Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kobieta samotna („Co przynosi przyszłość”)

Recenzje /

Festiwalowa sekcja Odkrycia powołana w ramach tegorocznej edycji OFF Camery skupia w sobie potencjał kina niezależnego, z całym jego twórczym duchem i niepokorną naturą. Mimo iż ostatni film Mii Hansen-Love wyrasta z tradycji nowofalowych, to nie pozwala się zaszufladkować w ich zhermetyzowanej przegródce. Najnowsze dzieło autorki Edenu niewątpliwie narodziło się z głębokiej miłości i fascynacji spuścizną mistrzów kina znad Sekwany, lecz odczytywanej ze szczególnej perspektywy.

Jest w Co przynosi przyszłość, nagrodzonym podczas ubiegłorocznego Berlinale Srebrnym Niedźwiedziem za reżyserię, taka oto scena: kobieta zostaje pilnie wezwana do chorej matki, natarczywej uzurpatorki, zdesperowanej miłośniczki atencji. Spoglądając na jej zdjęcia sprzed lat, córka zdaje się wyrażać obawę przed genetycznymi powinnościami. Czy jako osoba niezdolna do życia w pojedynkę, będzie stawiać podobne warunki przed swymi odchowanymi już dziećmi? Czy umrze w zaciszu czterech ścian, wśród sterty książek, jako kompletnie zgorzkniała, pozbawiona współczucia istota? Klisze przywodzące na myśl Pianistkę czy rodzime Zbliżenia, Love ubiera w świeże szaty, reinterpretując toksyczną, a przecież tak intensywną więź między matką i córką. Owszem, jest tu wyczuwalna utrata stabilnego gruntu i samotność konającego, lecz trudno w przypadku Love nazywać je wprost po imieniu. Więcej w nich bowiem pragmatyzmu niż klasycznie ujętego dramatu. Ale nie do końca. Choćby mimowolne przygarnięcie niesfornej kotki – Pandory, staje się przejawem chwiejności bohaterki. Mam na nią uczulenie – to słowa powtarzane jak mantra. Credo będące równoczesnym zaprzeczeniem czułości wobec ostatniego, żywego wspomnienia, które zostało jej po matce. Taka wydaje się właśnie Nathalie; niestabilna, lecz stanowcza; paląca za sobą mosty, a zarazem je odbudowująca. Taka jest zresztą sama Love, która przełamuje konwencję francuskiej, a poniekąd i własnej twórczości.

Reżyserka wykracza zatem poletko „kina młodzieżowego” znane z Edenu na rzecz podróży w dorosłość. Nathalie to dojrzała, pięćdziesięcioletnia kobieta, funkcjonująca w środowisku zdominowanym przez znacznie młodsze, a co za tym idzie bardziej idealistyczne jednostki. Jej postać zostaje rozpisana na trzy odrębne głosy; nie tylko oddanej matczynym wyskokom córki, a porzuconej żony i paryskiej intelektualistki. To, co u Love pozostaje bez zmian, to absurdalna chwiejność życia. Reżyserka nie decyduje się przeprowadzić swojej bohaterki za rękę przez serię niefortunnych doświadczeń. Co ciekawe, Nathalie, grana przez genialną Isabelle Huppert, wcale o to nie zabiega. Pomimo przeciwności losu, ani na chwilę nie zwalnia kroku. A przecież przychodzi jej stąpać po dość grząskim gruncie. Mąż oświadcza, że kocha inną kobietę, występując o rozwód, po czym zabiera ze sobą opasłe tomy książek – emblemat ich wieloletniego związku. Jakby tego było mało, zaborcza matka trafia do przytułku, gdzie nieznośny zapach śmierci roznosi się w powietrzu – tragedie piętrzące się nad jej stroskaną sylwetką, mimo iż bolesne, stają się niejako początkiem. Porzucenie dotychczasowego komfortu przywraca poczucie z dawna przebrzmiałej wolności. Kiedy z głośników w samochodzie Fabiena, jej dawnego podopiecznego, dobiega sielskie Ship in the sky Woody’ego Guthrie, kobieta ponownie stawia czoła powracającym wspomnieniom: Haydn, Schubert. Z Heinzem słuchaliśmy wciąż tych samych płyt, do bólu. Tyle, że to już przeszłość.

Film Love jest pełen takich tropów. To właśnie dlatego Natalie znajduje pocieszenie w relacji ze szkolnym pupilkiem, który pobudza ją do pielęgnowania własnej odrębności. Bohaterka zbiera w sobie resztki sił, aby ponownie poczuć się kobietą. Wyzwoloną, otwartą na nowe doświadczenia, niechwytającą się kurczowo wybrakowanych wspomnień. Uzyskanie autonomii równa się życiu w zgodzie z samą sobą. Podtrzymywaniu zamiłowania do filozofii, poddania pod wątpliwość wznowienia książki, której odświeżona obwoluta przywodzi na myśl reklamę M&Msów, czy izolacji od wielkomiejskiej szamotaniny. Tego ostatniego dopuszcza się zresztą również Fabien, aby z perspektywy pierwotnego pojednania z naturą, swym krytycznym ostrzem poćwiartować system i odrzucić jałowe dogmaty. Młodzi anarchiści zdają się więc zanurzeni w nadmiarze kontestacyjnej erudycji i odkupieńczej sile słów Jeana-Jacquesa Rousseau, Hanny Arendta czy Emmanuela Levinasa. Lecz to zaledwie płonne marzenie o zaangażowaniu, któremu wraz z upływem czasu coraz trudniej nadać właściwy kurs. Wie o tym sama Natalie – niegdyś aktywna, lewicująca intelektualistka, która mając w pamięci wydarzenia roku 68’, postanawia chłonąć więcej z życia niż z umiłowanej filozofii. Zapewne to znak czasu spowity mgiełką nierozważnej, nieco płytkiej krytyki z przeszłości. A być może hipokryzja. W oczach Love przyjmuje ona postać paradoksu szczególnego: co z tego, że radykalizm pozostawiła daleko za sobą, skoro świat, któremu stawiają czoła jej podopieczni jest dokładnie taki sam?

Co przynosi przyszłość, choć silnie zakorzenione w opowieści o rozpadzie i jednoczesnym przetrwaniu, zdaje się wnosić do tej trącącej naftaliną tradycji coś przewrotnego. Eksploracja rejonów skrajnej niepewności, na której łamie sobie kości dojrzała bohaterka, zostaje bowiem ujęta w żartobliwy nawias. Wszak partnerka Assayasa konsekwentnie odżegnuje się od formułowania wzniosłych moralitetów. Jej historii towarzyszą smakowite dygresje, rozluźniające atmosferę kocie żarty, wyczuwalnie przenikliwy, a przy tym wyrozumiały sarkazm. Mimo iż Nathalie śmiele uzewnętrznia swoje kolejne dziwactwa, to kibicujemy jej do samego końca. Każdy z nas kiedyś pragnął, aby spełnienie intelektualne wystarczało do uzyskania harmonii i pełni szczęścia. W końcu życie każdego z nas charakteryzuje równie słodko-gorzki posmak. Proza życia podniesiona do rangi sztuki.

Co przynosi przyszłość, reż. Mia Hansen-Love, Francja, Niemcy 2015