcji. Trochę dziwi mnie reklamowanie przez wydawnictwo tego zbioru jako opowieści, które w niebanalny sposób pokazują życie i pracę współczesnych polskich emigrantów, bo autor zrobił wszystko, by w istocie były one, po pierwsze, banalne, a po drugie, by nie opowiadały o typowym emigracyjnym żywocie. Oczywiście, jest tu miejsce na idee i sprawy poważniejsze, bo jest i odkupienie, jest i poświęcenie, jest w końcu i ksenofobia, jednak na myśli autora Afrykańskiej elektroniki zatrzymałem się tylko raz. Odnajduję bowiem coś obrazoburczo głębokiego w byłym milicjancie, który w epoce empików i rozgorączkowanych rozliczeń z przeszłością jest dumny z faktu dawnej przynależności do ZOMO. Ale już antyrasistowski ładunek zawarty w Kindoki jest najzupełniej płaski i nie odbiega od tego, o czym mówią media. Nie odbiega, bo też relacje między bohaterami opowiadań Krasnowolskiego nie są pogłębione, a sam pisarz w przeciwieństwie do Kinga, który świetnie potrafi pokazać, jak żyznym dla strachu i nienawiści gruntem może stać się religia, nie poświęcił tyle miejsca na sproblematyzowanie narodowego fanatyzmu.

Jeśli ktoś chce na siłę odnaleźć w Afrykańskiej elektronice jakąś właściwość polskiej emigracji, to będzie to widzenie niezwykle skromne, by nie powiedzieć, że ograniczone. Dzieje się tak nie dlatego, że Krasnowolski Polaków zubożył, ale dlatego, że Krasnowolski Polaków zastąpił. Zastąpił niezliczoną ilością symboli z pogranicza fantastyki i zjawisk paranormalnych. Fantastyka Krasnowolskiego nie uzupełnia rzeczywistości, nie podpiera, nie współkonstytuuje. Przeciwnie, zaprzecza i znosi ją. I być może kryłby się w tym sensowny koncept, gdyby nie fakt, że o emigrantach przestajemy nagle pamiętać. Liczą się już tylko te mniej lub bardziej absurdalne pomysły, jak Che Guevara w pontiaku, jak Eryk Lubos obrywający kamieniem, jak Święty Mikołaj z kałasznikowem, jak czarnoskóry ksiądz z maczetą. Wyliczając te motywy, chcę zwrócić uwagę na to, że lektura Afrykańskiej elektroniki może bawić. Ale w żadnym stopniu nie jest to wnikliwe studium nad emigracją. Traktowanie tej książki jako opowieści o niełatwym losie Polaków za granicą jest jak czytanie Zmorojewa Jakuba Żulczyka jako opowieści o polskiej wsi. Polski zredukować jednak się nie da. Być może dlatego, że literatura emigracyjna jest literaturą emigracyjną przez obecność Polski właśnie.

Podczas lektury towarzyszyła mi nieodparta myśl, że w innej rzeczywistości Krasnowolski mógłby stać się kimś w rodzaju Thomasa Pynchona, gdyby tylko fantastyczność ujął w garść i uczynił budulcem świata, nie zaś jego antytezą. U Pynchona fantastyczność wchodziła wręcz w skład ścian domostw bohaterów. U Krasnowolskiego fantastyczność te ściany burzy, a w ruinach prześwituje jedynie mniej lub bardziej zabawny koncept fabularny. Dlatego sądzę, że Afrykańska elektronika zajmie nam tylko tyle czasu, ile zajmuje trasa Kraków – Wrocław. I to przy założeniu, że będziemy sunąć Pendolino.

—-

Afrykańska elektronika

Jan Krasnowolski

Korporacja Ha!art, 2013

Liczba stron: 224

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.