Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Imperialistyczna fatamorgana („Diuna”)

Recenzje /

Zeszłorocznej ekranizacji Diuny Franka Herberta na pewno nie można byłoby nazwać dziełem idealnym. W pojedynku z kanoniczną powieścią Villeneuve wypadł co prawda lepiej niż David Lynch, ale mimo to nie udało mu się zatriumfować. 

Kanadyjski reżyser wpadł w pułapkę nachalnego, ekspozycyjnego bajdurzenia. Zamiast pozwolić odbiorcom na własną interpretację ekranowych zdarzeń, postanowił ozdobić te najbardziej kluczowe zbędnymi objaśnieniami. Wykorzystując banalne chwyty narracyjne (hologramowa encyklopedia, z której uczy się główny bohater, wizyjne sny), twórca wielokrotnie upewnia się, że widzowi nie umknie nawet jeden, maluteńki kawałeczek informacji o uniwersum. Zupełnie jakby nowa filmowa Diuna miała być konkurencją dla Gwiezdnych Wojen i musiała wykreować dla masowej publiczności immersyjność swojego świata (coś, co Lucas naprzemiennie konstruował i psuł przez dekady) w ciągu trzech godzin. 

Pragnienie wyprodukowania współczesnego, spektakularnego eposu odbiło się także na rysie charakterologicznym postaci. Poza Paulem Atrydą (Timothee Chamalet) w tej historii nie ma bowiem ludzi z krwi i kości. Młody szlachcic jest jedyną postacią o wyraźnie nakreślonych motywacjach. Jego filmowi partnerzy i partnerki skupiają się natomiast na odgrywaniu archetypów. Można odnieść wrażenie, że mnogość protagonistów oraz antagonistów obezwładniła psychologiczne zacięcie Villeneuve’a, które znamy chociażby z portretów osobowościowych w Labiryncie czy Wrogu. Tutaj rozmach przedsięwzięcia sprowadził potencjalnie interesujące postaci do poziomu pionków poruszających się po space operowej planszy jedynie siłą reżyserskiej woli.  

Natomiast przed ostateczną klęską Diunę ratuje jej niezwykle interesujący wydźwięk polityczny. Krytycy oraz użytkownicy mediów społecznościowych chętnie obdarzają ten film określeniami w rodzaju „Gwiezdnych Wojen na kwasie (mimo że idee Herberta poprzedzają serię Lucasa). Jednakże jeszcze lepszym określeniem byłyby „Gwiezdne Wojny po Reaganie”. Herbertowskie pomysły z lat sześćdziesiątych, wpisane w kontekst końcówki XX i początku XXI wieku, zyskują bowiem zupełnie świeże, intrygujące znaczenie. Pustynny spektakl oglądany przez przyzmat dzisiejszych realiów nagle zamienia się w [trochę pod-, trochę nie-]świadomy komentarz na temat kolonialnych oraz neoliberalnych wirusów infekujących współczesność. 

Tytułowa planeta (znana też jako Arrakis lub Rakis), punkt zapalny fabuły, uosabia nasz świat, poszarpany z każdej strony przez chciwe interesy tzw. zachodniej cywilizacji. Porażające swym surowym pięknem miejsce naturalnie generuje „przyprawę” – niezwykłą substancję przywodzącą na myśl coś w rodzaju szamańskiego eliksiru. Tubylcy traktują ten cud natury z rytualnym namaszczeniem. Według nich surowiec pozwala zbudować pomost pomiędzy ludzką egzystencją i sekretną tożsamością Matki Natury. „Przyprawa” to uniwersalny symbol organicznego bogactwa, ekwiwalent wszystkich dóbr charakterystycznych dla ziemskich obszarów nazywanych „Trzecim Światem”. Owa planeta (podobnie jak dziesiątki krajów afrykańskich czy azjatyckich) pada ofiarą kolonizacyjnej retoryki. Dwie wielkie imperialne siły (ród Harkonnenów oraz Atrydów) roszczą sobie prawo do eksploatacji zasobów planety i toczą ze sobą wojnę o kulturową i ekonomiczną dominację nad pustynnym gwiezdnym punktem. Jedna i druga grupa najeźdźców dzierży oręż imperialistycznej narracji, ale ich ideologie różnią się estetyką przekazu. Harkonnenowie wyrastają z tradycji starego kolonializmu, który zdobywał obce tereny ciężką ręką. Atrydzi to już nieco inna szkoła. Teoretyczny budulec ich działań wywodzi się ze współczesnego neoliberalizmu. To podejście bardziej subtelne, bardziej wyrafinowane w swojej manipulacyjnej naturze i przez to bardziej nikczemne. 

Najpierw przyjrzymy się jednak imperialistom-tradycjonalistom, czyli Harkonnenom. Głowa arystokratycznej rodziny, Baron Vladimir, zupełnie nie ukrywa swoich zamiarów. Reprezentuje wartości kolonialnej filozofii sprzed czasów postmodernizmu. Komunikuje wprost, werbalnie oraz mową ciała, że interesuje go jedynie eksploatowanie i akumulowanie czyjegoś bogactwa. Werbalnie, gdyż niemal każde jego słowo zdradza imperialistyczną żądzę zagarniania tego, co uważa za swoje. Fizycznie, gdyż jego wizerunek perfekcyjnie dopełnia wyznawana ideologię. Groteskowo otyły, łapczywie pożerający wszystko na swojej drodze (od potraw po życia niewinnych istnień), jest bardzo dosłownym symbolem kapitalistycznej chciwości. Całym swoim jestestwem krzyczy: chcę mieć, posiadać, wykorzystywać. To uosobienie konkwistadorskiego ducha sprzed lat, otwarcie celebrującego łupienie całych kontynentów. 

Nieco inny przekaz łączy się z poczynaniami Atrydów. Przywódca rodu, Leto Atryda, jest dyktatorem z uśmiechem przyklejonym do twarzy, takim, który pozdrawia seniorów i przytula dzieci. Ma idealnie wyprasowany mundur oraz nienagannie przystrzyżoną brodę. Wypowiada dyplomatyczne zdania, wyróżnia go znakomita dykcja, to doświadczony orator. Gdy przejmuje kontrolę nad Arrakis, wmawia swoim wiernym żołnierzom, że robią dobry uczynek – jak gdyby wcale nie podbijał obcego terenu, a jedynie stawał się jego dobrodusznym dozorcą. Na prowadzonym przez niego przedsięwzięciu ma rzekomo skorzystać zarówno imperium, jak i lokalni mieszkańcy. Polityczna strategia Leto przypomina całkiem współczesną, neoliberalną mutację imperializmu. To taktyka nowych kolonizatorów, którzy dopasowali swoją chciwość oraz żądzę władzy do epoki spod znaku marketingu i kultury konsumpcyjnej. Oblicze lidera Atrydów przywodzi na myśl fragment Ameryki Jeana Baudrillarda, opisujący wyraz twarzy ikony światowego neoliberalizmu Ronalda Reagana. Francuski filozof widział w jego mimice głęboką pustkę zdradzającą kompletną obojętność w stosunku do innych ludzi. Hollywoodzka aparycja bohatera Diuny odciąga uwagę od wyzysku Arrakis. Reaganowski image trywializował horror interwencji na terenach Ameryki Środkowej. U obu przywódców piękne zęby maskują przenikający ich trupi odór. 

Porównując politykę dwóch rodów, można więc dojść do wniosku, że Harkonnenowie mają bardziej klarowne, w pewien pokrętny sposób nawet „czyste” intencje. Owszem, prowadzi ich niewyobrażalna wręcz zachłanność, ale nie tracą czasu na ocieplanie swojego wizerunku. Nie przybierają szlachetnych masek zbawców gorszej części świata. Są przeżarci kapitalistycznym wirusem do szpiku kości i w ogóle się z tym nie kryją. Tymczasem Atrydów cechuje większy cynizm. Pragnienie kosmicznego podboju sprzedają jako działalność charytatywną. Odgrywają tragikomiczny spektakl, w którym Cnotliwy Biały Człowiek, wyciskając ostatnie soki z obcej kultury, po prostu niesie pomoc biednej, niedołężnej nacji. Chciałoby się powiedzieć, nawiązując do słów Michaela Parentiego, że Atrydzi kreują obraz zacofanej, bezbronnej planety po to, by jeszcze skuteczniej ją dla siebie zagarnąć. Są panami, którzy pragną „wychować” sobie niewolników, przede wszystkim przemocą psychologiczną, a nie fizyczną.

Przed kolonialnymi zakusami obu stron Diuna właściwie nie może się obronić. Jest epicentrum uniwersalnej porażki w starciu z widmem Wielkiego Kapitału. Jedyną odpowiedzią, jaką daje rozrywana na pół planeta, jest rozstępujący piaszczyste góry ryk czerwi pustyni. Gigantyczne bezkręgowce (których larwy są zresztą bezpośrednio odpowiedzialne za wytwarzanie „przyprawy”) sporadycznie wynurzają się z podziemnych czeluści, by pożreć na śniadanie kogoś z ekipy wydobywającej najważniejszy surowiec Arrakis. Do ataku prowokują je wszelkie głośne, rytmiczne dźwięki, a więc znak rozpoznawczy imperialistycznego, dumnego marszu po zagraniczne bogactwo. Czerwie nie zawsze jednak słyszą kroki zbliżającego się hegemona. Postmodernistyczny despota zwykle nie wchodzi bowiem na obcą posesję w ciężkich buciorach. Raczej skrada się i przemyca swój terror w białych rękawiczkach. 

Diunie Villeneuve’a nie udało się zostać arcydziełem kina science-fiction. Natomiast udało się jej dokonać czegoś być może bardziej interesującego. Pierwsza część potencjalnie wieloodcinkowej sagi narysowała wyjątkowo przekonujący portret zachodniego imperializmu. Można dyskutować na temat umyślności owej wizji, ale jedno jest pewne – tak obrazowego przedstawienia społeczno-politycznych problemów współczesności nie mieliśmy w głównym nurcie od dawna.

Łukasz Krajnik

(ur. 1992) – dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling.