Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kwantowe złoto, czyli „Devs”

Recenzje /

Komputer kwantowy, nieograniczona władza technolordów, determinizm absolutny, multiwersum Everetta kontra teoria de Broglie-Bohma, morderstwo z zimną krwią i… słoneczne San Francisco to wszystko, co możemy znaleźć w miniserialu Devs (2020) Alexa Garlanda.

Być może nazwisko twórcy znacie dzięki ocierającej się o dolinę niesamowitości pełnometrażówce Ex Machina (2014) z Alicią Vikander i Domhnallem Gleesonem, lub kojarzy się wam z niezdarnym scenopisarsko, ale nadal wstrząsającym wizualnie Sunshine (2007) (o potknięciu w postaci Anihiliacji z uprzejmości nie będę się rozpisywał). Owszem: dorobek Garlanda jest nierówny. Ale nie brakuje w nim perełek, a jedną z nich bez wątpienia jest Devs.

W jaki sposób zobrazować ogrom władzy, jaką dzierżą w swoich dłoniach cesarze Big Tech? Jak wyobrazić sobie niewyobrażalne? Tego wyzwania (i kilku innych) podjął się Alex Garland w miniserialu Devs (2020) wyprodukowanym przez Hulu, w Polsce dostępnym na platformie HBO GO.

Apple, Microsoft, Alphabet, Amazon, Facebook – pięć prywatnych firm łącznie wartych więcej niż gospodarka Wielkiej Brytanii. Gdyby sam Facebook był państwem, znalazłby się w pierwszej setce najbogatszych krajów świata. Już teraz wart jest więcej niż Argentyna. W 2019 roku, zarobienie jednego miliona dolarów zajmowało Apple’owi mniej niż dziewięć minut. Alphabet jest wart więcej niż trzydzieści osiem państw Afryki (łącznie). Tymczasem Królestwo Danii, jako pierwsze na świecie, wyznaczyło swojego oficjalnego ambasadora w Dolinie Krzemowej.

Serial ma jednak pewien problem: jego twórcy postawili na dzieło trudne i bezkompromisowe, pełne treści przemycanej między wierszami i formą przypominające raczej oniryczne pasaże Tarkowskiego niż składane tostery Michaela Baya i marvelowskie peleryny. W dobie ewidentnej nadpodaży serialowych dziełek (a zwłaszcza taśmowej produkcji prowadzonej przez Netflixa) nie jest to niestety przepis na gigantyczny komercyjny sukces. Aż chce się powiedzieć: bad timing. Powiem więcej: dziwi mnie, że u samego zarania wojen streamingowych Garlandowi pozwolono na nakręcenie czegoś takiego.

Pozbawiony spoilerów zarys fabuły brzmi następująco: młody programista i matematyk (Karl Glusman), pracujący w kalifornijskiej firmie Amaya prowadzonej przez Foresta – tajemniczego tech guru (Nick Offerman) – trafia do ściśle tajnego działu o nazwie Devs. Wkrótce potem znika bez śladu. Jego rezolutna, zatrudniona w tej samej firmie partnerka (Sonoya Mizuno) postanawia za wszelką cenę ustalić prawdę, która wkrótce sprowadza się do zasadniczego pytania: czym zajmują się ludzie Devs?

W warstwie fabularnej mamy do czynienia z prawdziwą mieszanką różnych konwencji: jest historia miłosna (choć pokazana dość niezdarnie), jest wątek kryminalny, jest konwencjonalny wątek traumy, jest nawet intryga szpiegowska – wszystko zanurzone w minimalistycznej (fani kina akcji powiedzieliby „anemicznej”) i absolutnie hipnotyzującej oprawie wizualnej. Głównym motorem napędowym całej historii jest oczywiście tajemnica tytułowego zespołu Devs. I w pewnym sensie mamy tu do czynienia z realizmem magicznym, bowiem rdzeń scenariusza, choć oparty na założeniach zgodnych z fizyką, jest w gruncie rzeczy czysto spekulatywnym kijem włożonym w mrowisko rzeczywistości dwudziestego pierwszego wieku – innymi słowy, mamy do czynienia z wizją świata, w którym wszystko jest „normalne”, oprócz… komputera kwantowego o nieograniczonej mocy. Pytania stawiane przez Garlanda rozbijają się natomiast o znaczenie owej „normalności”, czyli o naturę świata, w którym żyjemy. Jest to zatem fantastyka naukowa w duchu Stanisława Lema: Nam nie potrzeba innych światów. Nam potrzeba luster.

À propos Lema: jeśli nie podobała się wam adaptacja Solaris nakręcona przez Soderbergha w 2002 roku (co ciekawe, sam pisarz ostro krytykował nawet wersję Tarkowskiego, a filmu Soderbergha nie chciał w ogóle obejrzeć), to Devs również nie wzbudzi waszego entuzjazmu. Jest to bowiem science-fiction w stylu pokrewnym, czyniące z „nieznanego”, „niesamowitego” i „nieogarnialnego” swego rodzaju tworzywo twórcze. To serial funkcjonujący dzięki tajemnicy – z tajemnicy wysnuwa swoją formę, na tajemnicy opiera relację pomiędzy ludzkim bohaterem i nieludzkim kosmosem, tajemnicą inspirowane są wszelkiego rodzaju smaczki wizualne i tajemnicą karmi się muzyka, bez której nie byłoby ani Solaris Soderbergha ani Devs Garlanda.

Dlatego  muzyka w Devs to majstersztyk. Przewijający się przez cały serial gregoriański anonim Regnantem sempiterna – w wersji brytyjskiego kwartetu The Hilliard Ensemble i norweskiego jazzmana Jana Garbarka, zarejestrowanej na początku lat 90. w jakimś austriackim klasztorze – to rzecz niesamowita: niepokojący i hipnotyzujący trip, wypełniony przepastnym pogłosem, świdrującym ucho drone’em, nieokiełznanym saksofonem (przywodzi na myśl niektóre dokonania Mikołaja Trzaski) i łacińskim tekstem, który, sławiąc Boga, stanowi złowieszczą, bluźnierczą ilustrację do budowanej przez Foresta kwantowej wieży Babel.

Ten ostatni łączy w sobie cechy najsłynniejszych „CEO-sów” dzisiejszego Big Tech: pustelniczym stylem życia przypomina Jacka Dorseya z Twittera, androidową mimiką Marka Zuckerbega, a pewnością siebie Jeffa Bezosa. Jest jednak również postacią z krwi i kości, choć okrutną, bezwzględną i obdarzoną (jak jego pierwowzory) niemal nieograniczoną władzą. To właśnie dzięki postaci Foresta Garland dokonuje rzeczy niecodziennej: łączy estetykę i język technologicznej baśni z bardzo aktualną problematyką. Aktualną nie w sensie przenośnym, tak jak tematyka tzw. sztucznej inteligencji, wirtualnej i rozszerzonej rzeczywistości czy podróży międzyplanetarnych – to obszary wprawdzie fascynujące, ale wciąż odległe i nierzeczywiste – ale w sensie dosłownym, tu i teraz, w roku 2020, kiedy mierzymy się z kwestią odpowiedzialności prywatnych korporacji za przynoszony przez nie dwuznaczny postęp: moderowaniem „nieodpowiednich” treści w mediach społecznościowych (ten wątek poruszał ostatnio polski film Sala samobójców. Hejter), bronieniem demokracji przed nawałem dezinformacji (i ludzką naiwnością), przechwytywaniem słabszych graczy w niespotykanym dotąd tempie – i tuzinem innych spraw. Devs to zatem science-fiction odległe, „miękkie” i bajeczne, a jednocześnie aktualne, „twarde” i gorące – być może dlatego trafia do mnie bardziej niż choćby Black Mirror.

Na odrębną refleksję zasługuje język wizualny Devs. Scenografia przypomina nieco tę z Ex Machina – jest surowa, czysta, minimalistyczna, jak skandynawskie wzornictwo przetłumaczone na mowę kina i nie wykracza poza ramy tego stylu, wciąż go jednak rozwijając. Kolorystyka ulega zmianie: zarzuceni jesteśmy złotem, brązem, żółcią, a betonowy chłód Ex Machina zostaje zastąpiony ciepłem porozwieszanych wśród drzew lamp. Największe wrażenie robi oczywiście siedziba Devs z jej centralnym elementem komputerem kwantowym przechowywanym w samym środku technologicznego skarbca, jak relikwia chroniona przed wzrokiem tłumu. Jak wygląda komputer kwantowy? Popatrzcie na ten opracowany przez IBM model, znajdujący się w Zurychu. Cała estetyka laboratorium Devsjej delikatność, ciepło, oniryzm, lustrzana, złocista świątynia (jak barok pozbawiony kształtów), unoszona elektromagnesami winda zostały zapożyczone właśnie od wyglądu dzisiejszego komputera kwantowego. W połączeniu z nieziemską muzyką, wizja twórców nabiera indywidualnego charakteru: Garland tworzy własny język, zaczątki którego widzieliśmy już w Sunshine.

Jeżeli lubicie Wikingów, powinna przypaść Wam do gustu rola Jeffersona Halla w roli bezdomnego z ulic San Francisco (jego wątek to ironiczny przytyk do palącego problemu bezdomności w Kalifornii). I nie chodzi o to, że zwroty akcji w Devs – zarówno te związane z postacią graną przez Halla, jak i te wynikające z działalności Devs (której istoty możemy się domyślać właściwie od pierwszego odcinka) nie są tak zaskakujące jak niegdysiejsze cliffhangery w Prison Break. To nie jest serial, który bindżuje się w jeden dzień. Jeśli nie daje ci spać, to nie dlatego, że zastanawiasz się, co stanie się z bohaterami w następnym odcinku, ale dlatego, że zastanawiasz się, co dzieje się z tobą i światem, którego jesteś częścią.

Bo jedno z głównych pytań stawianych przez Devs dotyczy kwestii fundamentalnej dla naszego poczucia człowieczeństwa: predeterminacji czy też swego rodzaju fizycznego fatalizmu. Otóż istnienie wolnej woli zależy od sposobu, w jaki zinterpretujemy mechanikę kwantową. Devs skupia się na dwóch, chyba najciekawszych (ale jak najbardziej poważnych) jej interpretacjach: tzw. hipotezie wielu światów Marka Everetta i teorii fali pilotującej de Broglie-Bohma. Bez zagłębiania się w szczegóły: obie z nich zakładają, że świat a u Everetta: wszystkie możliwe światy jest w stu procentach deterministyczny, a co za tym idzie: obliczalny. Oznacza to, że wszystko, co się wydarza (każde twoje kichnięcie, każda „decyzja”, każda myśl) jest z góry przewidziana, raz na zawsze i nieodwołalnie. Wolna wola jest iluzją. Co ciekawe, jest to pogląd dosyć popularny wśród filozofów i uczonych, od Schopenhauera po współczesnych fizyków.

Garland nie traktuje widza jak znudzonego dziecka: baza teoretyczna (bez której główna oś fabuły nie ma przecież sensu) nie jest wytłumaczona wprost. Jeśli nie jesteście fizykami, nie obędzie się bez paru minut googlowania po obejrzeniu niektórych odcinków, choćby po to, żeby zrozumieć motywacje głównych bohaterów. Ale warto: Devs przypomina napisaną pięknym językiem, zmuszającą do wysiłku intelektualnego powieść, gdzie fabuła jest zaledwie jednym z elementów estetycznej układanki, a podróż w nieznane staje się celem samym w sobie. Jeżeli telewizja chce rościć sobie prawo do bycia pełnoprawnym wcieleniem dziesiątej muzy (a ma ku temu warunki, zwłaszcza w dobie streamingu), powinna pójść właśnie w tym kierunku.