Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Imperatyw odrzucenia. „Kongres futurologiczny” [LEM: REWIZYTA]

Recenzje /

Ostatnimi laty globalne poczucie nadchodzącej apokalipsy można traktować w kategoriach doświadczenia pokoleniowego. Narasta przekonanie o tym, że życie na Ziemi nie udźwignie już kolejnych, nachodzących na siebie katastrof. Ile jeszcze czarnych scenariuszy musiałoby się ziścić, aby w uszach zagruchotało nam ostateczne pęknięcie? Strach pomyśleć. Strach.

A gdyby tak podjąć próbę ucieczki od rzeczywistości i bez skrępowania meandrować między własnymi imaginacjami? Taka strategia wcale nie jest łatwa, choć można ją określać jako pójście na skróty. Odnoszę mimo to wrażenie, że trzeba włożyć mnóstwo wysiłku, żeby samych siebie oszukiwać tak bardzo, że przestaje się zauważać wykreowane kłamstwo. Stanisław Lem coś o tym trudzie wiedział, dlatego przyjmował zgoła odmienne założenie.

Wobec zarówno dawnych, jak i współczesnych bolączek ludzkości, przyjęcie perspektywy niewzruszonego nihilisty o wysokich kompetencjach intelektualnych mimowolnie wyrządza głębokie rany na psychice. W kontekście wszelkich predykcji dotyczących postępowań człowieka, bezwarunkowy defetyzm posiada jednak swoją niezaprzeczalną zaletę. Wcześniej czy później wszystkie wykreowane przez nas utopie legną w gruzach. Niezainteresowana ludzkimi pragnieniami biologia doskonale wie, że dopóki kierują nami prawa doboru naturalnego i ewolucji, odmęt wszechświata pochłonie wszystko, co uda się homo sapiens wykreować. Właśnie z tego względu pozycja pesymisty-geniusza wydaje się być paradoksalnie komfortowa – prawdopodobieństwo pomyłki jest zdecydowanie mniejsze niż w przypadku tez głoszonych przez hurraoptymistów.

Unosząca się nad Kongresem futurologicznym aura ponurego katastrofizmu miażdży wszelkie pozytywistyczne prognozy Jak zaznacza Jerzy Jarzębski, część futurologów tamtego okresu przejawiała nadzieję zażegnania światowych konfliktów, co zawdzięczać mielibyśmy dynamicznemu rozwojowi nowych technologii. Świat lada chwila miał stać się sceną wyzbytą z nienawiści, uprzedzeń czy krwawej rywalizacji o surowce. Pół wieku później możemy śmiało stwierdzić, że te niby-naukowe przepowiednie zawierały mniej więcej tyle samo prawdy, ile prawdy przekazuje Krzysztof Jackowski. Lem jednakowoż nie musiał dożyć naszych czasów, żeby skompromitować bezpodstawną życzeniowość świata nauki.

Tytułowy kongres zbiera się na COSTARICANIE (to zniekształcenie wciąż mnie uwiera swoim postkolonialnym wydźwiękiem), gdzie grono wybitnych ekspertów usiłuje podjąć merytoryczną debatę na temat zagrożeń płynących z potwornego przeludnienia, które powolnie uśmierca Ziemię. Jest to najbardziej adekwatne określenie, na jakie mogłem się zdobyć, by opisać przedstawioną sytuację – zaraz po otwarciu zgromadzenia dochodzi do zamieszek między wojskiem a rozwścieczonymi obywatelami nieistniejącego państwa. Władze Costaricany postanawiają rozpylić na terenie całej stolicy magiczne środki psychoaktywne, wprowadzające ludzi w stan błogiej radości oraz szczęścia.

Tak rozpoczyna się wielopoziomowa halucynacja głównego bohatera opowiadania – Ijona Tichego. Odurzony psychodelikami naukowiec przenosi się w czasie i przestrzeni do utopijnych przyszłości, w których ludzie poprzez nieświadome spożywanie wspomnianych tabletek nie są w stanie zauważyć realnego cierpienia, dostrzegając wyłącznie realizacje swoich podświadomych fantazji. Nie ma sensu naprawiać świata. To nic nie da. Cierpienie zawsze pozostanie prawdziwsze od wyimaginowanego szczęścia. Jedynym sposobem na zwalczenie problemów okazuje się wyeliminowanie rzeczywistości na rzecz fikcji.

