Kwestia dojrzałości | Wywiad z zespołem Jauntix
Autor
Mateusz WitkowskiIlustracja
Małgorzata PawlakMateusz Witkowski: Podoba wam się ta moda na lata dziewięćdziesiąte, wkurza, nie obchodzi?
Damian Dominik: Nie mam z nią żadnego problemu. Jeśli chodzi o sam powrót brzmień z lat 80. i 90. – może jestem nieobiektywny, bo wychowałem się między innymi na synthpopie. Mam jednak wrażenie, że tamte utwory miały jakąś odrębną specyfikę, słychać w nich było więcej pasji. Co do mody związanej z ciuchami z tamtych lat – ulice są dzięki temu bardziej kolorowe. Sam się tak nie ubieram, bo jestem już starszym panem (śmiech).
Marcin Jaglarz: Jedyne, co mi się nie podoba, to powrót jeansów z wysokim stanem. Ale tak poza tym, wielu nowych wykonawców wraca do utworów z tamtych lat i sampluje je w swoich kawałkach. Tak było chociażby z naszą Atlantydą i VTSS. Nie mamy powodów, żeby się wkurzać.
Pytam między innymi dlatego, że w pewnej mierze jesteście beneficjentami tego powrotu zainteresowania. Tymczasem, zapytani podczas Facebookowego live’a o okładkę kompilacji waszych trzech pierwszych płyt, odpowiedzieliście, że nie chcecie nawiązywać do tamtej estetyki, bo „lata 90. już się skończyły”.
MJ: Było kilka powodów, które sprawiły, że postawiliśmy na ascetyczną okładkę. Po pierwsze, firma, która nas wówczas wydawała, już nie istnieje i nikt nie ma pojęcia, kto dysponuje prawami do projektów okładek i naszych fotografii z tamtych lat. Po drugie, jak wspomniałeś, mamy do czynienia z kompilacją, a nie reedycją. Jeżeli niektórym słuchaczom nie spodoba się ta szata graficzna, to szanujemy ich opinię, ale nie wpłynie ona na nasze działania.
DD: Okładka mogłaby mieć dowolny kolor: niebieski, różowy, czerwony. To bez znaczenia. Mamy do czynienia z powrotem lat 80. i 90., ale dla nas ta epoka została zamknięta. Nie mamy już 18 lat, jak w momencie premiery Scen z XX wieku. Chcieliśmy zresztą, żeby muzyka sama się broniła. Mogliśmy dodać wkładkę ze starymi zdjęciami, ale odciągałyby one uwagę od tego, co najistotniejsze. Nowa płyta jest pod względem brzmieniowym osadzona w tamtej stylistyce, ale nie ma tu już piosenek o dupie Marynie w rodzaju Pod wodospadem marzeń. Chcieliśmy podzielić się ze starymi i nowymi słuchaczami tym, czego doświadczyliśmy przez te 28 lat.
MJ: A także: opowiedzieć o tym, czego doświadczamy na co dzień, na poziomie politycznym, społecznym.
W gruncie rzeczy „stary” Jauntix również działał dwutorowo. Oprócz „erotyków” sporo było u was numerów o tematyce okołospołecznej w rodzaju Europy.
DD: Dokładnie. I tu akurat nic się nie zmieniło!
Nie chcę zadawać najnudniejszego pytania świata, czyli „jak powstał zespół”, zapytam więc: czy byliście gotowi na debiut? W 1991 roku nie mieliście jeszcze nawet matury.
MJ: Żeby odpowiedzieć na to pytanie, będę musiał chyba zdradzić, jak powstał zespół (śmiech). Wraz z Norbertem Nawojskim, jeszcze jako szesnastolatkowie, zaczęliśmy działać jako duet instrumentalny. Graliśmy jakąś prostą elektronikę, sporo coverów itp. Trafiliśmy pewnego dnia na ogłoszenie zamieszczone w „Dzienniku Polskim” – Starling, czyli nowa wytwórnia z Krakowa, szukał wykonawców przed debiutem. Wysłaliśmy demo, a po jakimś czasie otrzymaliśmy wiadomość, że wytwórni podobają nasze utwory, jednak „muzyka bez wokalu nie będzie się sprzedawać i przydałby się frontman”. Spotkaliśmy się z Damianem, który grał w innym wielickim zespole i „przekupiliśmy” go perspektywą sesji nagraniowej w profesjonalnym studiu i debiutu. Nasza płyta ukazała się wiosną 1992 roku, a kilka tygodni później wystąpiliśmy w Opolu – już z nowym materiałem.
DD: Najpierw zgłoszono nas do konkursu debiutów, nad którym patronat objęła nasza wytwórnia, więc wcisnęli nas niejako z automatu. Ale na „Debiutach” zupełnie przepadliśmy.
MJ: Nie wyemitowano nawet naszego występu, bo Wiadomości się zaczynały. Przerwano transmisję.
Starling był właściwie półpiracką wytwórnią, która zaczynała od wydawania zagranicznych wykonawców bez ich wiedzy i zgody. Dobrze was traktowali?
DD: Przede wszystkim my sami traktowaliśmy Starling jak dom, przesiadywaliśmy tam od rana do wieczora. Prezes Leszek Kowalik był zresztą bardzo fajnym, otwartym gościem. Co do strony biznesowej całego przedsięwzięcia: gdy podpisywaliśmy pierwszy kontrakt, mieliśmy siano w głowie. Nie wiem, czy w ogóle przeczytaliśmy umowę. Zależało nam tylko na tym, żeby wydać płytę. Drugi album, Atlantyda, również powstał bardzo szybko i spontanicznie, ale mieliśmy już wtedy menadżera, który organizował koncerty, pojawiliśmy się też m.in. w Teleexpressie i PTV Krater (nieistniejący już krakowski ośrodek Polonii 1 – przyp. MW).
Mieliście już wtedy swoją publiczność, w czym na pewno pomógł drugi z opolskich występów (tym razem: wyemitowany). Zapytam więc wprost: czy na działalności Jauntix udało się wam cokolwiek zarobić?
MJ: Graliśmy głównie koncerty promocyjne, nasze „honorarium” stanowiły nocleg i wyżywienie. Za nagranie pierwszego materiału otrzymaliśmy jakąś symboliczną sumę. Drugi album wyszedł nie tylko na kasecie, ale i na CD, pojawił się więc jakiś procent od sprzedanych płyt. Przy trzeciej zagwarantowaliśmy sobie określoną sumę dla każdego z nas, niezależnie od sprzedaży. Jak się okazało, była to znakomita decyzja, bo krótko po premierze zespół się rozpadł i wytwórni niespecjalnie zależało na promowaniu materiału. Część gwarantowanej zapłaty otrzymaliśmy zresztą we własnych płytach.
Zdaniem wielu słuchaczy trzeci album Jauntix, czyli Dolina płaczu, to wasz najciekawszy, najbardziej dojrzały materiał. Skąd decyzja o zakończeniu działalności chwilę po premierze? Nie mogliście sobie znaleźć miejsca pomiędzy polskim grunge’em a disco polo?
MJ: Główną przyczyną był nasz wiek. Skończyliśmy szkołę średnią i trzeba było zająć się tak zwanym prawdziwym życiem. Nie pamiętamy do końca, o co poszło. Może chodziło o dalszy kierunek muzyczny, a może mieliśmy siebie dość? Szkoda, bo przez to niewiele osób zna naszą trzecią płytę.
DD: Na pewno o coś się pokłóciliśmy, ale słowo daję: nie jestem dziś w stanie tego odtworzyć. Pamiętam, że w pewnym momencie Norbert postanowił, że sam będzie nagrywał wokal do swoich utworów. Może wtedy poczułem się odsunięty od zespołu, urażony? Na pewno nie wynikało to z poczucia niedopasowania do tamtego rynku. Do tej pory uważam, że Dolina płaczu jest naszą najlepszą płytą, a to ze względu na jej różnorodność. Pojawia się tam żywy bas, żywe bębny, niektóre brzmienia w niedosłowny sposób nawiązują do popularnej muzyki gitarowej tamtych czasów – na przykład do Hey czy Wilków. Nie daliśmy rady jej „obronić”, bo zniknęliśmy.
MJ: Słychać zresztą, że robiliśmy tę płytę osobno. Po raz pierwszy zagraliśmy wspólnie ten materiał dopiero w studiu. Norbert zresztą zmierzał już wtedy w stronę muzyki rockowej, akustycznej.
„Trzeba było zająć się prawdziwym życiem” – bardzo to racjonalizujecie. Byliście przecież dwudziestoletnimi chłopakami mającymi na koncie trzy albumy i występ w Opolu. Nie czuliście żalu, że tak szybko się to kończy?
DD: Gdybyśmy działali dalej, to życie i tak zweryfikowałoby nasze plany, a to z prostej przyczyny: nie zarabialiśmy jako zespół. Graliśmy w nieskończoność koncerty promocyjne, przerzucano nas z miejsca w miejsce. W międzyczasie moi rodzice wyjechali do Stanów, a ja zostałem z pustą lodówką, którą trzeba było zapełnić. Ostatecznie pewnie i tak byśmy się rozpadli, więc może lepiej, że wydarzyło się to tak szybko.
MJ: Jeszcze przed rozpadem otrzymaliśmy propozycję wyjazdu do Brazylii, żeby wystąpić na pewnym międzynarodowym festiwalu muzycznym. Potem pojawił się pomysł, żeby polecieć stamtąd do Stanów, załatwialiśmy w pośpiechu paszporty. Nie pamiętam dokładnie, kto miał organizować nasz wyjazd, wiem natomiast, że naciskano na nas, żebyśmy grali dla Polonii muzykę biesiadną i pieśni ludowe w nowej aranżacji. Nie chciano, żebyśmy grali własny materiał. Wiedzieliśmy, że coś na tym zarobimy, ale nie mogliśmy się na to zgodzić.
Czyli synthpopowi nonkonformiści!
DD: Coś w tym jest (śmiech), Nie będę zdradzał szczegółów, ale spaliliśmy sobie wówczas mosty w jednej z ważnych warszawskich instytucji. A to na pewno nie ułatwiłoby nam dalszej kariery.
MJ: Z drugiej strony: gdybyśmy się „przebranżowili” i zostali zespołem, który gra na syntezatorach muzykę biesiadną, nikt by nas dzisiaj nie wspominał w tak miły sposób. Mieliśmy parę zasad, których sztywno się trzymaliśmy, mimo że nie było to dla nas wówczas korzystne.
Kiedy zorientowaliście się, że Jauntix jest nie tylko wspominany, ale i odkrywany? Wzmianki na wasz temat zaczęły pojawiać się na łamach portali zajmujących się muzyką niezależną, np. na Porcys.com, pisała o was też Olga Drenda w swojej Duchologii polskiej oraz inne autorki i autorzy, którzy nie mogą pamiętać waszego debiutu.
DD: Wiedziałem, że po sieci krążą nasze teledyski, zerkałem czasem na komentarze. Jacyś ludzie pisali, że mieli w momencie premiery trzy lata, ale bardzo to do nich trafia. Nie ukrywam, że myślałem wówczas, że fajnie byłoby znowu pograć!
MJ: Ja słyszałem, że pewna nauczycielka muzyki uczyła dzieci śpiewać Atlantydę. Parę lat temu zgłosili się do mnie natomiast sporo młodsi od nas ludzie z pewnego łódzkiego radia. Chcieli przeprowadzić wywiad, ale przy okazji dowiedziałem się, że założyli na Facebooku stronę Jauntix, którą potem, za obopólną zgodą, od nich przejąłem. Wydaje mi się jednak, że było parę kamieni milowych. Dodałbym jeszcze wrzutki z naszymi teledyskami na Youtube czy wersję techno Atlantydy. Nie ukrywam, że cały czas jestem pod wielkim wrażeniem tego, jakich mamy słuchaczy – ze statystyk Spotify wynika, że 70% z nich jest w wieku naszych piosenek lub młodsza.
W takim razie jak doszło do tego, że reaktywowaliście Jauntix?
MJ: Najpierw zacząłem działać solowo, z muzyką instrumentalną publikowaną pod szyldem Project Jauntix. W międzyczasie zacząłem już jednak jakieś podchody – kiedy sporadycznie spotykałem Damiana w Wieliczce, sugerowałem, że można by coś wspólnie nagrać.
DD: Postanowiliśmy w końcu, że najpierw zarejestrujemy jeden z naszych starych utworów w nowej aranżacji. Bez wielkich planów, raczej na zasadzie: Marcin zrobi to po swojemu, a ja stwierdzę, czy mi się to podoba. I vice versa: ja nagram partię wokalną, a Marcin powie mi, czy moja barwa głosu – która sporo się przecież zmieniła przez te dwadzieścia parę lat – mu odpowiada. Chcieliśmy po prostu się spotkać, pobawić, podzielić tym, czego aktualnie słuchamy. Swoją drogą, cały ten utwór szlag trafił, bo popsuł nam się twardy dysk. A potem pojawiły się teksty Gosi Krajewskiej, autorki słów do większości naszych piosenek z lat 90.
Nie korciło was, żeby – ze względu na zebrane doświadczenia – tym razem na własną rękę zająć się tekstami?
MJ: O, w takim razie muszę dodać, że Damian sięgnął też po swoje starsze teksty.
DD: Tak, ale przyszło mi to z dużym oporem, nie lubię pisać tekstów.
MJ: A ja już nie umiem!
DD: Dla mnie idealny tekst to taki, który ma dwie linijki, nie czuję potrzeby powielania danej myśli w kolejnych zwrotkach. Marcin wie, że jestem minimalistyczny i dość małomówny. Wywiady to oczywiście co innego, bo czuję się zobowiązany, by odpowiedzieć wyczerpująco na pytanie. Uwielbiam natomiast teksty Gosi, bo mam wrażenie, że wyrażają to, co siedzi w mojej głowie. Ona sama obawiała się zresztą, że nowe teksty się nam nie spodobają – tymczasem wykorzystaliśmy właściwie wszystkie, poza jednym, bo nie mogliśmy znaleźć dla niego odpowiedniej formuły muzycznej. Zazwyczaj bywało tak, że już przy pierwszym podejściu udawało się wykombinować odpowiednią linię wokalną.
Nie chcecie chyba powiedzieć, że po dwudziestu paru latach, które minęły od momentu zakończenia waszej współpracy, jest „jak dawniej”?
DD: Dawniej było tak, że przychodziłem do Marcina, który miał już dla mnie gotowy kawałek i po prostu ustalaliśmy tonację – zdarzało się zresztą, że Marcin wygrywał na klawiszach melodię, którą miałem zaśpiewać. Teraz pracujemy razem, wybieramy brzmienia i instrumenty. Po raz pierwszy proces twórczy w Jauntix jest dla mnie całkowicie otwarty. Dawniej nie mieliśmy takiej relacji. Teraz okazuje się, że myślimy o muzyce w bardzo podobny sposób. Może to również kwestia dojrzałości? W latach 90. nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do tego, jak będziemy brzmieć.
MJ: Te nasze cotygodniowe spotkania to pewien rodzaj odskoczni: niedawno odszedł mój tato, sytuacja związana z pandemią też nie ułatwia życia.
Czyli reaktywacja jako terapia?
DD: Tak, to rzeczywiście trochę jak spotkanie z psychoterapeutą, które pozwala się wyrazić, wykrzyczeć, czasem posprzeczać. Gdyby nie to, pewnie byliśmy tak samo sfrustrowani, jak bardzo wiele osób w tym kraju. Nie odcinamy się jednak od świata zewnętrznego – na nowej płycie pojawiły się dwa utwory, które dość bezpośrednio opisują aktualną sytuację polityczno-społeczną.
Myślicie, że Moment jest raczej ciekawostką dla najzagorzalszych fanów, czy może nowym otwarciem w waszej działalności?
MJ: Płyta jest tak różnorodna, że fajnie byłoby, gdyby ktoś chciał to zagrać w radiu, a nawet w radiach. Myślę, że stacje o bardzo różnym formacie mogłyby znaleźć tu coś dla siebie. Nie traktujemy tego jednak jako nadrzędny cel – nagraliśmy taką płytę, jaką chcieliśmy nagrać.
DD: Liczyliśmy się z tym, że nie będzie jakiegoś wielkiego „bum”. Żaden z nas nie zakładał, że pierwszego dnia sprzedamy cały nakład.
Ominąłem wcześniej najnudniejsze pytania świata, ale mam jeszcze jednego asa w rękawie: skąd wzięła się nazwa? Z komentarzy pod waszymi nagraniami wynika, że ludzie cały czas zastanawiają się, o co chodzi i jaka jest właściwa wymowa.
MJ: Nazwa pochodzi jeszcze z czasów, gdy graliśmy z Norbertem w duecie. Zachowały się nasze zapiski z tamtych czasów, z jakiegoś powodu używaliśmy właśnie słowa „Jauntix”. To oczywiście nazwa silnie związana z czasami transformacji – „x” na końcu sprawiało, że brzmiało to bardziej światowo! Co do tego, jak się ją wymawia: jeśli znasz francuski, to „żąnti”, jeśli angielski, to „dżantiks”, a jeśli tylko polski: może być „jałntiks”, czemu nie.
Tekst powstał w ramach projektu „Kultura w akcji 2” współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa