Kryształy na bruku. Kilka słów o konkursie polskim Millennium Docs Against Gravity

Kryształy na bruku. Kilka słów o konkursie polskim Millennium Docs Against Gravity
Autor
Joanna NajborTam, gdzie jedni instalują Photoshopa, inni dostrzegają historię. Wokół takich „zaburzeń w krajobrazie” twórcy filmów pokazywanych w ramach 18. edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity budują swoje dokumentalne narracje.
1.
Z każdego balkonu jest jakiś widok. Ten z mojego można by umieścić w kategorii „Siri, wygeneruj Warszawę”: gęsta od rosnących wieżowców panorama wielkiego miasta, której regularną ramę wyznaczają łuki Hali Mirowskiej i Hali Gwardii; za nimi wersja mini mirowskiego Central Parku, dziś już w stonowanych barwach wczesnojesiennych, przecięta przez wyraźny cień Pałacu Kultury. No i w końcu tło (a raczej Tło): rozświetlone i dumne marzenie o metropolitalnym City na Woli, w którym ciągle coś się rozszerza i kokieteryjnie migocze, szczególnie pod koniec dnia, gdy pomarańczowe światła odbijają się w szybach Q22, EY i innych budynków o inicjałach przypominających imię córki Elona Muska i Grimes.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ten nieszczęsny pierwszy plan. Gdyby nie stare kryształy, splątane łańcuszki i zużyte do połowy podróbki perfum rozłożone bezpośrednio na nierównym chodniku. Nie da się przejść przez Plac Mirowski bez zwrócenia uwagi na starsze panie okupujące murek przy wejściu na Hali, gdzie w biernym, nieruchomym milczeniu próbują sprzedać komuś elementy wyposażenia swojego mieszkania i całą resztę zbędnych przedmiotów, które znalazły się w ich rękach. Przychodzą o świcie, a ich starannie rozwieszone na płocie koszule w dawnym stylu i marszczone spódnice do połowy łydki powiewają uparcie nawet na chłodnym, wrześniowym wietrze. Pasaż przy Mirowskiej to galeria rzeczy – i osób – pojedynczych, osamotnionych, zmarginalizowanych, pozornie przejściowych, które można minąć bez mrugnięcia okiem w drodze po świeże karczochy, kurki albo słynne awokado, jedyne 2 złote sztuka. Świadectwo pęknięć w pocztówkowym krajobrazie wciąż bredzącym o kapitalistycznym wzroście. Skulone od świtu na murku, pomarszczone błędy w systemie. Awarie zaburzające widok, do usunięcia później w Photoshopie.
Wyróżniony Nagrodą Publiczności Film balkonowy Pawła Łozińskiego swój fenomen buduje właśnie w oparciu o zagadywanie starszych pań z balkonu – oraz tych wszystkich, którzy je mijają. Można odnieść wrażenie, że reżyser Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham znowu stworzył panoramiczny film o nas wszystkich, nawet nie ruszając się z miejsca. Czy jest to recepta na wzorcowy film dokumentalny – i przedwcześnie zdradzony morał zarówno tego tekstu, jak i kina dokumentalnego w ogóle? Niewykluczone. Komunał, który pod odpowiednim kątem (i ogarnięty odpowiednio do tego nastrojonym okiem) nieustannie się aktualizuje; przechadzka z lustrem po dziedzińcu i tak dalej.
No ale przecież: oko. To konkretne, jednostkowe, usytuowane gdzieś, należące do kogoś. Wróćmy do niego, bo to właśnie tego – wydawałoby się podstawowego – organu poznania świata czasem w kinie dokumentalnym najbardziej brakuje. W wiele filmach pojawia się pragnienie bezpośredniego opowiedzenia rejestrowanych dramatów i rozproszenia jednostkowego punktu widzenia, usunięcia w cień autorskiego „ja”. Efektem takich działań nie jest, niestety, obiektywność, a nużący i wtórny brak spojrzenia: po raz kolejny oglądamy więc miks gadających (często przecież na bardzo ważny temat) głów, materiałów archiwalnych i przerywników w postaci ładnych obrazków. Najlepiej w ujęciu z drona.
2.
Chcąc znaleźć punkty wspólne w filmach pokazywanych na tegorocznej edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity, można uznać, że zostały osnute wokół jakiejś codzienności. Często jest to codzienność pandemiczna, raczej zawężona i jednostkowa (do rodziny, budynku, jakiegoś problemu) niż szeroka i masowa (choć takie również się zdarzały – na przykład w krótkometrażowym filmie Pozdrawiam, w którym przyglądamy się opustoszałemu Sankt Petersburgowi w trakcie lockdownu, a mieszkańców poznajemy wyłącznie na podstawie fragmentów rozmów telefonicznych z miejską infolinią).
Imponuje skala festiwalu: pokazano przeszło dwieście filmów, a samo wydarzenie trwało de facto miesiąc (do edycji stacjonarnej dołączono program online). Do obfitości materiału należało zatem dobrać jakiś klucz: jest więc wyeksponowana sekcja filmów zaangażowanych, filmy covidowe, opowieści o niezwykłych miejscach i nieznanych bohaterach, retrospektywy… Przeglądając program czułam się trochę jak w momencie podejmowania decyzji, dokąd pojechać na wakacje, jednak był to entuzjazm à rebours: krajobraz którego kraju objąć wzrokiem, historię i kulturę których społeczności poznać, czyim marnym losem się zasmucić – by w końcu i tak stwierdzić, że wszyscy jedziemy na tym samym opalanym węglem brunatnym wozie, który w finale historii wyrzuci nas wprost do coraz cieplejszego oceanu?
Przytłoczona różnorodnością świata intuicyjnie skierowałam się więc ku naszemu podwórku.
3.
W Konkursie Polskim znalazło się w tym roku 14 filmów. Sądzę, że oglądanie ich wszystkich naraz zbudowało wspólny kontekst i pomogło zignorować ewentualne niedociągnięcia realizacyjne poszczególnych projektów. Oglądanie taśmowe prowokuje też do przyjrzenia się niezamierzonym marginesom, no i tworzeniu własnych, często fantazyjnych przypuszczeń. Jaką Polskę rejestrują rodzimi dokumentaliści? Co ich zajmuje, jakich historii szukają, a które omijają? Sprawdzam metryczki i fotografie – większość reżyserów i reżyserek to twórcy na oko koło trzydziestki, którzy swoje filmy zrealizowali niemal całkowicie samodzielnie, z niewielkim nakładem pieniężnym, co momentami daje poczucie faktycznego wtargnięcia na czyjeś podwórko. Kusi mnie, by przyjąć perspektywę przybyszki z kosmosu i na podstawie obejrzanych – prawdziwych przecież – historii odtworzyć obraz Polski z 2020 roku.
Prowadzi to czasem do zabawnych wniosków: zapewne uznałabym, że narodowym sportem Polaków jest boks, łamany przez MMA (Furia i Omar), że Warszawa i inne duże miasta są fotogenicznym, ale niezbyt zajmującym tematem, no i że większość mieszkań w naszym kraju wygląda raczej obskurnie. Kilka wniosków byłoby jednak trafnych: że jesteśmy narodem zróżnicowanym w zasadzie pod każdym względem – ideowym, kulturowym, ale też (o dziwo) religijnym. Polska zamieszkiwana jest przez przedstawicieli mniejszości religijnych i etnicznych, o których często zapomina oficjalna narodowa narracja (tu na przykład społeczność Tatarów przedstawiona w filmie Omar. Jak nie być innym). Wszystkie te zjawiska starają się ogarnąć twórcy Jakub Drobczyński, Maciej Białoruski i Robert Rawłuszewicz w dokumencie Polaków portret własny: ich film to podzielona na kolejne miesiące kronika czasu pandemii, regularnie rejestrowana na prywatnych urządzeniach przez zaproszonych do projektu mieszkańców Warszaw, Grudziądzów i przysłowiowych Radomiów, którzy reprezentują różne grupy wiekowe i społeczne. Zamierzona totalność tego projektu i chęć odnotowania wszystkich punktów widzenia, usłyszenia wszystkich głosów, zrelacjonowania wszystkich protestów i kontrowersyjnych decyzji, grozi w kinie niepotrzebnym nadmiarem i, paradoksalnie, znużeniem, które wcale nie powie nam więcej na temat nas samych, niż już wcześniej byśmy nie wiedzieli. Szacunek może budzić sam zamysł kalejdoskopowego, barwnego przekroju polskiego społeczeństwa bez opowiadania się po żadnej ze stron. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że film ten zyska jako świadectwo w archiwach, kiedy wspomnienie pandemicznego zamknięcia nie będzie już tak wyraźne w głowach każdej i każdego z nas.
Prócz Portretu…, wątki pandemiczne poruszały jeszcze trzy filmy: Halo babciu Kamili Chojnackiej, Seal Story Bartłomieja Błaszczyńskiego oraz Pozdrawiam Tatiany Chistovej. Ten pierwszy to wizualny pamiętnik z lockdownu świeżo upieczonej rodziny, kręcony ręką młodej mamy. Drugi – zaledwie piętnastominutowa relacja z przymusowej izolacji w Muzeum Duchów, Elfów i Zorzy Polarnej na Islandii (sic!), w którym – w zamian za utrzymywanie porządku – dwudziestokilkuletni Jakub samotnie spędził cały pierwszy lockdown. Film bazował na materiałach przesyłanych regularnie przez chłopaka z wyspy, gdy swobodne podróżowanie i powrót do Polski nie były możliwe. Mimo że dowiadujemy się co nieco o jego przeszłości, życiu prywatnym i pasjach, najbardziej interesujące jest jednak tło: puste, czarne plaże Islandii, oldschoolowe wnętrza onirycznego muzeum, samotne rozgrywki w ping ponga, szkielet foki.
Drugą ze ścieżek obieranych przez polskich dokumentalistów był bunt: przede wszystkim przeciwko zmianom klimatu, dyskryminacji mniejszości i manipulacji narodowych mediów. Kontestacja zbiegła się z pandemią – przymus zamknięcia jeszcze mocniej spolaryzował i tak już skrajnie podzielone społeczeństwo. Pokazywane w jednym bloku filmy Ostatnie pokolenie Mikołaja Borowego i 7-My sierpnia Michała Bollanda skupiają się na perspektywie młodzieży zaangażowanej w protesty klimatyczne i marsz równości. Główną bohaterką Ostatniego pokolenia jest Janka Świerżewska, którą – z braku lepszych porównań – można nazwać polską Gretą Thunberg. Janka może i stoi w centrum, stając się charyzmatyczną twarzą ruchu młodych aktywistów, ale film jest de facto o wielu jej rówieśnikach i żyjących w mieście przedstawicielach „pokoleniu Z”: nastolatków chodzących do porządnych szkół, wychowanych w środowisku warszawskich przywilejów, od dziecka żyjących raczej dostatnio. Nie jest to młodzież z filmu Nigdy tu nie wrócę, ani nawet z Omara, gdzie walka o codzienny byt dominuje refleksję nad rzeczywistością pojmowaną w szerszym kontekście (i trudno się temu dziwić).
Nie jest to zarzut, ale zainteresowanie sprawą klimatu w Polsce zdradza się jako przywilej klasowy; troska o środowisko, nieumyślnie, staje się jednym z elementów formacyjnych dla tożsamości grupowej, typowych dla filmów coming of age. W pewnym momencie jedna z bohaterek, koleżanka Janki, sama się na tym przyłapuje: aktywizm stał się dla nich formą spędzania czasu, a dopuszczenie do siebie myśli, że może być jedną z 600 osób w Polsce, które faktycznie obchodzi kryzys klimatyczny, okazało się bolesna konfrontacją z rzeczywistością. Poważne dyskusje o przyszłości świata przeplatają się tu ze wspólnym przesiadywaniem na ławce nad Wisłą i śpiewaniem piosenek Natalii Przybysz. Ot, normalne zachowanie świeżo upieczonych maturzystów – tylko z ciężarem ocalania świata na barkach.
Borowy – sam działacz społeczny, od lat zaangażowany w ruch klimatyczny – dobrze uchwycił moment desperacji i szczerego zaangażowania swoich bohaterów, pokazując dylematy, przed którymi stoją dziś licealiści: czy zdawać na studia, skoro ziemia płonie, a za dziesięć lat będziemy mieć już jako ludzkość niewiele do powiedzenia? Jak nie zgubić siebie w aktywizmie? Czy uda nam się wykreować nową rzeczywistość, kiedy (albo jeśli) już nie trzeba będzie o nią walczyć? W pierwszym zdaniu filmu Janka patrzy z pewnością w kadr i mówi, że najbardziej marzy o ratowaniu świata. Mojemu – zaledwie kilka lat starszemu – pokoleniu nie przyszłoby to po maturze do głowy. Ratowanie? Świata? Nasz świat to były Erazmusy, Ryanair i 8 złotych na rękę, gdy w tle odbywały się nic dla nas wtedy nie znaczące kłótnie PO z PiSem. Naszym marzeniem była dostanie się na dobrą uczelnię, która byłaby w stanie zapewnić przyzwoicie płatną i najlepiej prestiżową pracę. Przeraża mnie tempo, w którym dokonała się ta zmiana. Sama Janka też w pewnym momencie zauważa, że tych dylematów nie mieli młodzi ludzie jeszcze pięć lat wcześniej. Dziś marzenie o naszej małej milenialsowej stabilizacji wzbudza wstyd, jednak zmiana w myśleniu „gen Z” paradoksalnie daje mi nadzieję: w erze trudnej do kontrolowania internetowej samoedukacji i mediów społecznościowych wyrosło pokolenie, któremu żadne telewizje publiczne i żadni regresywni ministrowie edukacji nie są w stanie wcisnąć swoich bajek. Ten statek już odpłynął, lont został podpalony. I – jak by to może ujęła Rebecca Solnit – ten bunt to nadzieja w mroku, której trzeba się trzymać.
W połowie drogi między kinem zaangażowanym a opowieściami biograficznymi sytuują się dokumenty o tzw. bohaterach z sąsiedztwa: definiującym swoją tożsamość Omarze z filmu Krzysztofa Dzięciołowskiego, mistrzyni MMA Aleksandrze Roli z Furii Krzysztofa Kasiora, Kubie z Centrum komiksu Macieja Bieruta i grupie nastoletnich dziewczyn z Już tu nie wrócę Mikołaja Lizuta. Sprowadzenie ich do jednego mianownika byłoby krzywdzące, bo dotykają skrajnie różnych tematów. Mnie najbardziej poruszył ten ostatni film, czyli opowieść o grupce dziewczyn z Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego w Goniądzu pod Białymstokiem. Przyglądając się tym dziewczynom o tak przecież niewinnych twarzach, nie mogłam uwierzyć, że to wszystko prawda – że Gosia, Dominika, Ewelina i Alicja faktycznie ćpały, kradły i uciekały z domu. Przejmujące jest ich pragnienie normalności i dążenie do niej na przekór przeciwnościom. Marzenie o macierzyństwie, rozpoczęciu wszystkiego od nowa, udowodnieniu – sobie i światu – że tak się da, że są w stanie stworzyć coś, czego jeszcze dotąd nie zaznały. Ich pragnienia w jakimś stopniu się spełnią, jednak finał okaże się odwrotny od wymarzonego. Żałuję, że ta historia to nie fabuła – wtedy, być może, nastolatki czekałby happy end.
4.
Po drugiej stronie z kolei – Hity i Nazwiska. Filmy rozpoznawalnych twórców i o rozpoznawalnych twórcach, zwycięzcy głównych nagród.
Zamiast bezpiecznego filmu biograficznego o Zbigniewie Herbercie wybieram osobliwą Ucieczkę na srebrny glob – opowieść o pracach nad nigdy nieukończonym filmem Andrzeja Żuławskiego. Powiedzenie, że reżyser jawi się jako problematyczna postać, byłoby eufemizmem. Bardzo trafnie o dzisiejszej recepcji „genialnych artystów, wielkich wizjonerów” pisze Marcin Stachowicz na łamach Filmwebu. Na mnie robi wrażenie sugestywność tego dokumentu: nie mogę po nim spać, a kiedy już usypiam, to śnią mi się koszmary z gatunku tych najgorszych, w których wraz z grupą przyjaciół grzęznę w grocie głęboko pod ziemią, a potem wszyscy – prócz mnie – w nagły sposób giną (skojarzenie z umiejscowieniem części zdjęć Na srebrnym globie w Kopalni Soli w Wieliczce nieprzypadkowe). Okazuje się więc, że oniryczne wizje Żuławskiego działają nawet wtedy, gdy są zapośredniczone okiem dokumentalisty. Mikurda sprawnie – choć w bezpieczny formalnie sposób – miksuje wywiady z archiwaliami, tworząc kompleksową i bardzo wciągającą opowieść o tym, Co Mogłoby Się Zdarzyć. Przez szczegół do ogółu: od historii o pojedynczym projekcie do opowieści o sytuacji całej kinematografii w PRL-u, polityce kulturalnej komunistycznych władz i zmierzchu modernistycznej idei artysty. Zapewne słuszna nagroda w konkursie na najlepszy film o sztuce.
Na sam koniec zostają dwa hity: jeden spodziewany, drugi nieco mniej. To też moim zdaniem dwa filmy najlepsze artystycznie, które obrały różne strategie opowiadania o jednostce: wyróżniony przez publiczność Film balkonowy Pawła Łozińskiego z bohaterem rozproszonym i nagrodzona w Konkursie Polskim Bukolika Karola Pałki z dwoma bohaterkami dobitnie konkretnymi.
Film balkonowy to spojrzenie przez kalejdoskop: udało się to, o czym marzyli twórcy Polaków portretu własnego. Nie wystarczy oddać innym głosu; trzeba ich zaczepić, zaintrygować, pozwolić się wygadać. W gruncie rzeczy toprzecież nadal historia o tym, że „wszystko może się przytrafić” – historia, która nie może mieć końca, bo życie to rzeka, i można obserwować tylko jej ulotny fragment, stawiając kamerę w określonym punkcie. Strategia twórcza Łozińskiego jest na swój sposób syzyfowa, dotycząca każdego człowieka na ziemi. Trudno nie skojarzyć obranej taktyki formalnej ze słynnym filmem Marcela Łozińskiego, ojcem reżysera: sztampowe pytania o rzeczy i stany absolutne, wyciągnięte z pierwszego rozdziału elementarza dokumentalisty („czy jest pan szczęśliwy?”), znowu, o dziwo, się bronią i trudno obejrzeć ten film, nie uroniwszy łezki. Aby się obronić przed zarzutem dziwactwa, film musi stać się opowieścią nie tylko o pytanym, ale i o pytającym – o wycofanym mężu, który obserwuje, jak jego żona wykonuje codzienne czynności i o odklejonym od rzeczywistości ojcu, którego zachowanie córka z ironią komentuje: ojciec znowu siedzi na balkonie i nie ma z nim kontaktu. Takie obnażenie idzie w parze ze szczerymi wypowiedziami rozmówców, jest fair. Łoziński ma też świadomość, że to czas wprawia tę całą materię fabularną w ruch, więc nie można go pospieszać, trzeba dać się życiu toczyć, co najwyżej będąc jego czujno-czułym obserwatorem, a potem sprawnym i cierpliwym montażystą. Wtedy wszystko może się przytrafić.
W interesujący sposób historia Łozińskiego zazębia się ze spojrzeniem Karola Pałki; znamy się z Karolem, obserwuję też jego konto na Instagramie, i uderzyło mnie, że wrzucane przez niego na InstaStories relacje to jakby sekwencje z Filmu balkonowego, jednak w wersji niemej i okiennej. I tym jest też Bukolika: zdystansowaną obserwacją, ale tak czujną i wycofaną, że niemal przezroczystą, a przez to podwójnie wymowną. Film niespełna trzydziestoletniego dokumentalisty oscyluje gdzieś na odległej orbicie polskiego mikroświatka, także w sensie fizycznym, ponieważ akcja dzieje się na niezidentyfikowanej, (anty)mitycznej wsi, jak przekornie sugeruje już sam tytuł. Wszystko jest tu jednocześnie przeszywająco prawdziwe i czułe; to film osobny i silnie autorski, gdzie brak estetyzacji i surowość polskiej prowincji potrafi w przewrotny sposób zachwycić wizualnym pięknem, wymowną ścieżką dźwiękową i wrażliwym spojrzeniem fotografa, którym Pałka jest na co dzień.
5.
Paweł Łoziński w opublikowanej na łamach „Przekroju” rozmowie z Mateuszem Demskim przyznał, że słysząc na co dzień dźwięk zamiatania ulicy przez jedną ze swoich sąsiadek-bohaterek filmu ma poczucie ciągłości świata – że wszystko jest na swoim miejscu.
Wychodzę na swój balkon. Przez ulicę przebiega kudłaty pies, a pani, u której kupuję pomidory, idzie rozmienić drobne u sąsiada sprzedającego śmietanę i sery. Starsze panie kulą się na murku; ich ubrania na płocie powiewają tak jak wczoraj, przedwczoraj i w zeszłym miesiącu. Świat nadal jest ciągły i nadal się sypie. Tegoroczna edycja Millennium Docs Against Gravity nie zaburzyła tego wrażenia: raczej je podkreśliła i oprawiła w dodatkową ramę. Znamienne, że ostatnim filmem, który oglądam na festiwalu, jest czeski dokument – Anny Heleny Třeštíkovej, czyli kręcona przez szesnaście lat historia o kobiecie, która decyduje się zostać pracownicą seksualną. Robi to, aby – jak sama przyznaje – dorobić na papierosy i prezenty dla wnuków, bo z dotychczasowej pensji na takie komforty już nie starcza. Sytuacja, oczywiście, nie poprawia się po transformacji. Anny mówi: Ile to już lat po komunie, a my ciągle biedujemy. W sklepach jest pełno rzeczy, ale klasy robotniczej na nie nie stać. Człowiek harował całe życie, a teraz musi harować dalej, bo na emeryturze po prostu umrze z głodu.
Z mojego balkonu widać Anny – i wszystkie jej rzeczy rozłożone równo na chodniku, wyprzedawane za grosze. I dopóki taka ciągłość będzie, dopóty dokumentaliści będą mieli co robić. Ale tym razem wolę podpisać się pod apelem dzieciaków; pod Gretą Thunberg z plakatu, pod postulatami ostatniego pokolenia, które pragnie zmian i, mam nadzieję, tak łatwo się nie podda. Bo ciągłość świata jest dobra – oprócz tych momentów, gdy jest dokładnie przeciwnie.