Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kultura na wojnie: zamiast cancelować lepiej afirmować

Artykuły /

Trwająca niemal od początku wojny dyskusja o cancelowaniu kultury rosyjskiej z jednej lub dostrzeganiu w niej wartości pozwalających walczyć z dyktaturą z drugiej strony jest równie żywiołowa, co jałowa. Zabrakło w tym sporze najważniejszego, pozytywnego akcentu. Zamiast po raz enty wywracać na nice casus Dostojewskiego, warto przekierować uwagę na kulturę Ukrainy. Spróbowałem na własną rękę i szczerze polecam. 

Od dziecka byłem rusofilem. Trudno nie być, jeśli choć raz sięgnie się po literaturę rosyjską, obejrzy któryś z przełomowych dla światowej kinematografii filmów lub zawiesi ucho na granej tam muzyce. O ile pamiętam, owo zamiłowanie nigdy nie przekładało się na kwestie polityczne –niemal tak samo jak w przypadku popkultury płynącej z USA. Można nienawidzić jankeskiego imperializmu, ale uwielbiać popkulturę, choć jest ona przecież jednym ze środków zdobywania światowej hegemonii. Niemal, bo choć w kulturze rosyjskiej pociągały mnie wątki anarchistyczne, dysydenckie lub nihilistyczne, w miarę kolejnych lektur czułem coraz silniejszy rozdźwięk pomiędzy doniosłością dzieł a praktykami systemu politycznego w kolejnych jego odsłonach. Państwo, w którym rodziły się humanistyczne idee i najśmielsze utopie, dokładało wszelkich starań, by marnotrawić ich potencjał, a twórców represjonować. 

Po wybuchu kolejnej fazy rosyjskiej wojny przeciw Ukrainie uruchomiła mi się jakaś podświadoma blokada na korzystanie z kultury wschodniego imperium. Myślałem, że to czysto emocjonalna reakcja, która nie przystaje do faktów i etycznego rozdzielania zbrodni władzy od twórczości artystek i artystów, którzy są jej poddanymi, a często też „pierwszymi ofiarami”. Wykonałem drobny eksperyment myślowy, by zbadać przyczyny tej nagłej niechęci, wyrosłej na wieloletnich wątpliwościach. Jego rezultat udowodnił mi, że choć nie wiedziałem co robię, to stosując prywatny podświadomy cancel, miałem rację. 

1

Przy okazji zupełnie apolitycznej kwerendy postanowiłem odświeżyć sobie skąpy zasób dostępnych po polsku tekstów Eduarda Limonowa, autora wydanej także u nas rewelacyjnej powieści To ja, Ediczka. A także prekursora kontrkultury w Ukraińskiej SRR (nb. prawdziwe nazwisko pisarza brzmi z ukraińska: Sawienko), obrazoburcy, dysydenta, twórcy politycznego kuriozum – Partii Narodowobolszewickiej. Ta ostatnia aktywność zaczęła się od współpracy z filozofem-demagogiem Aleksandrem Duginem i z początku przypominała postmodernistyczną wariację na temat faszyzmu, by w miarę utwardzania się Putinowskiej dyktatury przemienić się w siłę opozycyjną, domagającą się pluralizmu i wolności słowa. O ile w powieści nie ma wiele o polityce, za to sporo o potłuczonej i w pewnym sensie toksycznej męskości, o tyle w archiwalnej „Frondzie” znaleźć można kiełkujące ideologiczne szaleństwo. A przy okazji także owy toksyczny, tyleż brutalny, co histeryczny maskulinizm, który precyzyjnie komponuje się z polityką i propagandą wschodniego imperium. Upojenie przemocą, niechęć do wszelkich osiągnięć cywilizacyjnych Zachodu, które utożsamia się z rozmemłaniem i słabością, wyraźnie zarysowane przywiązanie do tego, co Tymothy Snyder nazywa polityką wieczności.

Skoro czołowy dysydent epoki wczesnego i średniego putinizmu, rosyjski spadkobierca Jeana Geneta, kładł intelektualne podwaliny pod agresywną politykę, to może autorzy z żelaznego kanonu mają  do zaoferowania inny zestaw wartości? Śledząc toczącą się na łamach „Gazety Wyborczej” dyskusję nad polityczną i etyczną spuścizną Fiodora Dostojewskiego oraz tuzina innych autorów, w miarę lektury kolejnych wysublimowanych i (w innych czasach) „intelektualnie pożywnych” esejów uznanych znawców kultury rosyjskiej, znajduje się podobne elementy. Nieuchronność losu, brak podmiotowości jednostki, która sprawczość zyskuje jedynie na krótko, w straceńczym akcie. A gdy do publicystycznego fermentu dodać wybrane przykłady z tamtejszej kinematografii, wypowiedzi i przeobrażenia niegdyś opozycyjnych muzyków (vide Siergiej Sznurow, lider grupy Leningrad), można odnieść wrażenie, że odbiór w obecnym czasie zdominowany będzie przez dwa tony. Jeden wybrzmiewa werblami imperialnej armii, drugi to bandycko-łagrowa ballada o mrocznym fatum. Te wątki powracają u wszystkich autorek i autorów, którzy po wybuchu obecnej fazy wojny podjęli się trudu egzegezy „rosyjskiej duszy” i jej artystycznych ujawnień. Skoro nie da się uniknąć bieżącego kontekstu oraz wynikającej z niego nieuchronnej stereotypizacji, to może warto te dyskusje odłożyć choćby do czasu pierwszego zawieszenia broni? Skoro próbując budować rozróżnienie pomiędzy jasnym a ciemnym obliczem Rosji, autorytety wciąż trafiają na to drugie, a intelektualne sublimacje za muzyczne tło mają echa artyleryjskich salw, trudno oczekiwać innych rezultatów w prywatnych lekturach i projekcjach.

2

O Ukrainie, jej mieszkańcach i mieszkankach, przyzwyczailiśmy się myśleć w duchu moralnej powinności i troski. I to na długo przed wojną. Myślimy o sąsiedztwie, wyjaśnianiu trudnych momentów we wspólnej historii, staramy się wspierać tamtejszą Polonię i tutejszą diasporę. W ramach tego szlachetnego zaangażowania straciliśmy z oczu niezwykłość i atrakcyjność kultury ukraińskiej. A można i – jak sądzę – warto ją poznawać przez afirmację, a nie z poczucia moralnego obowiązku.

Polska znajomość kultury ukraińskiej zwykle ma wątłe podstawy. Składają się na nie mniej więcej dwa tuziny nazwisk ważnych na współczesnej scenie literackiej. Przy czym na obecny polski odbiór Serhija Żadana największy wpływ ma wstrząsająca powieść wojenna Internat, która zdaje się przyćmiewać jego wcześniejsze prozy i poezje. Z kolei w przypadku Oksany Zabużko dramat wojny sprawia, że jej książka Planeta Piołun bywa czytana jak publicystyka ściśle przylegająca do aktualnego kontekstu, choć zawarte w niej eseje mają o wiele większy potencjał. Na szczęście wydawcy rozpoczęli reedycje dzieł ukraińskich autorek i autorów. Paradoksalnie, w warunkach wojennych kultura narodu walczącego o niepodległość nie powinna służyć jedynie słusznej sprawie, lecz być traktowana jako autonomiczna wartość. Bo wojna toczy się także o ową autonomię i niezależność sztuki. 

A gdy sięgnie się do „narodowej memetyki”, do ukraińskich symboli i mitów, znajdzie się w nich jeden wspólny mianownik: wolność. Wyłania się spośród haseł o nieposkromionej kozaczczyźnie i Chazarii, o Amazonkach znad Morza Czarnego, o anarchistycznej Republice Hulajpolskiej. Wynika z historii narodowej literatury, która była sekowana carskimi ukazami, sowieckimi zbrodniami i współczesną propagandą. Podobnie jak polska, choć w porównianiach uwzględnić należy ludobójcze praktyki rosyjskich i radzieckich okupantów oraz programowy charakter ich działań. Zwracają na nie uwagę, Izabela Chruścińska i Danuta Kuroń w przejmującym liście do „Gazety Wyborczej”. Każda napisana po ukraińsku strofa jest aktem samoobrony i deklaracją niepodległości. Ich polityczność i rewolucyjność wyraża się sama przez się.

Na dodatek ukraińskie lektury, ze szczególnym uwzględnieniem narodowego kanonu, zawierają pierwiastek, który odróżnia je od tradycji polskich: ludowość. I to rozumianą literalnie – jak w przypadku Tarasa Szewczenki czy Iwana Franki – a nie stanowiącą jedynie kostium lub inspirację estetyczną. 

Pozwalam sobie uderzać w patetyczne tony, bo równie mocno biję się we własną pierś. Przez lata wydawało mi się, że nieźle orientuję się w „sąsiedzkim życiu literackim”, śledząc działalność Wydawnictwa Czarne z jednej i Wydawnictwa Krok z drugiej strony granicy. Ufnie przyjmowałem perspektywę środkowoeuropejskiego tygla, nie zdając sobie sprawy choćby z mocy ukraińsko-rosyjskiej antynomii kulturalnej. Nie potrafiłem też oszacować tkwiącego w literaturze sąsiądów potencjału antyimperialistycznego. Podejrzewam, że to przypadłość dotykająca sporą część pokolenia, które dorastając w czasie dogorywania demoludów (a przy tym, w najszczęśliwszym  z „obozowych baraków”), musiało wielokrotnie odwracać na nice znaczenia pojęć, które kanibalizował i zakłamywał Związek Radziecki. 

Czytałem, oglądałem i słuchałem ukraińskich dzieł, ale zbyt mało i (co gorsza) zupełnie bez sensu. Zrozumiałem to, kiedy wybuchła wojna, a w bibliotece, w której pracuję, zaroiło się od uchodźczyń z dziećmi. Po Leksykon kultury ukraińskiej Włodzimierza Wilczyńskiego sięgnąłem w celach utylitarnych, zwyczajnie po to, by lepiej wykonywać robotę. Szybko zrozumiałem, że zamiast systematyzacji i „krzyżówkowej wiedzy”, wykuwania na blachę vulgaty z kilkudziesięciu encyklopedycznych haseł, potrzebuję przesunięcia skali. Że z leksykonu i innych dostępnych polskim czytelnikom źródeł wynika możliwość „czytania po raz pierwszy”, w której materializuje się wolność. A wraz z nią obalenie dręczących moje i pewnie niejedno polskie sumienie dylematów o roli kultury w czasie wojny. Odbiór rosyjskiej wykoślawiła kremlowska satrapia. Ukraińska nie tylko służy wolności, ale sama w sobie jest jej manifestacją.

Wspierając państwowe i społeczne działania na rzecz ochrony dóbr kultury naszych sąsiadów, postarajmy się zachować świadomość ich ponadmaterialnej wartości. 

Tekst jest częścią ukraińskiego wydania tematycznego, powstałego w ramach projektu „Kultura w akcji 2” współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa
Jan Bińczycki

(ur.1982) – bibliotekarz, publicysta, regionalista współzałożyciel kolektywu „Tłusty Druk”, co tydzień prowadzi program pod tą samą nazwą na kanale Reset Obywatelski.