W roku 2021 pokusa łyknięcia kilku lemowskich pastylek stała się jeszcze większa. Czy chcielibyśmy bezradnie spoglądać na coraz obfitsze żniwa globalnego ocieplenia? Prawdopodobnie nie. Podskórnie powinniśmy przeczuwać, że tej nieuchronnie nadciągającej apokalipsy raczej nie przezwyciężymy. Tym, czym dla Lema był kongres futurologiczny, dla nas są szczyty klimatyczne. Ilekroć słyszę w mediach o przygotowaniach do tego czy innego szczytu, tylekroć wszyscy eksperci oraz politycy zgadzają się co do jednego: „osiągnięcie porozumienia będzie szalenie trudne”. Trudne, bo Chiny i Rosja nie chcą ustąpić, bo akurat przez cztery lata prezydentem USA był szaleniec z ego pokrywającym objętość Słońca, bo Unia Europejska czuje się osamotniona, bo lobby naftowe walczy o każdą cenę. Zazwyczaj po kilkudniowych obradach w głowach odbiorców pozostają pytania zupełnie niezwiązane z meritum sprawy: czy Greta nie powinna chodzić do szkoły? Czy Greta jest normalna? Kto stoi za Gretą? Dlaczego Biden usnął podczas debaty? A może Trump miał rację i Biden faktycznie ma demencję? Skoro Chiny i Rosja są złe, dlaczego my powinniśmy być dobrzy? W takich momentach tabletki z Kongresu byłyby jak najbardziej przydatne. Uczucia związane z odkrywaniem murów, przez które nie sposób się przebić, działają destrukcyjnie. Z opcji ratunkowych pozostają podtrzymywanie prywatnych idealizmów, przejście z pozycji zaangażowanej do biernej lub odrzucenie rzeczywistości. Jeśli chodzi o tę trzecią opcję, ludzkość wymyśliła coś jeszcze bardziej „interaktywnego” niż psychoaktywne środki.

Jeden z poziomów halucynacji Tichego wypełnia świat, w którym ludzie są szczęśliwi, ponieważ nie mają pojęcia, że ktoś ich szprycuje. Społeczeństwa nie muszą się zastanawiać nad tym, co i dlaczego chciałyby odrzucić. W realiach XXI wieku chętnie korzystamy z internetu (szczególnie social mediów), który de facto pełni funkcję lemowskich chemicznych wynalazków. Spędzenie dwudziestu godzin na Twitterze, Facebooku czy TikToku niekoniecznie okaże się realizacją wszelkich naszych pragnień, ale może pozwolić na odrzucenie przez nas wszystkiego, co paradoksalnie nam się podoba, nie wymagając rozsądnego wytłumaczenia dla tej decyzji. Odrzucamy, bo tak, bo ta wersja podoba nam się bardziej, ponieważ z tą wersją czujemy się lepiej. W efekcie nierzadko wolimy uprawiać niezależną gimnastykę intelektualną, która wbrew wszystkiemu i wszystkim pozwoli nam przeforsować własną teorię, zamiast zgodzić się na tę, która jest najbardziej logiczna. To również pewna specyficzna interpretacja wolności. Wedle niej wolność wcale nie służy do tego, aby działać na rzecz ogólnego dobra. W rezultacie nagle okazuje się, iż wolny człowiek to człowiek dający sobie prawo do dominacji oraz bezdusznego selekcjonowania faktów.

W szalonych fantazmatach lemowskiego bohatera odrzucenie staje się kośćcem kreowanego świata. Wyparcie tego, co realne konstytuuje każdą sferę życia, każdy skrawek relacji międzyludzkich. Dzisiaj antyutopijna fikcja autora Kongresu futurologicznego i tak może zostać potraktowana jako lżejsza wersja triumfującej od co najmniej kilku lat postprawdy. Fake newsy – niczym najbardziej trujący środek chemiczny – rozlazły się po internecie, zakażając przy tym miliony użytkowników.

Paskudnie przegniłym owocem mechanizmu odrzucenia – poprzez zanurzenie w głębiny social mediów – są antyszczepionkowcy. Oni z pewnością nie utrzymaliby się na powierzchni swojej ignorancji i niewiedzy tak długo, tak wytrwale, tak silnie, gdyby nie istnienie setek tysięcy zamkniętych grupek facebookowych; gdyby nie nadgorliwa aktywność antynaukowych youtuberów czy twitterowiczów, którzy być może sami nie wierzą w to, co mówią, a może po prostu zorientowali się, jak zwiększyć swoje zasięgi żerując na metaforycznych konsumentach psychochemikaliów. Łatwiej jest wierzyć w zmyśloną pandemię, w Nowy Światowy Ład i w to, że nasze losy nie są dziełem przypadku. Wówczas można wyjść z podniesioną głową, nie czując żadnej odpowiedzialności za wspólne dobro społeczne. Rzeczywistość widziana oczami foliarza z pozoru zdaje się mroczna, ale tak naprawdę nie pozostawia miejsca na żadne problemy, którym trzeba by natychmiast stawić czoło, aby ochronić siebie i innych.

Jeżeli w wizjach zapisanych w Kongresie futurologicznym Lemowi udało się jakieś zjawisko przewidzieć poprawnie, tym zjawiskiem prawdopodobnie byłaby era zbiorowej halucynacji. Era, w której możemy odrzucać co chcemy, kiedy chcemy i jak chcemy, przy jednoczesnym utrzymywaniu powierzchownego wygodnictwa. Byleby nie widzieć smutku, cierpienia i śmierci. Byleby za wszelką cenę uniknąć nieuniknionego.

Tekst powstał w ramach projektu LEM: REWIZYTA współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa