Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jelcz w kosmosie, czyli o grach i o tym, dlaczego George Clooney nie uratował Lema [LEM: REWIZYTA]

Artykuły /

Kiedy w 2002 roku premierę miało Solaris w reżyserii Stevena Soderbergha, pozwoliłem sobie na przedwczesny optymizm. Świętowanie wydawało mi się uzasadnione, ponieważ produkcją zajęła się nie Rosja czy ZSRR, ale wielkie USA. Po stacji kosmicznej maszeruje sobie więc George Clooney zamiast nikomu nieznanego Donatasa Banionisa. W dodatku w tle przygrywa nam muzyka skomponowana przez Cliffa Martineza. To musiało się udać. 

A jednak się nie udało. Film poniósł finansową klapę, notując stratę 17 milionów dolarów, a przy tym podzielił fanów autora Solaris – na tych, którym się podobało (a więc tak naprawdę nie wiedzą, kim lub czym jest Lem), oraz na tych, którym się nie podobało (to jest tych „prawdziwych”, broniących zdeponowanych w dziele przez mistrza sensów). Ja sam pozostawałem optymistą, bo skoro widziałem Clooneya na stacji kosmicznej, skoro w 2002 roku po świecie na dobre rozhulał się posttolkienkowski merch i histeria na punkcie pewnego małego czarodzieja z ulicy Pokątnej, to tylko czekać aż Lemem zainteresują się operatorzy dużego pieniądza. Było to myślenie życzeniowe i naiwne (słowem: fanowskie), bo tak oczywiście się nie stało. Gdy pogodziłem się z tym, że na ekranach kin nie zobaczę eksplorującego pustynną planetę Regis III nawigatora Rohana, a co najwyżej Kongres Ari Folmana, zwróciłem się do jeszcze wówczas kameralnego świata – gier wideo. Może choć tutaj mistrza dostrzegą, myślałem, bo science fiction i wielkie nazwiska były w grach już od dawna obecne.

W końcu Dune vel „Diunę”, pierwszą grę na podstawie twórczości Franka Herberta, wydano w 1992 roku na komputery PC z systemem MS-DOS oraz Amigę. Była to przygodówka z elementami strategicznymi (dziś niecodzienne połączenie). Stylistykę zaczerpnięto z filmu Davida Lyncha, co przyniosło niespodziewany sukces – aplikacja, jak na swoje pionierskie czasy, sprzedała się nieźle. Później wydano jeszcze cztery gry, w tym pamiętną i ważną dla rozwoju gatunku strategii w czasie rzeczywistym (RTS) grę Dune 2. Jej sukces pokazał, że gry są kolejnym medium, w którym można spieniężyć licencję popularnego autora. 

Możliwości kreowania fantastycznych światów, którymi dysponowały gry, świetnie nadawały się do eksploracji kosmosu w momencie, w którym o przestrzeni wiedzieliśmy – i wiemy – tak niewiele. Gdy w 2018 roku sonda Voyager 2 opuszczała nasz Układ Słoneczny i wkraczała w nieznaną przestrzeń międzygwiezdną, gry wideo dawno już tam były. Trudno jest mi się więc pogodzić z tym, że obok setek wydanych gier sci-fi, zabrakło choćby jednej produkcji opartej na książkach autora Bajek robotów. Stanisław Lem według polskiego czytelnika science fiction to jeden z najwybitniejszych pisarzy na świecie: 42 przekłady na języki obce i miliony sprzedanych egzemplarzy. A jednak nikt za Lema brać się nie chce, choć przez lata spreparował dziesiątki wystrzelonych w kosmos światów gotowych do zaludnienia przez graczy. Gdy więc pod koniec 2019 roku dowiedziałem się, że krakowskie studio pracuje nad taką grą (wtedy nie ujawniono jeszcze, że chodzi o Niezwyciężonego), oprócz szczęścia i fanowskiego zachwytu, szybko pojawiły się pytania: ale jak planują to zrobić? I dlaczego dopiero teraz? I komu to teraz potrzebne? Warto też zadać sobie pytanie: dlaczego George Clooney nie uratował Stanisława Lema i dlaczego nie widujemy tekstów Lema zaadaptowanych w formie filmów i gier? Powodów, jak sądzę, może być kilka.

