Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ladies and gentlemen wzywają pomocy (T. Pynchon „W sieci”)

Recenzje /

If they can get you asking the wrong questions,
they don’t have to worry about answers.

T. Pynchon Gravity Rainbow

W pewnym momencie nowej powieści Thomasa Pynchona, niedługo po 11 września, przyjaciółka głównej bohaterki zauważa, że ramówka telewizji wypełniła się niemal wyłącznie programami dokumentalnymi: Ktoś chce, by amerykańscy telewidzowie uwierzyli, że nareszcie zmądrzeli, że rozumieją, czym jest twarde, ludzkie życie, że są wolni od wpływu fikcyjnych historii, które wprowadzały ich w błąd, jakby zainteresowanie nimi było czymś na kształt uzależnienia od narkotyków, a po zawaleniu się wież wszyscy się z niego wyleczyli, ze strachu. Przebudzenie się narodu – jakkolwiek podejrzanie ten ze wszech miar polityczny postulat brzmi – staje się częścią retoryki narodowej po ataku Al-Ka’idy. Ale Pynchon daleki jest od tak prostych uogólnień i przymusową solidarność prędzej wyśmieje niż pochwali. Zainteresuje się natomiast czymś znacznie poważniejszym i potężniejszym, co nazwalibyśmy roboczo gospodarką wyobraźni, którą zarządzają nie zawsze jawne i przychylne nam siły.

Długo i niecierpliwie czekaliśmy na Bleeding Edge (pol. W sieci). Nie tylko dlatego, że napisał ją Thomas Pynchon, autor którego miejsce w panteonie pisarskich sław Ameryki jest więcej niż pewne, choć czasami, mam wrażenie, zbyt łatwo o nim zapominamy. Zarezerwował je sobie nie tak znowu szczodrze przełożonymi na język polski powieściami, w tym kultową Tęczą grawitacji, dziełem, które niektórzy są skłonni stawiać wespół z Ulissesem Jamesa Joyce’a jako tego najważniejszego –przynajmniej z punktu widzenia formalnego eksperymentu –dokonania XX wieku. Nie przeszkodził również ekscentryzm pisarza: Pynchon do społecznych istot nie należy i przez lata sprawnie unikał dziennikarzy i wywiadów, co pozwoliło mnożyć donosy i teorie składające się na niemałą już legendę autora. Wydawnictwa lubią żywe legendy, bo te przekładają się na słupki sprzedaży, toteż wypowiedź najbardziej tajemniczego pisarza Stanów Zjednoczonych na temat zamachu, wokół którego krążą niezliczone teorie spiskowe, musiała wywołać rezonans.

Maxine Tarnow, główna bohaterka książki, prowadzi małą agencję detektywistyczną specjalizującą się w przestępstwach finansowych. Tropi przekręty, ukryte konta, sprawdza sfałszowaną księgowość. Po prawdzie utraciła licencję, ale to tylko pozytywnie wpłynęło na jej rebeliancki wizerunek. Brzmi to może ciekawie, ale tak naprawdę Maxine prowadzi raczej zwyczajne, stresujące życie rozwiedzionej żony i matki dwóch dorastających synów, która w dodatku na co dzień zajmuje się przepływem dużych, ale jednak cudzych pieniędzy. Zna mniejszych i większych oszustów, orientuje się w rynku i bacznie przygląda giełdzie papierów wartościowych. W czasach, gdy byliśmy przekonani, że w 2000 roku staną komputery, pogrążając świat w ciemnościach (to jedna z tych ironii losu, kiedy Polska wychodzi cało z apokalipsy, bo była technologicznie zacofana), największe pieniądze czekały w świecie nowych technologii, IT i internetu. Bohaterka obraca się więc w kuluarach startupów, jada biznes lunche z deweloperami cierpiącymi na zespół Aspergera, pija drinki z geniuszami kodu binarnego, którymi za chwilę zainteresują się technologiczne przedsiębiorstwa, finansowe molochy, dopiero co wyprowadzone z garażów socjopatycznych studentów, a już warte tyle, że zdołalibyśmy za ich budżet załatać wszystkie drogi na świecie. Wówczas to synonimem bezdusznej korporacji był przede wszystkim Microsoft. Mówię wówczas, bo powieść rozpoczyna się pierwszego dnia wiosny 2001 roku. Google’a nie było nawet na giełdzie, a Dolina Krzemowa  dopiero miała obrodzić biznesami wartymi miliardy. 2001 rok to także potężne załamanie rynku dot-comów, tzw. pęknięcie bańki internetowej, bolesne tym bardziej, że wiara w technologie informatyczne była tożsama z wiarą w postęp. Krach pozbawił pracy i złudzeń wielu ludzi, zmuszając do bankructwa mnóstwo „startupów” (w tamtym czasie: dot-comów). W ramach ciekawostki uzupełnię tło fabularne Pynchona o rodzimy kontekst –gigantyczny kryzys odbił się czkawką na całym świecie, nie oszczędzając naszego kraju, choć w połowie lat 90. jedyną spółką akcyjną działającą w branży internetowej był Optimus SA –firma, którą dzisiaj znamy pod nazwą CD Projekt, i której tak wylewnie w ostatnim czasie dziękujemy za Wiedźmina 3.

Ale świat w nowej powieści Pynchona ma drugą, mroczniejszą stronę medalu, z której istnienia zdajemy sobie sprawę, gdy tylko orientujemy się, kiedy i gdzie dzieje się akcja książki. Wówczas przestają się liczyć krachy na giełdzie i ekonomiczne skandale, a czytelnik niecierpliwie wygląda nieuniknionego, grzesznie ciekawy, jak też poradzi sobie Thomas Pynchon z przedstawieniem zamachu z 11 września. Nie dlatego, że na wzór, powiedzmy, poetyki dramatu Michaela Baya oczekujemy efektownych eksplozji, najlepiej na tle innych eksplozji, ale dlatego, że zamach na World Trade Center stał się kamieniem węgielnym pod współczesną tożsamość nie tylko narodu amerykańskiego, ale i Europy w ogóle. Pynchon do katastrofy przygotowuje nas lekcją kryminału. Główna bohaterka w wyniku rutynowego śledztwa odkrywa, że amerykańska firma informatyczna zajmująca się systemami bezpieczeństwa, finansuje islamskie organizacje terrorystyczne. Daje to początek skomplikowanej, zawiłej i niemożebnie wręcz flegmatycznej intrydze.

Oczywiście, sprzedaje się tę powieść jako kryminał i choćby z tego względu Pynchona najchętniej wstawiono by na półki obok Toma Clancy’ego czy Jamesa Ellroya, ale prawda jest zupełnie inna. Pynchon nie tworzy trzymającej w napięciu sensacji, nie dba o wartką akcję, ani nie próbuje zachować naszej uwagi. Przeciwnie, co rusz rozprasza ją milionem wątków pobocznych, postaci, nazwami własnymi i firmami, stopniowo pogrążąjąc nas w zamęcie. Śledztwo toczy się w tempie żółwia borykającego się z depresją. W dodatku, na wzór poprzedniej powieści autora, toczy się niejako samo, bez udziału Maxine, z rzadka wymagając od niej inicjatywy, a co dopiero detektywistycznej kompetencji. W Wadzie ukrytej w podobny sposób śledztwo prowadził Doc Sportello: podejrzane postaci zjawiały się u niego same, a o kluczowe wątki potykał się przypadkiem, gdy postanowił akurat zapalić jointa. Wszystko to powoduje, że nazywana hucznie kryminałem, nowa książka Pynchona jest sensacją nieszczególnie interesującą i ci, którzy zaufają sprzedażowym etykietom, nie znając przy tym poprzednich książek autora, najzwyczajniej w świecie się zawiodą.

Owszem, od czasu do czasu autor Tęczy grawitacji podrzuci nam elektryzujący trop, wybudzając nas ze specyficznej dla tej powieści drzemki: –agenci obcego wywiadu, służby federalne, nagrania ukrytą kamerą, terroryści ze stingerami wymierzonymi w samoloty nad Manhattanem, szpiedzy, brutalny seks, hakerzy, Deep Web, znikający ludzie, a nawet – oczywiście – Rosjanie. Wszystkie elementy składające się na film z Jasonem Stathamem są obecne, tyle tylko, że Pynchon korzysta z nich tak, jakby konstruował wielką modernistyczną powieść pokoleniową, nie zaś mrożący krew w żyłach thriller. Zamiast Raymonda Chandlera mamy siermiężne śledztwo na biznesowych przyjęciach. Autor buduje siatki znajomości, gromadząc kolejne i kolejne postaci, wolno odmierza czas, spotykając bohaterów na śniadaniach, obiadach, spacerach, bankietach i świętach. Nawet typowi bad guys przeżywają kryzys w małżeństwie, który należy wnikliwie czytelnikowi przedstawić. W trakcie lektury złapałem się na tym, że nie mogłem się już doczekać, kiedy samoloty uderzą w World Trade Center, a świat Maxine zapłonie, by jakiś krzyk rozdarł tę senną atmosferę historii o największym zamachu w historii ludzkości.

Dziwne? Tylko  jeśli potraktuje się W sieci jako typową powieść z sensacją w środku, którą,– powtórzę,– nie jest. To utwór, niech będzie to jasne, trudny, wymagający od czytelnika ogromnej cierpliwości i poświęconego czasu. Zamęt, o którym wcześniej wspomniałem, o ile w Wadzie ukrytej można było tłumaczyć narracją osnutą marihuanowym dymem i odurzoną alkoholem, tutaj zostawia nas pokonanych i zrezygnowanych, z niezbyt krzepiącym, wręcz gorzkim uczuciem porażki. Jeśli początkowo jeszcze próbujemy spamiętać – czy nawet zapisywać – pojawiające się jak grzyby po radioaktywnym deszczu postaci, o tyle po pięciuset stronach nie pamiętamy już nie tylko tego, kto jest dobry, a kto zły, ale nawet kim jest, czyje interesy reprezentuje i skąd właściwie się tu wziął. Pomyślcie o tym, jak śmieszny jest to paradoks: wycinając ze świata nowej powieści narkotyki i alkohol, narracja Pynchona utraciła spoiwo, a synteza rozpadła się w milion cierpkich bankietów, po których snują się nieprzydatne nikomu postaci. Szkoda tym bardziej, że część z tego tłumu to nad wyraz ciekawie napisane persony, którym autor Tęczy grawitacji nie szczędził ekscentryzmu, jak chociażby współpracujący z policją mężczyzna o superwęchu, którego największym marzeniem jest poznanie zapachu Adolfa Hitlera. Autorowi na pewno udało się udowodnić jedno: tak wielu ludzi to nie tragedia, lecz statystyka, której studiowanie nie wymaga od nas empatii.

Kręcę nosem i narzekam, choć na przekór temu, co już napisałem, będę Pynchona bronił. Między innymi dlatego, że Bleeding Edge jest, jak skromnie zakładam, czymś znacznie więcej niż jedną z wielu historii o 9/11. Pynchon, konstruując spiskową narrację, ani nie błaźni się wiarołomstwem, ani nie brudzi cynizmem, bo akcenty w swoich powieściach rozkłada na zgoła inne sfery niż zwykło się oczekiwać od uknutych sensacji. Nie tyle więc liczą się potwory spod łóżka czy sekretni, mityczni Oni, co ich destrukcyjny wpływ na obyczajowość i społeczeństwo.

Powroty do 9/11 jeszcze długo będą stanowić karkołomne inicjatywy wypełnienia sensem czegoś, czego w istocie wypełnić nie sposób. Interpretacje tak drastycznych wydarzeń to nie tylko próba wyjaśnienia zbrodni i odnalezienia winnych, ale także – a może przede wszystkim – sposób oswojenia istoty zła i identyfikacja strachu. Tak wstrząsające wydarzenia (na potrzeby artykułu będę wybiórczy), jak Holocaust czy Rwanda posiadają już dziś swoje historyczne, społeczne, ekonomiczne powody (słowo „przyczyny” nie przechodzi mi przez gardło), tysiące stron zostało napisanych i szpul filmowych nakręconych, wskazano i skazano winnych, uwięziono i zabito katów, ale jakkolwiek byśmy nie próbowali się mądrzyć i ilu ekspertów nie zaprosimy do studia, to bezsens masowej śmierci pozostaje taki, jak na początku – niewytłumaczalny i nieprzekładalny na żaden cywilizowany język empatii. Próbujemy więc na różne sposoby zapełnić znaczeniami dziury i wyrwy, które powstały po lejach i zwalonych budynkach: używamy śmiechu, parodii, albo przeciwnie – historycznej, beznamiętnej precyzji, pozornie obiektywnych narzędzi, które odciągając nas od bliskości śmierci, pozwalają ją zrozumieć. Ale niezależnie od tego, jak byśmy sprawnie nie opanowali pozycji dystansu, to w tamtych zawalonych wieżach zginęli nie ladies and gentlemen, ale ludzie, obywatele i mieszkańcy. Osoby, które rano 11 września wyszły do żmudnej, biurowej pracy, nie zaś na pole walki.

Amerykańskie teorie spisku są w istocie czymś w rodzaju współczesnej mitologii, a Pynchon pozostaje jej najkompetentniejszym śpiewakiem. Szybko jednak rozumiemy, że sama warstwa kryminalna powieści, choć fabularnie najciekawsza, nie zaprowadzi nas daleko. Maxine nie odnajduje winnych, a jej śledztwo dotyczy bardzo odległego tła i korporacyjnej, biznesowej hipokryzji, w której to zwyczajne pieniądze, a nie magiczne i religijne konspiracje, czynią z ludzi niebezpiecznych idiotów. Autor w żadnym wypadku nie wyśmiewa tu otwarcie teorii spiskowych, w które wiara jest przecież cechą amerykańskiej kultury (i nie tylko amerykańskiej), ale niewątpliwie złośliwie je nadgryza. Podobnie rozprawia się zresztą z innymi mitami 9/11, w tym z etosem bohaterskich strażaków i policjantów, którzy pogubieni w pyle i chaosie, po zamachu reagowali przede wszystkim furią, a dopiero potem szukali koca, którym mogliby otulić ofiary.

Najciekawsze w nowej powieści autora 49 idzie pod młotek, jest właśnie życie po lokalnym końcu świata. Same zresztą wieże są – podobnie jak śledztwo – odległym tłem dla Maxine, jej rodziny i przyjaciół. Pynchon nie opisuje ataku, a bohaterowie powieści – mimo że są mieszkańcami Manhattanu – dowiadują się o nim tak, jak dowiedzieliśmy się my: z telewizji lub przez pocztę pantoflową. Można wręcz powiedzieć, że nie biorą udziału w zamachu: nie chronią głów przed spadającymi z powietrza, palącymi się szczątkami i ludźmi, którzy w desperacji rzucili się z ostatnich pięter drapaczy chmur.  Po ataku, daleko od ground zero (choć przecież tak blisko), czują w powietrzu jedynie chemiczny swąd spalonych ruin, a gdy telefonie komórkowe na powrót uruchamiają swoje sieci, dzwonią do siebie ze skargami na drobiazgowe kontrole uliczne, przez które spóźnili się do pracy. Te właśnie fragmenty sprawiają, że nowego Pynchona czyta się z wypiekami na twarzy, ponieważ w najbardziej realny sposób przenoszą nas do tamtych wydarzeń.

