Tekst ukazał się w najnowszym, 52. numerze kwartalnika Ha!art. Zapraszamy na warszawską (05.02, godzina 18) i krakowską (10.02, godzina 19) premierę!
Istnieje w Polsce taka społeczność, której nikt nie lubi, nikt nie reprezentuje i nikt nie wspomina, chyba że ze wstydem lub ironicznym uśmiechem. Nie lubi ich lewica, bo to właśnie oni byli gwarantem wizji przedsiębiorczej, nastawionej na zysk silniejszych Polski. Nie lubi ich prawica, bo postępowali niemoralnie, a narodową narrację mieli w nosie. Nie lubią ich wreszcie dynamiczni, profesjonalnie okrzepli liberałowie, którzy gardzą przaśnością swoich ojców.
Janusze, cwaniaczki, wąsacze. Mieli wielkie brzuchy i źle dopasowane krawaty. W restauracjach zawsze zamawiali ślimaki, chociaż szczypce plątały im się w palcach. Nie mówili po angielsku, więc na podbój świata musieli zabierać tłumaczy, a potem im nie płacili. Pili dużo wódki i puchły im wątroby i oczy. Mówili o sobie, że są bogami.
To właśnie oni – drobni przedsiębiorcy z lat 90. – tworzyli historię III RP. Miało być jak u Niemca, wyszło jak u Darwina. Kiedy socjalistyczna gospodarka legła w gruzach, pierwsi odpowiedzieli na wezwanie nowych władz i stanęli w szeregu do budowy nowego wspaniałego świata. Państwo nie dostarczyło im żadnych narzędzi, więc posłużyli się tym, co mieli: instynktem przetrwania, twardą dupą i ręką, która rękę myje.
Janusze uwierzyli w neoliberalną narrację tak mocno, jak tylko potrafili wierzyć swoim pragmatycznym aparatem poznawczym. Uwierzyli na przykład w to, że sukces jest wyznacznikiem ich wartości, więc potrafili dla niego zrobić wszystko. Oszukiwali państwo, oszukiwali swoich współpracowników i klientów, oszukiwali swoje rodziny. Niezdarnie balansowali na krawędzi, bez żadnych zabezpieczeń, bo zabezpieczenia to wymysł komuny. Tak samo jak jakakolwiek umowa społeczna.
Prędko nadszedł ich kres. Polska weszła do Unii, rynek okrzepł, nisze wypełniły się nowym narybkiem, który w przeciwieństwie do swoich ojców zamawiał garnitury na wymiar i jeździł na Zachód nie po towar, a po dyplom MBA. Byli, rzecz jasna, tacy Janusze, którzy sięgali wzrokiem poza plik żywej gotówki, mieli znajomych gdzie trzeba, udało im się i popłynęli z prądem. Większość utknęła na mieliźnie.
Janusze zostali sami, bo system, który budowali, oparty był na samotnych decyzjach, samotnych korzyściach i samotnej odpowiedzialności. Nienawidzili związków zawodowych, instytucji państwowych i instrumentów pomocy, więc nikt nie miał interesu w ich stworzeniu. Tak powstało słynne państwo teoretyczne.
Zostali sami, oni i martwe ciała ich uprowadzonych córek, oni i listy gończe Interpolu, oni i długi o wielu zerach, oni i unijne programy aktywizacji zawodowej po pięćdziesiątce. Janusze ponieśli najróżniejsze kary, czasem niezasłużone, niektórzy nie ponieśli ich wcale, choć zasłużyli. Łączy ich jedno: stracili wszystko, co mieli, bo nie chcieli mieć nic więcej niż orecepturkowane zwitki banknotów. Dziś palą się ze wstydu u bram biurowców, wybudowanych na chrzczonych ich piaskiem fundamentach, i pytają o pracę.
W Hey Jude – pieśni pogrzebowej, który wyprodukowała sobie pod koniec swoich rządów Platforma Obywatelska – o Januszach ani słowa. Jest Stadion Dziesięciolecia, jakieś mięso w bagażniku, jakieś rajstopy na sztuki, szybka migawka na pilne studentki (chłopcy z Marriotta zostali poza kadrem), a potem już tylko śpiewająca fontanna, centrum kongresowe i pendolino. I nic pomiędzy.
Janusze skończyli tak, jak zawsze kończą najgorliwsze z trybików ideologii: zeżarli własny ogon. Nigdy nie wylądują na kartach historii, czy to platformerskiej (bo siara), czy pisowskiej (bo układ), choć ich biografie – wstydliwe, niegodne naśladowania, a czasem odrażające – składają się na biografię polskiej liberalnej demokracji.
Udało się wymazać z niej Januszy, ale nie januszowe modus operandi. Nie jęczące reklamy i niedobudowane sarmackie włościa, nie wyścig szczurów w przedszkolach, nie feudalny stosunek do pracownika i nie rzężący przedśmiertnie ZUS. Po Januszach zostało podejrzliwe, kłótliwe społeczeństwo w niewydolnym, słabo skoordynowanym państwie. Czyli wszystko.
System, który nie lubi swoich trybików, musi upaść. Nikt nie wierzył w socjalizm, który obalił pomnik Mateusza Birkuta. Liberalnej demokracji też na tej ziemi nie wyszło. I bez zrozumienia Januszy, swojego grzechu pierworodnego – nie wyjdzie na pewno.
Kaja Puto (1990) – dziennikarka, redaktorka, tłumaczka. Zajmuje się Europą Środkowo-Wschodnią, Kaukazem Południowym oraz tematyką migracyjną. Publikowała m.in. w „Dzienniku Opinii”, „Gazecie Wyborczej”, „Nowej Europie Wschodniej”, „Polityce” i „Ricie Baum”. Z wykształcenia kulturoznawczyni i filozofka, studiowała w Krakowie, Berlinie i Tbilisi. W Ha!arcie huczy, redaguje, tłumaczy z niemieckiego, ogarnia fundraising i wiceprezesi.