Powód pierwszy: Stanisław Lem jest wielki, ale niszowy

To, co zazwyczaj wymieniamy jako zaletę w twórczości Stanisława Lema, a więc złożoność treści i filozoficzne zacięcie, stanowi być może największe wyzwanie dla adaptacji. Lem trafiał do ludzi 50 lat temu – trafia do nich i dziś – jednak wierny przekład dialogów i naukowych wywodów bohaterów na konwencję gry, w której oprócz fabuły i angażującej akcji liczy się przede wszystkim gameplay, może okazać się niemożliwy do zrealizowania. Wiedzą o tym twórcy The Invincible ze Starward Industries, którzy swój debiutancki wirtualny świat oparli na Niezwyciężonym – jednej z przygodowych książek Lema, w której znajdziemy klasyczne sposoby konstruowania akcji. Mamy więc lądowanie na obcej planecie. Mamy tajemnicę w postaci zaginionej wcześniejszej ekspedycji, którym Niezwyciężony pośpieszył na ratunek. Mamy też śledztwo i eksplorację planety oraz głównego bohatera, z którym łatwo się utożsamić. Akcja, wybuchy, ukrywanie się pod polami siłowymi, roboty z miotaczami antymaterii, śmierć, szaleństwo i ucieczki tworzą szkielet pod gameplay. Ale to wciąż za mało.

Obraz zawierający tekst

Opis wygenerowany automatycznie

Kowencja u Lema – nawet ta najbardziej przygodowa – opiera się również na długich i częstych rozważaniach o świecie. W tej krótkiej książce znalazły się interesujące dysputy o ewolucji i naukowe spory. Lem mógł nam wyjaśnić tajemnicę planety Regis III przy pomocy rozdziału Hipoteza Laudy, który jest dialogiem astrogatora Horpacha z paleobiologiem Laudą. Choć w historii gamingu sporo jest gier, które operowały przydługimi cutscenkami i dialogami tłumaczącymi nam świat przedstawiony, traktuje się to raczej jako nielubiany archaizm.

Niezwyciężony od Starward Industries nie będzie – prawdopodobnie – opowiadał bezpośrednio historii znanej z książki. Studio zrobi najpewniej to samo, co zrobił CD Projekt RED z kasowym Wiedźminem – przygarnie świat, postaci i tło fabularne, a potem opowie inną historię. Wskazują na to nie tylko wypowiedzi twórców, ale również opublikowany niedawno zwiastun, w którym widzimy główną bohaterkę o imieniu Yasna na tropie tajemniczego kosmonauty renegata. 

Nie wiemy, kim są bohaterowie ze zwiastuna. Lem pozostawił kilka niedopowiedzeń i tajemnic, na których mogą oprzeć swoją fabułę twórcy gier. Kim są nowi bohaterowie, z jakiej załogi pochodzą i jak wpasują się w oryginalną historię? Premierę gry przesunięto na 2022, więc rok – na szczęście nieświetlny – przyjdzie nam jeszcze poczekać. Warto chyba tym bardziej, bo zadanie przed deweloperami jest naprawdę arcytrudne. Lem jest bowiem „niewygodny”, a filozoficzne rozkminy to domena, która nie kojarzy się z wielkim pieniądzem. Niemniej istnieją sposoby takiego wyłożenia tekstu i świata, aby dotrzeć do innego odbiorcy. Jednym z nich jest George Clooney. Czy to się nam podoba, czy nie, Lemowskie źródło czasami potrzebuje radykalnych przeróbek, aby sprostać wymaganiom nowego odbiorcy.

Powód drugi: Stanisław Lem jest wielki, ale jego rakiety są radzieckiej produkcji

Cechą, którą dostrzeżemy w każdym tekście science fiction napisanym przez Lema jest retrofuturyzm. Gdy Lem 50 lat temu myślał o niebieskich migdałach, opierał swoje refleksje na ówczesnej technice. Mimo że jego rakiety latają „z ciągiem fotonowym”, a prędkości zbliżone są do prędkości światła, to fiction oparte jest na całkiem zdroworozsądkowym, dawnym science. Opisy maszyn i technologii w książkach lwowsko-krakowskiego pisarza są tym, co uwielbiam w nich najbardziej. Naoliwione maszyny, które dudnią i rzężą, wibrują i kołatają. Głośne motory elektryczne, turbiny i pompy wodne. Ekrany kineskopowe i oscyloskopy. Ciężkie dźwignie, wajchy i lewary. Zwyczajne, drukowane mapy (sic!) i mikrofilmy przechowywane w tubach. Zamiast cyfryzacji – analogowość. Zamiast technologii – technika. Do głowy prędzej przyjdą nam surowe wnętrza z misji Apollo 11 niż opływowe, białe i sterylne wnętrza z rakiet Blue Origin. Nie Tesla Roadster, ale Jelcz w kosmosie. 

