Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Imperium zła (Anglia na Euro 2020)

Artykuły /

Kojarzycie ten gif z Simpsonów, na którym dziadek Abraham otwiera drzwi, wchodzi do domu, kładzie kapelusz na wieszaku, robi kółeczko, ponownie sięga po kapelusz i wychodzi? Jeśli tak, to wiecie już, jak mniej więcej wyglądał buńczucznie zapowiadany przez angielskich fanów powrót futbolu na łono swojej ojczyzny.

Jeden sezon (miesiąc). Pięćdziesiąt jeden odcinków (meczów). Zwroty akcji, ludzkie dramaty, łzy szczęścia i rozpaczy, bohaterowie oraz antybohaterowie. Zwycięstwa, klęski, sensacje. Euro 2020, jak każdy wielki turniej, doskonale zrealizowało funkcję pompatycznego reality show, w którym głównym zadaniem piłki nożnej stało się intensyfikowanie najrozmaitszych emocji na rzecz komercyjnego zysku. Co prawda nie otrzymalibyśmy szansy daremnego krzyczenia przed telewizorem w stronę dwudziestu dwóch spoconych typów, gdyby nie mafia UEFA, Putinowski Gazprom, chiński Tik Tok czy Qatar Airways, ale kogo to właściwie obchodzi? Mnie niby na co dzień obchodzi, a i tak oglądam. Czasem sformułowanie guilty pleasure nabiera zupełnie nowego znaczenia.

Wracam do niejako narzuconej przeze mnie metafory reality show. Masowa produkcja nie mogłaby istnieć bez intra opatrzonego przewodnim motywem muzycznym. Oczywiście UEFA zamówiła jakieś melodyjki wraz z oficjalną piosenką turnieju, lecz chyba żadne kibicowskie ucho by tych asłuchalnych wypocin już nie rozpoznało. Prawda jest taka, że niekwestionowanym utworem numer jeden tamtych dni był kochany od dwudziestu pięciu lat w Anglii i zarazem nienawidzony wszędzie indziej Three Lions (Football’s Coming Home)

Chociaż to kawałek absolutnie uroczy, reszta świata zdaje się do niego podchodzić z pewnym obrzydzeniem. Bo ile można wysłuchiwać wyspiarskiego jęczenia? Przez ostatnie ćwierćwiecze maltretowanie jednej przyśpiewki było nawet zabawne, bo zamiast futbolu, do domu szybko wracała reprezentacja Anglii. Czasy jednak się zmieniły i tym razem Anglia – z wyjątkiem spotkania ćwierćfinałowego – wszystkie mecze rozgrywała u siebie, tym razem Anglia świetnie się do tego turnieju przygotowała, tym razem Anglia dotarła do wielkiego finału. Skutek wymienionej koincydencji zdarzeń był prosty do przewidzenia: powszechna utrata kontaktu z rzeczywistością, której doświadczyły setki tysięcy miłośników Synów Albionu. Przyjemna satyryczna piosenka stała się akustycznym tłem dla imperialistycznych, ksenofobicznych i rasistowskich zachowań części angielskich kibiców. Ich wybryki rzuciły cień na odbiór całej drużyny, a być może na odbiór całego społeczeństwa.

Z punktu widzenia reality show, nawet dobrze, że tak się stało. Podobne programy są konstruowane w taki sposób, aby widzowie bez trudu mogli upolować wybranego uczestnika bądź uczestniczkę, której życzy się wszystkiego co najgorsze. Projektowany „kozioł ofiarny” finalnie, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, przechodzi przez kolejne etapy, co wcale nie sprawia, że oglądalność widowiska spada. Wręcz przeciwnie. Miliony ludzi z niecierpliwością czekają na moment, w którym znienawidzona postać programu potknie się, z impetem upadnie twarzą na chodnik, a następnie straci kilka zębów.

