Gdy w głowie przepalą się wszystkie bezpieczniki, Bóg zacznie drwić, a z czarnych worków posypią się trupy, ciężko jest się pozbierać. To bynajmniej nie opis katastrofy smoleńskiej, ale chyba najkrótsza na świecie synteza dotychczasowej twórczości muzycznej Marii Peszek. Właśnie wydała nowy album. Czy po bogatej w metafory Miasto manii i śmiałej obyczajowo Marii Awarii artystka znów czymś zaskoczy słuchacza?
Owszem. Prostotą i dosłownością.
Jezus Maria Peszek to płyta świadomie nieskomplikowana – tak na poziomie tekstu, jak i muzyki. Po pierwszym przesłuchaniu łatwo dostrzec ważną zmianę względem poprzednich albumów: Maria Peszek przestała melorecytować i zaczęła śpiewać. Nie porzucając charakterystycznej maniery w głosie, artystka zamienia napisane niewyszukanym językiem wersy w melodyjne i nierzadko drapieżne aranżacje. Słuchacz ma wrażenie obcowania z prawdziwym opisem traum i rozterek autorki. Ta autentyczność przekłada się także na brzmienie płyty, które zdecydowanie bardziej nastawione jest na przekazanie rozchwianych emocji niż wrażenia estetyczne.
Z pewnością nie można powiedzieć, że to, co słychać na Jezus Maria Peszek, jest wyrafinowane. Treść albumu opowiada o sprawach najbardziej ludzkich, może nawet i odrażających, zwykle omijanych szerokim łukiem, ale koniec końców upokarzająco banalnych. Stosując kwiecistą stylistykę czy retoryczny onanizm do opisu swoich stanów załamania nerwowego, autorka gloryfikowałaby je. Podobnie jak nagranie płyty, trasa koncertowa, wywiady na temat „paradepresyjnych” przeżyć mogłyby stać się aktem ukorzenia przed destrukcyjnym wrogiem czy też próbą zaprzyjaźnienia się z nim. A jest inaczej. Ta płyta to gęsta plwocina, toksyczny ekskrement, nad którym unosi się fetor poczucia pustki, rozczarowania i załamania psychicznego. Jest też próbą udowodnienia ludzkiego zwycięstwa nad śmiercią. Rozpaczliwe wyrzeczenie się Boga (Jezus Maria Peszek / Niepotrzebne skreślić!, Pan nie jest moim pasterzem / A niczego mi nie brak), postrzeganie siebie i swoich najbliższych jako przedmiotów (Jesteś rzeczą, która sprawia, / że od razu się naprawiam) czy wstrząsające zestawienie opisu trupa słynnej piosenkarki: Amy – ściera, ścierwo, szmata z infantylnym: A co na to tata, które przywodzi na myśl piosenkę z dziecięcego repertuaru Natalii Kukulskiej – to nie tylko znaki utraty gruntu pod nogami i poczucia bezpieczeństwa, ale także pytanie o to, kim jesteśmy wobec Ojca-Stwórcy. Immanuel Kant powiedziałby, że Maria Peszek nie jest już środkiem służącym jakiemuś celowi – jest obecnie celem samym w sobie. I byłby z niej dumny!
Zszargawszy imię Boga, wyrzekłszy się honoru, Maria Peszek wytacza także działa przeciwko ojczyźnie. To kolejny ważny temat jej nowego albumu. Warto jednak zaznaczyć, że pocisk, który przygotowała do wystrzału, wcale nie ma za zadanie ranić naszego i tak już doświadczonego klęskami kraju. Sorry Polsko to śmiały, podszyty beznadzieją manifest osoby, dla której patriotyzm to nie hektolitry przelanej często bezmyślnie krwi, ale uczciwe, codzienne życie. Z kolei Szara flaga, rozpoczynająca się dźwiękami orkiestry dętej wyciągniętej wprost z bogoojczyźnianego pochodu, zamienia się nagle w utwór klubowy, w którym artystka konstatuje: Męczy mnie Polska / Wisi mi krzyż. To jedna z tych piosenek, po których prawicowi publicyści z wypiekami na twarzach chóralnie zagrzmią o zdziczeniu i degrengoladzie neobolszewickiej, POlskiej sztuki, jaką karmią się sikające na znicze lemingi (pisownia celowa). Na potwierdzenie swoich tez z pewnością przytoczą jeszcze jeden tytuł z tej płyty: Żwir – bolesny zapis rozpaczy, smutku i emocjonalnego dna, muzycznie nawiązujący do oscarowego Tanga Zbigniewa Rybczyńskiego z hipnotyczną muzyką Janusza Hajduna. Ej, czy ktoś wie / Jak tu jest na dnie? – żałośnie dopytuje Peszek. Wszak to kliniczny zapis opętania!
