Jest jakaś niezręczność w publicznym cytowaniu słów, jakie każdemu czasem zdarza się zasłyszeć – w sklepach, lekarskich poczekalniach czy komunikacji miejskiej. Jeszcze gorzej, gdy tym skradzionym od innych ludzi frazom nadaje się literacki sznyt, zdradzający, że tak naprawdę było to przejęcie wrogie. Kreślone grubą kreską sylwetki bohaterów, napuchłe od detali didaskalia i obowiązkowa puenta to taki uśredniony przepis na ogrywanie każdej „scenki z życia”, przy zapisie której redaktor może i chciał dobrze, ale był też ewidentnie trochę za bardzo z siebie zadowolony.
Dlatego, chociaż trafił mi się cytat dość soczysty, to nie chcę tutaj przesadnie się nad nim rozmlaskać. Nie będę zagłębiać się w to, do kogo należał i w jakiej sytuacji padł. Powiem tylko, że kiedy dotarło do mnie czyjeś: Zostało tego niewiele i tyle musi nam wystarczyć. Zwłaszcza, że i to zaraz się skończy, to wiedziałam, że będę nosić te dwa zdania z tyłu głowy jak swoje, aby przywołać je, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Na przykład pod koniec lata.
A dokładnie w momencie, w którym ktoś w końcu powie, że „zaraz jesień”. Gdy będzie już jasne, że jeśli chciałoby się z lata coś jeszcze dla siebie wycisnąć, to oznacza to walkę o jego szybko wyczerpujące się zasoby. I że zaraz znów trzeba będzie radzić sobie z ogólnym niedoborem wszystkiego, od czego odzwyczaiły nas ciepłe miesiące. Oczywiście można ten system oszukać i skierować się w stronę jakichś cieplejszych krajów, wydrzeć im trochę słońca, ale to już nie będzie to samo.
Bo tego, co jest lata esencją, nie da się przywołać na zawołanie. Żeby do niej dotrzeć, trzeba najpierw znaleźć się w odpowiedniej dyspozycji – czuć jeszcze wszystko, co zostawia w człowieku zima: niedogrzanie, niedoświetlenie i ogólne „niedoweselenie”, ale czuć też to, co potrafi rozbudzić wiosna, czyli najogólniej mówiąc: całkowicie nieracjonalne oczekiwania. Reszta przychodzi już naturalnie. Wystarczy ciągle podsycać głód wrażeń, karmiąc go wyobrażeniami tego, co wraz z nadejściem ciepłych dni ma się wydarzyć. Wystarczy chcieć – chcieć doprowadzić się do stanu, w którym lato obieca nam to samo co Emmie Bovary, czyli: nowe możliwości, nowe przygody i być może nowe miłości.
Potem muszą nastąpić te wszystkie „pierwsze razy”, które każdy, wzorem dwunastoletniego Douglasa Spauldinga z powieści Słoneczne wino, powinien odnotować samodzielnie. Pierwsza naprawdę ciepła noc, pierwszy zapach rozgrzanej ziemi czy pierwsza letnia burza to tylko wybrane opcje ze sporej puli możliwych doświadczeń. I chociaż nikt nie sprawdza, kto zgarnie ile punktów w tej pociesznej loteryjce, to szkoda tę zabawę zignorować. Lepiej utwierdzać się w przekonaniu, że wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadają jakieś świeże rozdanie, jakiś nowy początek. Bo ten, kto zapowiedź powodzenia własnych planów na wstępie odrzuci, ostatecznie w okolicach końca sierpnia nie poczuje w całym swoim ciele, że „lato znów zmarnowane”. Ten, kto na starcie ze swoich oczekiwań zrezygnuje, nigdy nie dotrze do mety, na której zawsze czeka jakiś niedosyt.
Nie wykluczam, że istnieją ludzie, którzy takiego rozwoju akcji w ogóle nie biorą pod uwagę, bo od lata dostają wszystko, czego tylko sobie zażyczą – opalają się od razu na brąz, jadają sezonowo i zawsze wiedzą, jak spożytkować długie, ciepłe wieczory. Może nawet przytrafiają im się letnie olśnienia, zauroczenia i odkrycia, których to przez zimowe miesiące uparcie wyczekiwali. Niestety bardzo mi do nich daleko.
Dużo bliżej mi do tych, którzy spędzają całe lato na wysiłkach, by jakoś z tym latem sobie poradzić. Do tych, których presja, by lato w pełni wykorzystać, zwyczajnie przerasta. Dlatego realizują oni tylko jeden plan naraz i jest to plan na przetrwanie. Dni opasłe słońcem i gęste od upału trwonią na niczym, nie czerpiąc z nich większej przyjemności. Cenne godziny ciepła mijają im na ciągłym mrużeniu oczu, odklejaniu przywierających do ciała tekstyliów i przyglądaniu się swoim opuchniętym kończynom. Na nic innego nie wystarcza im już ani chęci, ani energii. Gdy próbują jeszcze z jakichś atrakcji korzystać, to robią to jedynie pro forma, z przyzwyczajenia. Częściej jednak całkowicie zaniedbują własne plany. Godzą się na to, że ominą ich muzyczne festiwale, kina plenerowe i piwne ogródki, pozwalają, by zapomnieli o nich znajomi – nie tylko dalsi, ale i bliscy. A jeśli już wyznaczą sobie jakiś cel, to wybierają do niego taką drogę, która prowadzi cieniem, czyli drogę naokoło. Nic dziwnego, że tam, gdzie chcą się znaleźć, zwykle nie docierają.
„Zostało tego niewiele i tyle musi nam wystarczyć” to dla tych biednych ludzi jasny komunikat, że skoro do tej pory z lata nie skorzystali, to od teraz mogą liczyć jedynie na jego ochłapy. Że tym, którzy przegapili szczyt sezonu, zostają jedynie popłuczyny po lecie – w smaku raczej jałowe, bo wszystkie przypisane ciepłym miesiącom emocje zdążyły się wystudzić. Ale jest też w tych słowach coś pocieszającego. Jest w nich przyzwolenie na to, by w nową porę roku wejść nie do końca sytym i nie do końca zadowolonym. Na to, by być latem (jak i samym sobą) nieco rozczarowanym. A potem, z pewną ulgą, zająć się jesienią, która nikomu nie obiecuje więcej, niż faktycznie może zaoferować.