Powstałe w 1996 roku Football’s Coming Home miało ocieplić beznadziejny wizerunek angielskich fanów zarówno w kraju, jak i na świecie. Jeden z twórców piosenki, Ian Broudie, tłumaczył, że głównym powodem jej nagrania był brak pobudzającej, zwyczajnej przyśpiewki. Wcześniej z sektorów zajmowanych przez Anglików wydobywały się raczej echa nacjonalistycznych fobii oraz inwektyw. Trzeba być uczciwym i przyznać, iż od tamtej pory niewiele się zmieniło, bo po niedawnym zwycięstwie Anglii nad Niemcami kibice ochoczo śpiewali zaadaptowany z czasów II wojny światowej Ten German Bombers. Przecież zestrzeliwanie nazistowskich bombowców przez RAF tak bardzo przypomina rozgrywki piłkarskie, prawda?

Fenomen Football’s Coming Home polega na autoironicznym odwróceniu wektorów. Tekst piosenki, bardziej niż do momentów chwały, odwołuje się do pasma porażek. Cykliczne niepowodzenia reprezentacji dewastują nadzieję, że Anglia zdobędzie pierwsze od 1966 roku znaczące trofeum. Kiedy utwór wypuszczono po raz pierwszy, mówiono o trzydziestu latach bólu, potem o czterdziestu i pięćdziesięciu. Dzisiaj licznik udręk dobił do pięćdziesięciu pięciu. Początek nowego turnieju teoretycznie oznacza szanse na przełamanie wyjątkowo niekorzystnej serii, chociaż z Anglią jest trochę jak z Polską. Ilekroć ględzimy o wyjściu z grupy, tylekroć z tejże grupy nie wychodzimy. Anglicy poprzeczkę stawiają sobie zdecydowanie wyżej, co nie zmienia faktu, że plan również nie zostaje uskuteczniony.

(A gdybyśmy tak zamiast narzekania na schlanych, rozwydrzonych Angoli, którzy zakłócają spokój w wielu polskich miastach, podali im rękę, zapalili szluga i pogadali o narodowych rozczarowaniach?).

Na dźwięk hasła It’s coming home powinna odzywać się w nas pewnego rodzaju zazdrość. Patrzcie, ci Anglicy potrafią śmiać się z samych siebie, przyjmują porażki jak nikt inny. W grze, w której chodzi wyłącznie o zwycięstwa, o wytrzymywanie narastającej presji i oczekiwań, o immanentne dokumentowanie wyższości nad resztą świata, oni – jako jedyni – potrafią godnie traktować własne upokorzenia. Taka postawa niemal perfekcyjnie przełamuje kapitalistyczne definiowanie współczesności. Ach, to angielskie poczucie humoru! Ten angielski dystans, ta wysmakowana, montypythonowska ironia! 

Rzeczywistość po raz kolejny okazała się brutalna. Nie ma czego zazdrościć, można jedynie współczuć albo odczuwać wściekłość. Wypisywanie wszystkich przewinień fanów ekipy Garetha Southgate’a podczas zakończonego Euro trwałoby dłużej niż ręczne przepisywanie Biblii, dlatego przywołam raptem kilka zdarzeń: wyśmianie 9-letniej niemieckiej dziewczynki, która rozpłakała się po porażce swojej drużyny, zagłuszenie hymnu Danii, oślepianie laserem Kaspera Schmeichela podczas rzutu karnego wykonywanego przez Harry’ego Kane’a, opluwanie duńskich kibiców, liczne ataki na włoskich fanów znajdujących się w Londynie, próba siłowego wtargnięcia na mecz finałowy bez biletu.    

Sam Southgate przed ostatnim spotkaniem bronił kibiców swojej reprezentacji w kontekście Football’s Coming Home. Słusznie twierdził, że śpiewanie tej piosenki nie ma nic wspólnego z arogancją, lecz dodał również, że musimy po prostu zrozumieć angielskie poczucie humoru. Ale czy jest tak, że każdy Anglik na pewno je rozumie i inni muszą się dostosować? Mam nieodparte wrażenie, iż fraza It’s coming home została w barbarzyński sposób wciągnięta w nacjonalistyczną  narrację, stając się pieśnią nieudolnie wskrzeszającą dawne imperium kolonialne. 

Anglicy przegrywali przez dziesięciolecia, ale nie tylko w futbolu. Kiedyś mieli w swoich rękach połowę świata, teraz trudno im utrzymać malutką Szkocję w ramach Zjednoczonego Królestwa. Nie twierdzę, że kibice, śpiewając Football’s Coming Home i jednocześnie czyniąc te wszystkie okropności wokół, mają akurat przed oczami szczególnie dla nich korzystne mapy z drugiej połowy XIX wieku. Pewnie tak nie jest. To nie zmienia jednak faktu, że podświadomie poza futbolem do domu miałoby wrócić coś więcej. Zwycięstwo piłkarskiej reprezentacji Anglii równie dobrze mogłoby oznaczać powrót narodowej pychy, powrót hegemonii, powrót supermocarstwowego sposobu myślenia. 

Wystarczy, że wygrają i w Londynie będą mogli mówić, że znowu są najlepsi, najwięksi i najwspanialsi. W tym miejscu sens piosenki zostaje pogrzebany. Miło jest się pośmiać ze swoich niedostatków, chociaż to nie to samo co wygrywanie. Koniec końców obsesja zwycięstwa przeważy, rozbijając fenomenalną skądinąd ideę „wesołej porażki”.

Nic dziwnego, że Synowie Albionu zostali uznani przez kibiców z kontynentalnej Europy za zło wcielone całej imprezy. W ciągu tego miesiąca opłacało się dopingować każdą drużynę, tylko nie Anglię. Należało kibicować Ukrainie, bo zmaga się z wieloma problemami, a jej piłkarze są waleczni. Danii, bo jest mała, jej piłkarze grają ofensywny futbol, a do tego podnieśli się po tym, jak Christian Eriksen w pierwszym meczu o mały włos nie stracił życia na murawie. Włochom, bo są sympatyczni, energiczni, a ich zawodnicy wreszcie skończyli z grą defensywną. Nie to co ci bezwstydni, okropni Anglicy.

Ale to tylko narracje, którym co turniej się poddajemy. Z jakichś powodów konkretna nacja wydaje nam się godna sięgnięcia po najwyższe laury, a inna nie. Piłkarskie drużyny oceniamy pod kątem skojarzeń z danym narodem, ponieważ jeśli zasiadalibyśmy do futbolu tylko wtedy, kiedy mielibyśmy ochotę na dogłębne analizy czysto sportowych aspektów, to już nie byłoby reality show. Podczas oglądania meczów miliony z nas powtarzają slogany typu: wolę, żeby wygrali ci (wolę, żeby wygrali tamci), a niech oni w końcu przegrają (boże, jak oni mnie denerwują), o matko, nie mogę na nich dłużej patrzeć! Dzięki tym naszym niesłyszalnym (chociaż często głośnym) okrzykom przedstawienie trwa dalej, a ze zwykłych meczów w nieskończoność można tworzyć historie, które są potem przekazywane z pokolenia na pokolenie. Głównie na tym opiera się magia sportu w dobie skrajnej komercjalizacji. 

Euro 2020 zakończyło się porażką Anglii przed własną publicznością. Złotymi medalistami mistrzostw zostali Włosi, którzy pokonali gospodarzy po rzutach karnych. Jak bardzo włoskich i niewłoskich wielbicieli piłki nożnej ten wynik uradował, chyba nie muszę wspominać. Za ostatni akt zarówno turnieju, jak i tego tekstu pozwolę sobie uznać arcydzielny gest Leonardo Bonucciego, który po ostatnim gwizdku podbiegł do kamery, by wykrzyczeć It’s coming to Rome. Lepszego przechwycenia narracji w obrębie tego samego wydarzenia nie wymyśliłby nawet najsprytniejszy hollywoodzki scenarzysta.

https://www.youtube.com/watch?v=NKxK4B0tiLI

Źródło ilustracji w nagłówku: „The Telegraph”