Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

I see dead people, a to dopiero początek („River”)

Recenzje /

John River (Stellan Skarsgård) potrafi śpiewać, zna się na muzyce, nawet nieźle tańczy, mógłby okazać się miłym, lekko nieprzystającym do rzeczywistości detektywem z dalekiej Północy. Nienagannym – zjednującym sobie serdeczność zwierzchników – pracownikiem londyńskiej MPS, który wraz z partnerem (w stylu amerykańskiej police drama) przemierza ulice multikulturowego miasta, aby nieść pomoc słabym i poniżanym. I wszystko byłoby na miejscu, gdyby zmarli, których widzi – dali mu święty spokój.

Scenarzystka Aby Morgan (The Iron Lady, Suffragette) nie wykorzystuje jednak „paranormalnego zjawiska”, żeby przemycić do serialu klisze, znane z innych,  popularnych przedstawień. Nie chodzi tu o szósty zmysł projektowanego inspektora Wallandera – przeciwnie. Zjawy nie przynależą do żadnej ponadnaturalnej rzeczywistości. Są traumatycznymi manifestami umysłu, projekcjami tych, którzy zginęli w trakcie śledztwa ­- bo przecież w głównej mierze o śledztwo tu chodzi. Zadaniem Rivera jest odnalezienie odpowiedzi na pytanie, kto z zimną krwią zamordował jego partnerkę. (Jedną z najlepszych scen w serialu jest ta, w której widz jeszcze nie wie, że Stevie występuje tylko jako projekcja umysłu Rivera. Dopiero w chwili, gdy bohaterowie opuszczają kadr, widz dostrzega wielką dziurę po kuli. Mniej więcej w miejscu, gdzie powinien znajdować się mózg policjantki). Warta uwagi jest również serialowa konstrukcja alter ego Rivera czy – jak kto woli – ciemna strona jego duszy, kumulacja wszystkich negatywnych uczyć, które przyjmują postać doktora Thomasa Creama, XIX-wiecznego seryjnego mordercy z Londynu. Co ciekawe, niektóre teorie spiskowe wskazują na Creama jako na głównego podejrzanego w ponurej historii Kuby Rozpruwacza. Dla Rivera jest więc Jack the Ripper kimś więcej niż tylko legendarnym przestępcą. Jest posłańcem porażki i bezradności. Pojawia się, by unieważniać ludzkie uczucia. I tak, z jednej strony, rzecz jest niebywale prosta: są manifesty, które – powracając natarczywie – wynoszą na powierzchnię, i te, które zapędzić mają człowieka w ślepy zaułek, gdzie dochodzi do ataków paniki, halucynacyjnej agresji, a wreszcie do destrukcji. Z drugiej zaś, chodzi o coś więcej (bo przecież zawsze chodzi o „coś” więcej).

Postać niestabilnego psychicznie policjanta jest impulsem o kolejnych opowieści: o rodzinie, o problemie wielokulturowego społeczeństwa, o utracie punktu odniesienia, a jednocześnie o konieczności odnalezienia tego punktu. Jest to wreszcie próba podjęcia aktualnego przecież tematu „londyńskiej” emigracji (ile i w jaki sposób zarobić można na innych). Miasto staje się tu miejscem małych dramatów, permanentnych niedopowiedzeń, które wciskają się do biografii bohaterów i znajdują dla siebie doskonałą pozycję. Bezpiecznie zagnieżdżone czekają na okazję, i w końcu wybuchają, doprowadzając do personalnych i rodzinnych tragedii.

River oddany został widzom jako zwarta sześcioodcinkowa całość – opiera się na jednej historii, ma wyraźnie zarysowaną oś fabularną: jest zagadka, i tę zagadkę należy rozwiązać. Czasem wypada żałować, że twórcy nie pokusili się o nic więcej: o nieco pogłębioną analizę przeszłości Rivera (jego problemy psychiczne starają się tłumaczyć traumą z dzieciństwa). Ale być może chodzi tu właśnie o to „tu i teraz”, o aktualną pozycję każdego: bohaterów i widza. I dlatego właśnie nie należy życzyć sobie kolejnego sezonu. Rivera naprawdę da się lubić (to w końcu sympatyczny facet, obdarzony wyjątkową empatią). Oszczędźmy mu więc kolejnych manifestów.