Ale W sieci imponuje jeszcze pod innym względem. Kontekst ekonomiczny i terrorystyczny to jedno, ale społeczeństwo amerykańskie ma już wówczas swoje instancje w internecie. Thomas Pynchon, pisarz o szacownym wieku 78 lat, dla potrzeb powieści dokonał potężnego researchu kultury nerdów i geeków, z którą Maxine zderza się nie tylko wychowując swoich synów, ale i w śledztwie, które dotyczy przede wszystkim operacji online. Gry MMO, shootery, fantastyka, superbohaterowie, RPG to konteksty, które przeplatają się wraz z pojęciami z ekonomii. Zatem obok piramid finansowych, wskaźników Altmana, rozkładów Benforda i systemów SWIFT, stoją sobie w najlepsze Metal Gear Solid i Final Fantasy (skądinąd dzielę chyba gust z autorem Tęczy grawitacji), a także Pokemony, Dragonball i tuzin innych tytułów. Głównym i niechlubnym reprezentantem tej wcale nie tak młodzieżowej kultury, jest pojęcie Deep Web’u, ukrytej sieci, którą kojarzymy dopiero od niedawna za sprawą bitcoinów, afery Silk Road i ciężkiej pornografii, a przecież ukryta, niezindeksowana sieć jest tak stara, jak stary jest internet i z powodzeniem funkcjonowała już w okolicach milenijnego przełomu. Pynchon trochę zresztą tę sieć zaczarowuje, przedstawiając niejako środowisko z interfejsem gry online. Ludzie, logując się do swoich avatarów, przemierzają nieodkryte, nieskolonizowane i przez nikogo niekontrolowane „ziemie”, a autor wysuwa nawet sugestię, że po 9/11 spotykane widma mogą być… ofiarami zamachu. Z punktu widzenia krytyka, ciekawsze jest coś innego: duchy w ukrytej sieci nie wydają się skutkiem koncepcyjnego mariażu realu z porządkiem fantastycznym. Co może przerażać – jest raczej tak, że odcieleśnieni ludzie w podziemnej sieci to część nowej metafizyki, którą jako czytelnik zaakceptowałem zadziwiająco spokojnie. Internet został poczęty w grzechu, napisze w pewnym momencie Pynchon.

W sieci to książka, która zawiera dużo Pynchona w Pynchonie. Spiski i tajne intrygi to jedno, ale temat emancypacji od wielkich, kontrolujących nas systemów – czy to władzy, czy technologii – nie wygaśnie do końca ostatniej karty powieści, a i pewnie odnajdziemy go w ewentualnych przyszłych tekstach autora. Część czytelników może to uznać za posthipisowski syndrom odstawienia właściwy dla sędziwego Amerykanina, ale być może właśnie o to chodzi, byśmy myśleli, że to, co nie mieści się w naszych głowach, jest zaledwie domeną teorii spisku? Nie jestem zresztą przekonany, czy po niedawnej aferze z NSA możemy dalej pokrzepiać się takim myśleniem. Jeden z bohaterów powie: Możesz to nazywać wolnością, ale wszystko jest oparte na kontroli. Wszyscy są połączeni, nikt nigdy nie może się zgubić. Następny etap to podłączenie internetu do telefonów komórkowych, po czym otrzymamy totalną inwigilację, od której nikt nie zdoła się uwolnić.(…) To będzie wszędzie, idioci będą marzyć, żeby je mieć, kajdanki przyszłości. Cudowne. Marzenie Pentagonu, stan wojenny na całym świecie.

I cóż ja mam teraz zrobić, kiedy na wyłączenie telefonu jest już zwyczajnie za późno?

 

W sieci

Thomas Pynchon

Tłum. Tomasz Wyżyński

Wydawnictwo Albatros 2015

Liczba stron: 528

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.