Kino grozy lat 80. kojarzy się głównie z natłokiem slasherów oraz Cronenbergowskim body horrorem. Łatwo jest zapomnieć, że dekadę tę zapoczątkowały blask księżyca, odległe wycie oraz dużo, dużo sierści. W roku 1981 na ekranach amerykańskich kin pojawiły się aż trzy tytuły poświęcone likantropom: Amerykański wilkołak w Londynie, Skowyt oraz Wolfen. Pierwszy z nich do dziś stanowi punkt odniesienia dla kolejnych adaptacji. O Wolfen z kolei pamiętają już tylko nieliczni. Fakt, że trzy tak podobne tytuły ukazały się w repertuarze w tak krótkim odstępie czasu, zdawał się jednak wskazywać na poziom entuzjazmu niewidziany od czasów klasycznych horrorów wytwórni Universal. Niewątpliwie nadchodzące kilka lat przynieść miało jeszcze więcej klasyków kina wilkołaczego… prawda?
Jak zapewne się domyślacie, wilkołaki nigdy nie zdominowały kina grozy w sposób, jaki zrobiły to wampiry bądź zombie. Ale właściwie dlaczego? Być może nigdy nie udało się stworzyć franczyzy zdolnej podtrzymać zainteresowanie odbiorców na przestrzeni lat? Próbowano co prawda tworzyć sequele Skowytu, lecz wkrótce trafiły one do purgatorium direct-to-DVD. O drugiej części Amerykańskiego wilkołaka postanowiono zapomnieć z szacunku do oryginału. Nowe tytuły nie powtórzyły natomiast komercyjnego sukcesu swoich poprzedników. Nawet powszechnie lubiane dziś pozycje – jak Dog Soldiers czy Zdjęcia Ginger – zyskały aprobatę z kilkuletnim opóźnieniem. Wraz z porażką The Wolfmana z 2010 roku wilkołaki oficjalnie utwierdziły swoją pozycję jako box office poison pośród klasycznych potworów. W 2025 roku miało się to jednak zmienić.
Tegoroczny Wolf Man został odratowany z odmętów Dark Universe – łączonego uniwersum studia Universal, które implodowało wraz z porażką Mumii. Oryginalnym pomysłodawcą filmu, a także odtwórcą głównej roli, miał być Ryan Gosling (?!). Wkrótce jednak on oraz reżyser Derek Cianfrance opuścili projekt, sprawiając, że trafił on w ręce Leigh Whannella. Wybór ten zdawał się niemalże gwarancją sukcesu. W końcu to Whannell był odpowiedzialny za zręczną adaptację Niewidzialnego człowieka z 2020 roku. Entuzjazm względem projektu wkrótce przerodził się jednak w powszechny sceptycyzm. Niefortunna prezentacja kostiumu w trakcie eventu studyjnego zmusiła Universal do opublikowania sceny przemiany głównego bohatera (najważniejszego momentu w każdym filmie o wilkołakach), w ramach próby załagodzenia kryzysu. Ta jednak również nie spotkała się z pozytywnym przyjęciem. Co gorsza, możliwość promocji filmu została znacząco ograniczona przez falę pożarów w Kalifornii. Wszystko to przełożyło się na skromny sukces komercyjny oraz mieszane recenzje.
W końcu jak tu bać się wilkołaka, który leży martwy na ziemi, podziurawiony przez srebrne kule, jeszcze przed premierą filmu?
We wspomnianym wcześniej Niewidzialnym człowieku tytułowy złoczyńca stanowił manifestację traumy przemocy domowej, której doświadczyła główna bohaterka; lęku, że człowiek, który ją skrzywdził, ciągle jest w pobliżu i czeka na odpowiedni moment, by ponownie to zrobić. W Wolf Manie Whannell znów decyduje się na powiązanie mainstreamowego horroru z elementami dramatu psychologicznego, skupiając się na mechanizmach międzypokoleniowego dziedziczenia traumy. Główny bohater – Blake Lovell – zostaje nam przedstawiony po raz pierwszy w trakcie rodzinnego polowania w mrocznych oregońskich lasach. Jego surowy ojciec chce nauczyć swojego potomka jak radzić sobie w ciężkich sytuacjach, jako że „nikt nie wie, co tak naprawdę kryje się w tych lasach”. Wiele lat później Blake sam staje się rodzicem i zaczyna zauważać w sobie cechy, których kiedyś sam nie znosił.
Na pierwszy rzut oka wątek ten nie wydaje się mniej ciekawy od tego, który stoi u podstawy narracji Niewidzialnego człowieka. Cierpi on jednak z powodu decyzji reżysera o wyraźnym rozdzieleniu filmu na dwie połowy o różnej przynależności gatunkowej. W trakcie pierwszych pięćdziesięciu minut mamy do czynienia z dramatem obyczajowym. Wilkołak, nawet jeśli pojawia się na ekranie, z reguły stanowi chwilową przeszkodę, której stosunkowo łatwo się pozbyć, zamykając drzwi domu. Będzie grzecznie czekał na zewnątrz, aż któraś z jego potencjalnych ofiar postanowi uciec bądź zbliży się do drzwiczek dla psa. Choć w teorii pozwala nam to na bliższe zapoznanie się z Lovellami, łączny czas poświęcony wątkom traumy jest znacznie krótszy niż w przypadku poprzedniego dzieła Whannella, gdzie sceny dramaturgii oraz grozy wzajemnie się przeplatały i dopełniały.
Nie pomaga również fakt, że dialogi w Wolf Manie opierają się w dużej mierze na mało subtelnym tłumaczeniu przedstawionych w filmie motywów oraz nadmiernej sentencyjności („Czasem, gdy jesteś tatusiem, tak bardzo boisz się, że ktoś skrzywdzi twoje dziecko, że robisz to samemu”.) Jest to dość niefortunna przypadłość, utrudniająca docenienie gry aktorskiej Christophera Abbotta, który w fantastyczny sposób oddaje proces powolnej utraty kontaktu głównego bohatera ze światem zewnętrznym. Całkiem dobrze radzi sobie również Julia Garner, choć zadanie utrudnia jej płytki rys psychologiczny odgrywanej przez nią postaci – nieobecnej pracoholiczki, która musi stać się obrończynią ogniska domowego. Melodramatyczne dialogi zdają się przeszkodą dla obu aktorów, o czym świadczyć może kilka momentów ciszy między ich postaciami, co więcej mówi na temat ich skomplikowanej relacji niż poprzedzające je rozmowy.

No ale gdzie ten obiecany wilkołak? Mniej więcej w połowie filmu, drzwi domu, w którym skrywają się Lovellowie, pozostają uchylone wystarczająco długo, by do środka w końcu wkradła się tytułowa bestia. Następuje wtedy dość zauważalna zmiana w tonie dzieła. Wątki wprowadzone dotychczas przez reżysera zostają poniekąd zawieszone bez satysfakcjonującego rozwiązania – trochę jakby wilkołak wparował nagle na plan Historii małżeńskiej i pożarł Adama Drivera. Niemniej horrorowa porcja filmu, choć mniej obszerna, niż można było się spodziewać, jest znacznie bardziej satysfakcjonująca. Whannell oferuje nam kilka solidnych jump-scare’ów oraz kreatywnych ujęć z punktu widzenia wilkołaka, znajdującego się o wiele bliżej, niż wydaje się jego ofiarom. Sam wygląd potwora, choć kontrowersyjny, pasuje do specyficznej atmosfery wytworzonej przez film, naznaczonej długą, powolną chorobą bohatera.
Pomimo licznych niedociągnięć, Wolf Man oferuje sposoby patrzenia na klasycznego potwora, które nie są sztampowe dla współczesnego kina grozy. Inspirowany doświadczeniem pandemii COVID-19, Whannell umieścił akcję filmu w odosobnionym domu pośrodku oregońskiej dziczy, podczas gdy duża część adaptacji mitów o wilkołakach lubi puszczać je luzem, by siały spustoszenie na miejskich ulicach. Z reguły dzieje się to jednak kosztem niższej stawki emocjonalnej dzieła. Wszyscy wiemy, że Jack Nicholson ostatecznie nie skrzywdzi Michelle Pfeiffer. W przypadku Wolf Mana pole potencjalnych ofiar głównego bohatera zostaje jednak zawężone do grona jego najbliższych, a zagrożenie, które wobec nich stanowi, jest jak najbardziej rzeczywiste. Sam sposób ukazania powolnej transformacji bohatera również jest dość unikalny – zbliża owo przedstawienie wilkołaka do Muchy Cronenberga czy kategorii possession horror.
Wkrótce po premierze Wolf Man został okrzyknięty w mediach społecznościowych mianem „porażki”, choć trzeba podkreślić, że oczekiwania względem nowego dzieła Whannella były w tym przypadku nad wyraz wysokie. Jako pierwszy wysokobudżetowy film o wilkołakach od 2010 roku miał on za zadanie własnoręcznie wskrzesić prawie wymarły podgatunek. Udowodnić, że wyjące do księżyca bestie zasłużyły na równy udział w historii kina grozy, tuż obok ich wieloletnich znajomych po fachu. Ostatecznie, Wolf Man okazał się filmem niewątpliwie pomysłowym, ale także bardzo chaotycznym i nierównym tonalnie, co nie wystarczyło, by zaspokoić grono widzów spragnionych wilkołaczej akcji, a jego niepowodzenie stało się jeszcze bardziej widoczne w zestawieniu z sukcesem wydanego miesiąc wcześniej Nosferatu.
Czy oznacza to zatem, że możemy pożegnać się z wizją współczesnego renesansu kina wilkołaczego?
Nie tak dawno reżyser wspomnianego przeze mnie powyżej Nosferatu – Robert Eggers – ogłosił, że jego kolejny film nosił będzie tytuł Werwulf, więc, jak sama nazwa wskazuje, będzie poświęcony wilkołakom. Krążą również pogłoski dotyczące nowego dzieła Julii Ducournau zatytułowanego wstępnie Alpha. Kto wie? Być może w stronę naszych kin zmierza nowa fala filmów o wilkołakach zapoczątkowana właśnie przez tegorocznego Wolf Mana?