Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Jest Lizbona, ale nie ma konkluzji” (Fernando Pessoa „Księga niepokoju”)

Recenzje /

Nieokreślone fragmenty prozy, krótkie i dłuższe wyznania, relacje z mniej lub bardziej istotnych doświadczeń, a nade wszystko teksty, które przepełnione są zdaniami o aforystycznym potencjale – ten zbiór, przypisany przez autora Bernardowi Soaersowi, jest nie tylko wybitnym dziełem modernistycznego pisarza. Jest także książką (złożoną i wydaną po raz pierwszy w 1982 roku), która i dziś może być dla czytelnika bardzo silnym przeżyciem.

Dziwna historia tej literatury skłania mnie do wysnucia – może przedwczesnego, ale wyrażonego z dużą pewnością – wniosku, jakoby jej trwanie w tym, co nazywamy obiegiem czytelniczym, nie było raz na zawsze zakończone. Powiem więcej: sądzę, że bardzo wiele może się jeszcze na tym polu wydarzyć. Nie mam na myśli wyłącznie faktu, że tekst daje się interpretować w szaleńczej dowolności (choć to prawda), ale że historia tej książki nie dobiegła jeszcze końca i nie sposób, pomrukując z zadowoleniem, zdecydować się na napisanie ostatecznej wersji (proszę wybaczyć) historii recepcji tego niezwykłego tekstu. Także miejsce Księgi niepokoju w modernizmie wydaje mi się wciąż nieokreślone, może wręcz niepewne. Niepewność statusu, a jednocześnie poczucie wielkości tego dzieła to pewnie jedne z licznych powodów, które stały za ponownym polskim wydaniem (bardzo ładnym i nie mniej przejrzystym) – uzupełnionym o siedem fragmentów, co może być informacją istotną dla tych, którzy na talencie Pessoi już się poznali.

Pisanie o tej książce nastręcza mi więcej trudności niż zwykle. Głównym powodem jest bez wątpienia rozmiar Księgi, mieszczącej w sobie setki wątków, wśród których każdy zasługuje na określenie mianem co najmniej ważkiego. Drugą trudnością jest specyficzny tryb, nazwijmy to, podawania tekstu – absolutnie nierówne fragmenty, (zarówno gdy chodzi o ciężar gatunkowy, jak i ich długość) doprowadzają do zawrotu głowy. Chwilę po przeczytaniu (będę trywializować, cóż poradzić) o robieniu na drutach i innych aktywnościach, które pomagają radzić sobie z życiem, trafiam na zagadkowe, a zarazem niesłychanie precyzyjne fragmenty o… No właśnie, o czym? To była chwila – i ta chwila minęła. Już widzę otaczające mnie meble, starą tapetę na ścianie, słońce za zakurzonymi szybami. Przez chwilę widziałem prawdę. Przez chwilę wiedziałem, czym są dla życia wielcy ludzie. Dla życia? Wspominam ich słowa i czyny i nie wykluczam, że również byli skutecznie kuszeni przez Demona Rzeczywistości. Nie znać siebie znaczy żyć. Znać siebie źle znaczy myśleć. Poznać siebie nagle, w chwili jasności, znaczy doświadczyć bezpośredniego poznania wewnętrznej monady, magicznego słowa duszy. Ale to nagłe światło wszystko zwęgla, wszystko pożera. Rozbiera nas nawet z nas samych.

Niejednokrotnie podczas długotrwałej lektury doświadczałam osobliwego zdumienia. Niekoniecznie nawet tym, co proponuje – sobie czy czytelnikowi – Pessoa, ale tym, jak drastycznie się nie oszczędza i jak nie mniej nieustępliwie wymaga od tekstu, by za każdym razem mówił właściwie wszystko. W zasadzie każdy z fragmentów Księgi niepokoju konstruuje kosmos, do którego bardzo trudno wkroczyć, nie stając się zarazem, przynajmniej chwilowym, niewolnikiem myśli pisarza. Częściowo można to uznać za pewnego rodzaju eskalację empatii, często skierowanej raczej w tę intelektualną stronę (czy empatia może być także intelektualna? dzięki takim pisarzom jak Pessoa – tak).

Centralną kwestią jest jednak raczej to, że Księga niepokoju – to przedziwne dzieło napisane po portugalsku – zdaje się wielokrotnie wydobywać to, co krążyło nam gdzieś z tyłu głowy od wielu miesięcy. Warto jeszcze wspomnieć o w pewien sposób wdzięcznych frazach, które spokojnie można by rozpoznać jako najlepsze z wypowiedzi na przykład Warhola (lub artystów późniejszych; to skądinąd kolejne potwierdzenie mojego przekonania, że Księga niepokoju zawieszona jest w przedziwnym bezczasie, mimo że doświadczenia historyczne są tu wyraźnie obecne): Po źle przespanej nocy nikt nas nie lubi albo Życie praktyczne zawsze wydawało mi się najmniej wygodnym rodzajem samobójstwa. Te i inne zdania z serii „aforyzmy Ferdynanda Pessoi na każdy mroczny dzień twojego życia” nie tylko nie składają się na tzw. literaturę mądrościową, ale stanowią almanach dla melancholików z każdej szerokości geograficznej. Melancholijna rozpusta, jakiej można się oddać, czytając Księgę niepokoju, pozbawiona jest kulminacji. Rozwijająca się w różnych kierunkach lektura prowadzi zawsze do rozpraszania pewności i konkluzji. Konkluzji nie ma i nie będzie, mimo że ambicji dotarcia do esencji, sedna i ostateczności nie sposób Pessoi odmówić.

Człowiek nie powinien mieć możliwości oglądania własnej twarzy. To rzecz najstraszniejsza z możliwych. Natura obdarowała go niemożnością oglądania twarzy, podobnie jak uniemożliwiła mu wpatrywanie się sobie w oczy. Mógł oglądać swoją twarz tylko w tafli rzek i jezior. I nawet postawa, którą wtedy musiał przyjmować, była znamiennym symbolem – musiał się pochylić, poniżyć, aby popełnić tę niegodziwość oglądania siebie samego. Twórca lustra zatruł ludzką duszę. Co więc do zaoferowania ma w obliczu takich ustaleń Pessoa? Kolejny fragment, kolejny piruet (jak można sobie wyobrazić) nad przepaścią własnego tekstu. O własnym pisaniu sam mówi zresztą bardzo wiele – o tym, że jedyne, co można wiedzieć, to że zawsze pisze się źle i że on sam pisze wtedy, gdy ulega pewnej chwili nieuwagi. Ponad czterysta stron pisma portugalskiego pisarza zmarłego w 1935 roku to niepokój i nieuwaga czyhająca nie tylko na autora, ale również na czytelnika, który sięgając po tę książkę, będzie musiał zdecydować, czy zostanie przy niej na długie godziny, czy też przebierał będzie wśród fragmentów, szukając tych, które się nie ześlizną podczas czytania. Jedno jest pewne – to książka, która wystarczyć może na lata. Mnie wystarczyła na rzadko przerywaną, bardzo długą lekturę. Niczego nie żałuję.

—–

Fernando Pessoa

Księga niepokoju spisana przez Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie

Tłum. Michał Lipszyc

Wydawnictwo Lokator, 2013

Liczba stron: 460

Olga Szmidt

(ur. 1989) – krytyczka literacka i telewizyjna, doktor literaturoznawstwa, współzałożycielka i redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie prowadzi zajęcia na temat kultury nowoczesnej, popkultury oraz współczesnej literatury światowej. Zajmuje się przede wszystkim zagadnieniem podmiotowości. Autorka m.in. książek „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014), „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019).