Słuchając wszystkich trzech albumów Marii Peszek w chronologicznej kolejności, nie sposób nie dostrzec w linii ich muzycznego rozwoju prostej metafory dorastania. Bardzo syntetycznie ujął ją Jan Švankmajer w animacji Ciemność, światło, ciemność. Reżyser, wprawiając w ruch ulepione z plasteliny fragmenty ludzkiego ciała, przedstawił sposób, w jaki człowiek – począwszy od urodzenia – stopniowo poznaje świat.
Pierwsza płyta, Miasto mania, była narodzinami Mani-Peszkówny, także w świecie muzyki. Już samo zdrobniałe imię artystki w tytule (sugerujące jednocześnie uwielbienie wobec miasta) daje do zrozumienia, że odbiorca ma do czynienia z kimś niewinnym, infantylnym, zachłystującym się wszystkim, co widzi – najpewniej po raz pierwszy. Zachwyt miejską przestrzenią, dźwiękiem, zapachem czy światłem (czego wyraz daje na płycie artystka) jest przeniesieniem na język muzyki i tekstu doświadczeń nowo narodzonego człowieka. Kształtujące się zmysły – dotyk, słuch, węch, smak i wzrok – wyostrzone przez swą pierwotność, pozwalają już przeżywać pierwsze lęki (Czarny worek), fascynacje (Ćmy), marzenia (SMS). Pojawia się potrzeba bliskości – tej fizycznej, ale i metafizycznej, jak w ostatnim utworze na płycie – Miły mój – będącym jednocześnie parafrazą dziecięcej modlitwy do Anioła Stróża.
Wszystko przebiega harmonijnie, dopóki w mechanizmie nie pojawi się pierwsze spięcie – odezwanie się cielesności. Druga płyta, Maria Awaria, jest w dorobku Marii Peszek okresem dorastania. Idąc tropem rozwoju człowieka, artystka podejmuje wątki pokwitania, ciekawości ciała, płci, seksu. Skąpa bielizna, pióropusz, które tworzyły wówczas wizerunek sceniczny wokalistki, a także wydanie książki Bezwstydnik, stanowiącej literackie dopełnienie śmiałej płyty – wszystkie te gesty można odczytywać jako odzwierciedlenie stanu nadmiernej ekspresji, wiążącego się z okresem dojrzewania. Jednocześnie płyta Maria Awaria świetnie brzmi i jest bardzo spójna. Najwyraźniej jednak po zachłyśnięciu się seksualnym dolby surround artystka poczuła pustkę. Bracia Figo Fagot zaśpiewaliby pewnie, że Maria na fiutach zęby zjadła, ta jednak w rzeczywistości mocno je sobie wyostrzyła. I daje temu wyraz na Jezus Maria Peszek – płycie buntu. To kolejny etap w życiu człowieka.
Maria Peszek wydobyła się z kokonu. Przepoczwarzyła się. Na pewno nie w szarą ćmę, bo ta poleciałaby w stronę świecy i szybko spłonęła. Wydaje się, że zamieniła się w motyla. Jednak wszystko, co mieni się pięknym, jest też niebezpieczne i niepozbawione radykalizmu. Wizerunek chłopczycy, jaki Maria obrała obecnie, z pewnością wkrótce minie, tak jak przemijają kolejne fazy dojrzewania człowieka u Švankmajera. Tyle tylko, że w jego filmie wszystko kończy się ciemnością. Mam nadzieję, że przed Marią świeci światło. Ciekawe, czy wyda kiedyś płytę o horrorze menopauzy?