Frontman Dzieci Kapitana Klossa, basista Apteki, Homo Twist i Püdelsów. Współpracownik Kazika oraz producent słynnego Yugotonu. Lider zespołu Cyrk Deriglasoff, z którym nagrywa właśnie drugą płytę. Można by dalej wyliczać etykietki i mnożyć preteksty do przeprowadzenia tego wywiadu. Główny jest jednak taki, że od dawna chciałem porozmawiać z Olafem Deriglasoffem. Porozmawiałem i nie zawiodłem się.
Mateusz Witkowski: To co, gadamy sobie swobodnie, a ja zrobię z tego potem „normalny” materiał?
Olaf Deriglasoff: Jasne, przygotuje się jakąś „syntezę”. Najważniejsze, żebyśmy sobie pogadali – zauważyłaś, że ludzie nie nawiązują już relacji?
No bez przesady!
Zamawiałem ostatnio w sklepie internetowym osłonę do mikrofonu, dokupiłem jeszcze parę rzeczy i czekałem. Po jakimś czasie gość napisał, że moja paczka nie dotrze za tydzień, jak zapowiadano, a za kilka tygodni. Byłbym w stanie to wytrzymać, ale ubodło mnie, że facet zwracał się do mnie w tak bezosobowy sposób. Żadnego „drogi Olafie” czy „przykro mi” lub „niestety”, sucha informacja: będzie wtedy i wtedy. Potraktował mnie jak numer zamówienia, nie jak człowieka. Wystarczyło napisać „niestety okazało się, że trzeba będzie poczekać trochę dłużej, przykro nam”. Nawiązanie relacji naprawdę jest w stanie sporo zmienić.
Dlatego tak chętnie udzielasz wywiadów?
Lubię rozmawiać, jestem ciekaw drugiego człowieka. Może zabrzmi to zabawnie, ale gdy zaczynamy werbalizować myśli, możemy czasem zaskoczyć samych siebie. Albo inaczej: gdy zaczynamy rozprawiać o jakiejś idei, ta zaczyna się w końcu krystalizować, nabiera kształtów. Chodzi tu więc chyba również o ciekawość własnej osoby.
Zapytam więc wprost: jak to jest być od kilku dekad polskim muzykiem niezależnym i nie stać się zgorzkniałym marudą, jak niektórzy z twoich kolegów po fachu?
Taki jest mój wizerunek sceniczny – miły, otwarty gość (śmiech). Ale poważnie: traktuję wszelkie przejawy mojej działalności artystycznej jako sposób komunikacji. Naprawdę, to dla mnie podstawowa motywacja – komunikować się z innymi. Jeśli uda się nawiązać w ten sposób kontakt choćby z garstką odbiorców, to jest w porządku. Wszyscy lubią być oczywiście poklepywani po plecach, zbierać laury, również nie jestem od tego wolny. Z drugiej strony pomniki stawia się zazwyczaj oprawcom – rzadziej wynalazcom, dobroczyńcom.
Jak to? Nie chciałbyś zawędrować pod strzechy, być uwielbianym przez masy?
Na pewno nie chciałbym za tym gonić. Już dawno zauważyłem taką prawidłowość: piszesz sobie piosenkę, puszczasz ją w świat jak list w butelce i masz jakąś wizję tego, jak zostanie odebrana. Za każdym razem okazuje się jednak, że odbiorcy mogą interpretować dany numer w skrajnie różny sposób, niezależnie od twoich intencji. To wyrobiło we mnie dystans wobec całego konceptu „bycia popularnym”. Zacząłem sobie zadawać pytania: skoro nie masowa popularność, to co?
Znalazłeś jakiś złoty środek?
Ostatecznie uznałem, że warto być serdecznym i otwartym, ale przy tym nie podkładać się, mieć własną tożsamość. Brać udział w życiu sceny, środowiska, ale na swoich zasadach. Programowo zwalczam w sobie wszelkie przejawy zgorzkniałości, pretensji podstarzałego rockmana. Te wszystkie złe emocje są w głowie – choć bywa to niełatwe, można nad tym pracować.
To jest ta „trójmiejska szkoła przetrwania”, na którą powoływałeś się we wcześniejszych wywiadach?
Rzeczywiście, chętnie rzucam tym terminem, co wynika pewnie z mojego lokalnego patriotyzmu i tęsknoty za małą ojczyzną. Nie ma też co ukrywać, że Trójmiasto ma swoją specyfikę. Dorastanie tutaj było dość nietypowe – czy to ze względu na stocznię i wszelkie solidarnościowe tematy, czy to ze względu na marynarski charakter wielu osiedli. W pewnym sensie Trójmiasto pełniło w PRL-u rolę okna na świat i musieliśmy nauczyć się wykorzystywać tę sytuację. Poza tym mieliśmy warunki, aby rozwijać w sobie zmysł przedsiębiorczości. Mój ojciec był marynarzem i pamiętam, że w „czasie wolnym” szukałem wraz z nim bursztynu – wiedzieliśmy, komu możemy go sprzedać lub jakimi szlakami się poruszać, by umknąć milicji.
Ta trójmiejska kreatywność i innowacyjność miały oczywiście ciemne strony – to u nas powstała „makiwara”, czyli polska heroina. To tutaj narodziła się mafia samochodowa Nikosia. Z drugiej strony w Gdyni miały miejsce pierwsze rodzinne porody. Do tego ten krajobraz – zalesione moreny, ogromne obszary, a obok morze. Z połączenia tych legendarnych i obiektywnych czynników powstał w mojej głowie taki, a nie inny obraz Trójmiasta.
W 1994 roku wróciłeś do Polski z Niemiec, by dołączyć do Apteki. Zaważył lokalny patriotyzm?
Pamiętam, że Kodym przyjechał wówczas do Berlina i poszliśmy wspólnie na koncert Kyuss. Zaproponował mi dołączenie do zespołu, a ja – nie zastanawiając się zbyt długo – uznałem, że warto spróbować. Jestem bardzo ruchliwą osobą. Nie chcę przez to powiedzieć, że szybko się nudzę, po prostu lubię zmiany. Wyjazd do Niemiec w latach 80. był właśnie taką zmianą, przygodą. Podobnie traktowałem powrót do Polski. Skoczyłem na główkę, nie sprawdziwszy, czy w basenie jest w ogóle woda: nie miałem za bardzo gdzie mieszkać i nie wiedziałem, jak to się potoczy. Ale taka była też historia mojej rodziny – często zmienialiśmy miejsca pobytu, więc przemieszczanie się mam we krwi.
Rzeczywiście, gdy prześledzi się twoją biografię, łatwo zauważyć, że w żadnym z zespołów nie zostałeś na dłużej.
Tak, ale w moim przypadku nie wynika to z jakiejś kompulsywnej potrzeby zmiany czy artystycznego ADHD. Będąc członkiem danego zespołu, zawsze zadawałem sobie te same pytania: co daję zespołowi od siebie? Co dostaję w zamian? Oraz – napisz to proszę caps lockiem – CZY JESTEŚMY WOBEC SIEBIE UCZCIWI, pod względem artystycznym, ekonomicznym i nie tylko? A więc znów – najważniejsza sprawa to relacje między ludźmi. Jeśli nie da się ich naprawić, trzeba je zakończyć.
A może chodziło o to, że sam masz zadatki na lidera i trudno było ci wytrzymać na drugim planie?
Jestem człowiekiem, który uważa, że w zespole powinien być lider, ale gdy nie jestem nim ja, w pełni się podporządkowuję. Tak jak teraz, gdy gram z Johnem Porterem: jestem tylko basistą, nie wtrącam się, proponuję jedynie pewne rozwiązania dotyczące mojego instrumentu, dostosowuję się do potrzeb. Na okręcie potrzebny jest kapitan – inaczej okręt zatonie i wszyscy umrzemy.
W wywiadzie zamieszczonym na kanale youtube’owym Guitar Stories mówiłeś, że z jakiegoś powodu w Aptece nigdy nie było kasy.
No właśnie, dla niektórych nie było, a dla niektórych była (śmiech). Jak widzisz, łatwo nawiązuję pierwszy kontakt, ale potem podchodzę do spraw międzyludzkich z dużą skrupulatnością. I tak też było z Apteką. Jeżeli widzę jakąkolwiek ściemę, to pora się żegnać.
To może chociaż dobrze się bawiłeś? Jak wiadomo, nazwa „Apteka” nie jest przypadkowa.
Jasne, to były baaardzo przyjemne czasy. Życie było łatwe, załatwianie koncertów było łatwe, relacje damsko-męskie również. Łatwo było zarobić jakąś mniejszą kwotę i łatwo było ją wydać. Łatwo też było nie mieć pieniędzy. Cóż, lata 90. Nie zagłębiając się w szczegóły: dało się wówczas odczuć jakąś nową dynamikę. Jeżeli ktoś pracował w szeroko rozumianej branży artystycznej, nie miał na utrzymaniu dzieci i mógł sobie pozwolić na trochę swobody, na pewno dobrze się bawił. Zachłystywaliśmy się tym wszystkim, to naprawdę była duża odmiana w stosunku do zgrzebnych, socjalistycznych lat 80.
Po dwóch latach w Aptece przeprowadziłeś się do Krakowa, żeby dołączyć do Homo Twist. W pewnym sensie zamieniłeś trójmiejskie plaże na krakowskie piwnice.
Nawet nie „w pewnym sensie”, zupełnie dosłownie! Do Krakowa przyjechałem bezpośrednio z Sopotu – wraz z Apteką korzystaliśmy tu z sali prób, która mieściła się w budynku przy Grand Hotelu, praktycznie przy plaży. Pamiętam, że gdy po pierwszej próbie z Homo Twist wybraliśmy się na piwo, byłem w szoku: schodzimy do jakichś ciemnych kazamatów, jest środek lata, a wszyscy są poubierani na czarno, jacyś tacy posępni… To było zderzenie z nowym, dziwnym światem.
Żałowałeś tej decyzji?
Absolutnie nie, miałem okazję grać tam w świetnych zespołach – poza Homo Twist byli też Püdelsi. W ogóle uważam, że aby odnieść względny sukces, potrzebna jest ciężka praca, trochę talentu i szczęście, swego rodzaju „faktor X”. I tym faktorem okazała się w moim przypadku znajomość z Maleńczukiem, który był wtedy postacią z kosmosu, całkowitym unikatem, z tą swoją fryzurą jak z Zaczarowanego ołówka i buńczucznym podejściem do show-biznesu. Nie mógłbym żałować.
Wokół Homo Twist unosiła się specyficzna aura, która nazwałbym narkomańsko-demoniczną. Gdy ogląda się fragmenty koncertu z Teatru Buckleina, jakoś ciężko uwierzyć, że byliście zwyczajnym zespołem, który targa swoje graty samochodem dostawczym i odwiedza kolejne miejscowości, żeby zarobić na czynsz.
Cóż, fajnie jest czasem coś zarobić. Ale jeśli nie masz takiej możliwości, a kochasz grać, to po prostu to robisz. W ogóle „imperatyw grania a potrzeba zarabiania” to temat na bardzo długą rozmowę. Dzisiaj myślisz o swoich fanach jak o klientach – w pozytywnym tego słowa znaczeniu! Skoro płacą za twój koncert czy kupują twoje płyty, chcesz im dać „produkt” możliwie wysokiej jakości. Wtedy było inaczej. Jeżeli chcieliśmy powiedzieć naszym słuchaczom ze sceny, że mają wypierdalać, to robiliśmy to. Graliśmy wtedy dla znajomych albo dla osób, które „odjeżdżały” w trakcie koncertu – to a propos narkomańskiej aury. Może zabrzmi to naiwnie, ale kluczowe było „wyrażanie siebie”, a nie merkantylna strona tego przedsięwzięcia.
Wraz z przełomem tysiącleci nastały chyba nieco lepsze czasu dla muzyków wywodzących się z alternatywy?
Niestety, niczego takiego nie zarejestrowałem w swoim życiu (śmiech).
Psychopop Püdelsów z 1999 był sporym sukcesem.
Dostałem za tę płytę trzy tysiące złotych.
Dwa lata później pojawił się Yugoton, nad którym czuwałeś jako producent – single takie jak Malcziki czy O nic nie pytaj były non stop obecne w mediach.
Okej, to było już bardziej odczuwalne, zarobiłem jakieś konkretniejsze pieniądze. W dalszym ciągu mówimy jednak o jednorazowym zastrzyku gotówki, z którym nie wiąże się żadna stabilizacja.
Nie kusiło cię nigdy, by zostać pełnoetatowym producentem – nie „realizatorem dźwięku”, a kreatywnym (choć tymczasowym) członkiem zespołu?
W pewnym sensie teraz tak pracuję, właśnie przygotowujemy nową płytę Arka Jakubika, o której nie mogę jeszcze zbyt wiele powiedzieć, ale na pewno będzie to ciekawa rzecz. Oczywiście brałbym się za podobne przedsięwzięcia częściej, ale to dosyć nierozsądne z punktu widzenia osoby, która ma żonę, dzieci i całą menażerię zwierząt. Mówimy bowiem o zajęciu, które jest czasochłonne, wyczerpujące i niesatysfakcjonujące finansowo. To trochę tak, jakbym pojechał na cztery miesiące na ryby.
Pamiętasz taki moment, w którym stwierdziłeś, że sukces artystyczny niekoniecznie idzie w parze z pieniędzmi i że czas wydorośleć, osiąść gdzieś na stałe?
Ta myśl towarzyszyła mi od zawsze, bo wychowywałem się w dość biednej rodzinie. Zależało mi na tym, żeby mieć możliwość kupienia sobie, dajmy na to, fajnych butów. Chciałem podróżować, zobaczyć ten Luwr, przejść się po Central Parku. Takie proste marzenia. Wiedziałem jednak, że grając muzykę niezależną, nie uda mi się ich zrealizować.
Dodajmy: grając ją w Europie Środkowej.
Właśnie. W trakcie lektury Please Kill Me uderzyło mnie, że artyści w rodzaju Iggy’ego Popa czy Patti Smith żyli na krawędzi, nieustannie eksperymentowali, ale cały czas mieli kasę. Nam natomiast ciągle coś obiecywano: „zagracie koncert na festiwalu za tyle a tyle i się odkujecie”. Ale to niczego nie załatwiało, było tylko chwilowym rozwiązaniem. Musiałem więc znaleźć jakiś inny sposób, zająć się na przykład pisaniem muzyki do filmów czy reklam.
Mam wrażenie, że artyści w Polsce często ukrywają, że parają się tymi mało „chwalebnymi” rzeczami. Tom Waits, jeden z moich prywatnych bohaterów, opowiadał, że odmówił udostępnienia swojego utworu do reklamy, bo jego sztuka jest po to, by działać na ludzi, a nie sprzedawać jakiś produkt. Jednak prawda jest taka, że łatwo się tak mówi, gdy można sobie na to pozwolić. W Polsce masz dwie drogi: albo zająć się czymś bardziej lukratywnym, albo – tak jak Brylu, który nigdy nie dał ciała – balansować często na granicy przeżycia.
Mam wrażenie, że na naszym podwórku bardzo chętnie wyrzuca się twórcom, że wybrali pierwszą z dróg.
Oczywiście, „legitymacja społeczna artysty” – jeśli zarobisz na czymś pięć złotych, to już jesteś komercyjny.
Sam nie należę do ortodoksów, ale nie ukrywam, że twoja obecność w programie Śpiewajmy razem. All Together Now nieco mnie zdziwiła. Długo zastanawiałeś się nad tym, czy przyjąć zaproszenie?
Jak to zwykle bywa, sprawa jest bardziej złożona. Zdobyłem już na tyle duże doświadczenie, że mogę dawać rady innym. Mam zresztą nauczycielskie zapędy, chciałbym dzielić się wiedzą. Zaproponowano mi udział w programie, ale scenariusz miał pozostać tajemnicą – umowę podpisujesz w pewnym sensie in blanco. Rzuciłem dość wysoką, jak na mnie, cenę. Zgodzili się. A dlaczego to zrobiłem? Chciałem sfinansować debiutancką płytę Cyrku Deriglasoff, a to kosztowna sprawa.
To jeszcze raz: żałowałeś?
Było to jakieś przekroczenie, ale też w dupie mam, co sobie o tym pomyślą moi wszyscy czterej fani. Gdybym się tym przejmował, to w życiu nie zrobiłbym żadnego kroku. Oczywiście przekonałem się, jak to wszystko wygląda od środka – w kolejnych odsłonach programu już mnie nie uświadczysz. Nie czuję jednak wstydu, spotkałem paru znajomych, zarobiłem kasę, wydałem dzięki niej płytę.
Właśnie. Od kilkunastu lat pełnisz rolę lidera i frontmana we wspomnianym Cyrku Deriglasoff i w zespole… Deriglasoff. Na ile zmieniło to twoje postrzeganie branży?
Dalej aktualne jest „gram, bo to kocham”, ale dodałbym: „oraz chciałbym się z tego utrzymywać na godnym poziomie”. Wcześniej dominowało „gram, bo to kocham i się pierdolcie”. Mieliśmy wszystko w dupie – wyrzucano nas z rozgłośni radiowych, bo przeklinaliśmy w audycji na żywo, paliliśmy za sobą mosty i zupełnie to po nas spływało. Dziś nie podchodzę już do sprawy w tak buńczuczny sposób, traktuję odbiorców z większym szacunkiem i wdzięcznością, po partnersku. Zostaję po koncertach, aby porozmawiać z ludźmi, bo to oni zapłaci za bilet, „wynajęli” mnie na ten występ, dali możliwość zarobku. Zrozumiałem, że działam w branży rozrywkowej – nie odkrywam nowych obszarów estetycznych jak Van Gogh. Jestem gościem z kabaretu, ale jaki to będzie kabaret – to już jest osobna sprawa.
No właśnie, jaki to będzie kabaret, co planujesz?
Materiał na drugą płytę Cyrku pod tytułem Wodewil Punk jest już gotowy pod względem muzyczno-tekstowym, pozostaje jeszcze dokończyć nagrywanie. Album ukaże się w tym roku, na wiosnę. Będzie bardziej rockowo, szybciej, ale cały czas dość ironicznie, sowizdrzalsko i rozrywkowo. Cyrk Deriglasoff to ta część mojej działalności, która ma za zadanie polepszać humor: zarówno publiczności, jak i mnie samemu, bo wszyscy mamy tak samo przesrane. Będziemy się dużo uśmiechać, w myśl zasady fake it till you make it.