Ten cały nagromadzony, nasmarowany, ale jednocześnie mocno przykurzony retrofuturyzm o silnej, żelazowej woni mokrego, rdzewiejącego wagonu PKP w czasie deszczu – to właśnie Lema czyni tak kosmicznie wyjątkowym. Tym bardziej, że nie ma tu mowy o stylizacji, nikt nie doszuka się fałszu. Toż to świadectwo techniki minionej – ówczesnej – projektowanej na daleką przyszłość. Rezygnacja lub technologiczny update tej dyszącej maszynerii na wzór współczesnych wyobrażeń o przyszłości, którym przewodzi sterylność i cyfryzacja, byłyby już nie tyle adaptacją, co – proszę wybaczyć toporność tej figury – kastracją. Koncept fantastyki Lema polega właśnie na tym, że – jak zgrabnie to określa Jerzy Jarzębski w posłowiu do Niezwyciężonegocały ten złom zmuszono do latania, do przekraczania prędkości światła, do lądowania na odległych planetach, do kodyfikowania i nazywania Wszechświata, wyznaczając porządek i podkreślając niekwestionowany prymat człowieka, który można by potem zobrazować propagandowym atompunkowym plakatem. I teraz weźcie te wszystkie relikty czasów sprzed epoki internetu i wstawcie do gry wideo. O ile w książce stanowi to wartość, o tyle w grze może być selling pointem i wadą produktu. 

Kiedy dwa lata temu miałem przyjemność porozmawiać z twórcami The Invincible, powiedzieli mi, że największym bodaj problemem była informacja zwrotna. Maszyny, którymi posługują się naukowcy na planecie Regis III, muszą dawać informację zwrotną – gracz potrzebuje jej, aby czerpać satysfakcję z odkrywania i podejmowanych decyzji. To prosta nagroda za ciekawość, która zachęca nas do kontynuowania eksploracji. Tymczasem przeważająca większość urządzeń Lema nie miała wyświetlaczy. Kineskopy były zbyt duże – bezpiecznie czekały w czeluściach ogromnych statków. Jak więc pozwolić graczom odkrywać świat, gdy – zachowując wierność oryginałowi – nie możemy wyświetlić im przed oczami wyników obserwacji, rezultatu obliczenia ani eksperymentu? Nie pokażemy im tzw. „markerów”, które wskażą dalszą drogę. Użyto zatem tych wszystkich oryginalnych przedziwnych maszyn i maszynek, które tętnią od kontrolek i lampek, a które my – wszystko na to wskazuje – będziemy musieli się nauczyć obsługiwać.

Brzmi jak coś wspaniałego, prawda? Tak, ale być może – chcę się tu mylić – tylko dla nielicznego grona odbiorców. Powtarzalne i nieintuicyjne mechaniki w gameplayu, nawet jeśli oparte na niesamowitych konceptach, w grach szybko zaczynają irytować. Dążenie do intuicyjności i przejrzystości interfejsu i przekazywania informacji – oto gry XXI wieku. Jak dokładnie i czy w ogóle rozwikłają ten problem twórcy The Invincible? Przecież współczesna technologia dba o to, abyśmy się przypadkiem nie zmęczyli, nie zagubili i nie walczyli ze złośliwością rzeczy martwych. Gdzie mi tam do kobiet i mężczyzn starej daty, którzy posługiwali się francuskim kluczem lepiej niż ja dziś padem do Xboxa.

Powód trzeci: Stanisław Lem jest wielki, ale to jeszcze nic nie znaczy

Twierdzę zresztą, że literatura jest to zwierzę śmiertelne i dziewięćdziesiąt pięć procent powstających na świecie książek ulega całkowitego zapomnieniu. Biblioteka światowa, także i laureatów Nobla, to właściwie wielka nekropolia. A co będzie ze mną – zobaczymy – pisał Stanisław Lem w „Tygodniku Powszechnym” w 2005 roku.

Pewnie znacie to uczucie, kiedy odkrywacie pięknie miejsce – park, górski szczyt, szlak, łąkę albo sklep w galerii handlowej i myślicie sobie, że byłoby wspaniale móc pokazać to bliskiej osobie. Ze Stanisławem Lemem tak właśnie się czuję. Rok Lemowski w Polsce to świetna okazja, aby upewnić się, że nasz Lem na pewno wielkim pisarzem był. Im więcej jednak zapewnień i potwierdzeń, tym więcej pęknięć i niepewności. Mimo że Lem organizował wyobraźnię rzeszy Polaków, a jego Solaris rzeczywiście zostawiło ślad w literaturze światowej, funkcjonuje przede wszystkim jako nobliwy klasyk – przypominany wtedy, gdy mówimy o przykurzonej historii gatunku. Ale czy czytelnicy z przepastnego świata potrafiliby na dźwięk słowa „Lem” odpowiedzieć „Solaris”, gdyby nie dwie próby Tarkowskiego i Soderbergha? Solaris pozostaje więc jedną z wielu pozycji, którą wypada przeczytać, jeśli chcemy porozmawiać o sci-fi, zwłaszcza, gdy na myśli mamy tych, którzy ten gatunek stworzyli lub rozwinęli. 

Czy naprawdę potrzebujemy mainstreamowego Lema?

W 2021 roku w Stellaris, jednej z najlepszych gier strategicznych o eksploracji kosmosu, ukazała się aktualizacja usprawniająca działanie i mechanikę gry o nazwie „Lem”. Wcześniejsze patche nosiły m.in. nazwy „Dick”, „Wells”, „Verne”, „Le Guin”, „Asimov” czy „Clarke”. Jak piękniej można złożyć hołd nieżyjącemu już pisarzowi?

45 milionów sprzedanych egzemplarzy książek Lema robi wrażenie (nawet, jeśli wydał ponad 40 tytułów, a sprzedaż trwa od 70 lat), choć niektórzy z wymienianych po przecinku pisarzy fantastyki naukowej potrafili równie dobry wynik osiągnąć z jedną książką. Pierwszy tom Diuny Herberta sprzedał się w 20 milionach egzemplarzy. A jeśli dostawić tu kolegów i koleżanki po piórze, którzy zamiast kosmosu wybierają smoki, czary i elfy, to uświadomimy sobie, że omawiany tu gatunek okazjonalnie bywa na świeczniku, by potem powrócić do swojej niszy. Pozostaje nam pytanie – i na nie musimy odpowiedzieć sobie sami – czy tak naprawdę potrzebujemy mainstreamowego Lema?

Philipa K. Dicka unieśmiertelniono Blade Runnerem, a pechowy Herbert w końcu doczekał się swojej szumnej adaptacji. Częściej się dziś sięga chyba jednak po „młodzików”, jak np. Teda Chianga i James S.A. Coreya (Corey to w rzeczywistości dwie osoby: Daniel Abraham i Ty Franck), którzy mogą pochwalić się kolejno ekranizacją Historii twojego życia (Nowy początek w reż. Denisa Villeneuve’a) i popularnym serialem Expanse (szósty sezon już wkrótce). Nawet Hyperion Dana Simmonsa zostanie zaadaptowany przez Bradleya Coopera (?!), a to przecież trudna, rozległa powieść szkatułkowa! O miłosnych problemach Clooneya i Solaris nikt już nie pamięta – nie pamięta o Niezwyciężonym, o Obłoku Magellana czy Fiasku. Pilot Pirx nie jest niczyim bohaterem. Na powracającego kosmonautę z gwiazd nikt nie czeka.

Historie Lema wybrzmiewają w określonych gwiezdnych systemach, często na rubieżach galaktyki. Być może również dlatego, że Lem nigdy nie stworzył swojego wyrazistego uniwersum w takim sensie, w jakim zrobili to choćby Herbert czy Simmons. Mamy oczywiście Pirxa, ale jego przygody wydają się nieprawdopodobnie wręcz lokalne (co nie znaczy, że gorsze – ot, mniej dla mainstreamu efektowne). Wypada się pogodzić z faktem, że zwyczajnie jest nas za mało, aby tę galaktykę zaludnić.

Sięganie dziś po Lema to taki przedziwny w swoim założeniu zwrot – zwrot ku przeszłości, choć chcieliśmy udać się do przyszłości. Ci, którzy go jednak pamiętają, odkryją jego ślady i odciski poukrywane w rozmaitych tekstach kultury. Pamiętam radość, gdy grając w Stellaris, na jednej z planet znalazłem anomalię: samoświadomy ocean… Gra nie podpisywała zaczerpniętego pomysłu nazwiskiem Lema. Sądzę, że nie musiała.

Jeden ze swoich felietonów w „Tygodniku Powszechnym” Lem, pisząc o śmierci Miłosza, zakończył słowami: Nie można zastąpić takich wielkich postaci i ich twórczości grami wideo. Choć reprezentuję tu kogoś, kto z gier wideo się utrzymuje, przewrotnie zgodzę się z jego słowami. Niemniej, Miłosz nie żyje, Lem nie żyje. Pirx nie żyje. A George Clooney ma 60 lat. Ktoś dalej musi tą rakietą sterować – dlaczego nie właśnie gry wideo?

Tekst powstał w ramach projektu LEM: REWIZYTA współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.