Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Historia potrzebuje telewizji („Sensacje XX wieku”)

Artykuły /

Sensacjom XX wieku brakowało wielu rzeczy – dynamizmu, zagranicznych plenerów, ładnie pokolorowanych zdjęć archiwalnych, oświetlenia. Ale sposób myślenia o historii, jaki proponował Wołoszański, był godny tuzów światowej telewizji.

Dziwne dudnienie, jakby ktoś walił w beczki z ropą, i wrzawa instrumentów dętych. Nie dało się tego motywu z niczym pomylić. Biegłem więc przed telewizor, by znowu zobaczyć otwierający się właz, posępnych żołnierzy niemieckich, dobrotliwego Stalina, wreszcie bombę atomową i prezydenta Kennedy’ego.

Czołówka Sensacji obiecywała wszystko, czego nauczyciele historii nie potrafili mi dać – nie tylko dlatego, że przez długie lata nie udawało im się dojść do dziejów najnowszych. Za sprawą Wołoszańskiego wiek XX jawił się jako ekscytujące zmagania rozmaitych sił, a liczne daty i nazwiska układały się w barwną opowieść. Na szczęście seria nie ograniczała się do tematyki sygnalizowanej w nader efektownej czołówce. Owszem, nie brakowało w tych opowieściach krwawych przewrotów i tajnych operacji. Ale wszystko to było umieszczone w szerszym kontekście, dzięki czemu Sensacje miały znaczące walory edukacyjne.

A warto tu dodać, że Wołoszański ze swoimi wykładami docierał do tysięcy pilnych słuchaczy. Kupując jego książki, bywałem zagadywany przez braci w wierze, którzy mieli silną potrzebę skomentowania tych publikacji. Poznałem i takich, którzy, ku utrapieniu rodziny, jeździli na wakacje śladami umocnień i tajnych kwater omawianych w Sensacjach. A dało się tak spędzić niejeden urlop, bo Wołoszański, jak sam twierdzi, pomiędzy rokiem 1983 a 2005 zdążył nakręcić dla TVP około tysiąca odcinków słynnej serii. Sama ta liczba wskazuje, że mamy do czynienia z niecodziennym zjawiskiem. Na czym polega fenomen Wołoszańskiego? Przyjrzyjmy się jego programom uważnie, bo nawet dziś warto wracać do archiwalnych odcinków (część jest dostępna na platformie VOD). Choć pokryły się patyną, to nadal trudno o ambitniejszą rozrywkę dla pasjonatów historii.

 

Jednostka i grupa

Chwytliwa opowieść historyczna potrzebuje bohaterów – i to takich z krwi i kości, bo dydaktyczne żywoty sławnych mężów nie są zbyt zajmujące. Wołoszański szukał więc niezwykłych postaci, ale stronił od ogranej formuły dokumentu biograficznego. I niemal zawsze wybierał takich bohaterów, których los unaoczniał szersze zjawisko.

Wilhelm Canaris, jeden z najgroźniejszych wrogów Hitlera

Najbardziej zapadły mi w pamięć odcinki i teksty o admirale Wilhelmie Canarisie. Ten człowiek o powierzchowności uprzejmego urzędnika, okazał się jednym z najgroźniejszych przeciwników Hitlera. Przez lata, sprawując funkcję szefa wywiadu i kontrwywiadu wojskowego III Rzeszy, sypał piach w nazistowską machinę wojenną. W kwietniu 1945 roku został stracony jako współorganizator nieudanego zamachu na Führera. Wołoszański portretował Canarisa jako fascynującą jednostkę, a jednocześnie część złożonej grupy spiskowców starających się przejąć władzę w Niemczech.

Taki pomysł na opowieść pomaga uniknąć hagiograficznego stylu mówienia o głównym bohaterze i zachować rzeczowy ogląd sprawy. Jednocześnie Wołoszańskiemu udaje się uruchomić silne emocje – skłania do sympatyzowania z Canarisem, ale też każe zastanawiać się, na ile admirał próbował zwiększyć swoje wpływy czy też po prostu zabezpieczyć się na wypadek klęski Rzeszy. Mamy więc wyrazistego bohatera pozytywnego, ale opowieść o nim nie bardzo przypomina – wbrew nazwie serii – naiwne kino sensacyjne.

 

Szerszy horyzont

Niestety Sensacje mogą wywołać niezbyt trafne przekonanie o dominującej roli jednostek w procesach historycznych. Momentami seria tak mocno eksponuje pasjonujące rozgrywki przywódców, że dzieje jawią się jako triumf bądź klęska woli jednego lub drugiego.

Jeśli jednak posłuchać uważniej, trudno zarzucić Wołoszańskiemu, by ignorował znaczenie zjawisk z porządku kulturowego czy gospodarczego. W swoich programach regularnie wskazuje na morale oficerów, opinię publiczną, stopień zaawansowania przemysłu czy dostępność surowców jako na czynniki ważne dla przebiegu zdarzeń. Ale oczywiście to historia militarna i polityczna interesuje Wołoszańskiego najbardziej. Szerszy horyzont jest mu potrzebny po to, by ją objaśnić.

Z dzisiejszej perspektywy, gdy w modzie jest historia życia codziennego, a także perspektywa kobiet i  mniejszości, podejście Wołoszańskiego może się wydawać do bólu konserwatywne. Ale pamiętajmy, że w czasach, gdy Sensacje święciły największe triumfy, wyobrażenia Polaków o niedawnej przeszłości wciąż były kształtowane w znacznej mierze przez kombatanckie kino PRL, w którym „nasi  biją tamtych”.

Na przełomie tysiącleci seria mogła zaskakiwać nowoczesnością i globalną perspektywą. Gdy Wołoszański opowiada o polskich wątkach w II wojnie światowej, umieszcza je zazwyczaj w kontekście międzynarodowych zmagań. W tym samym odcinku możemy zobaczyć polskich partyzantów, niemieckich żołnierzy, francuskich szpiegów i Winstona Churchilla. Pod tym względem Sensacje przewyższają znaczną część dzisiejszych filmów edukacyjnych TVP, w których często przyjmuje się wyłącznie polski punkt widzenia. Wołoszański tymczasem uczył się myślenia o dziejach od zachodnich badaczy. Swoje scenariusze opierał w dużej mierze na cenionych publikacjach anglo- i niemieckojęzycznych historyków.

Bogusław Wołoszański w typowym dla serii oświetleniu. Odcinek „Mata Hari”

 

Sposób mówienia

Dobra dykcja, barwa głosu i wyrazisty styl zapewniły Wołoszańskiemu połowę sukcesu. Niektórym ten nader poważny sposób mówienia może się wydawać karykaturalny, ale dla tysięcy słuchaczy okazał się ideałem. Pozwalał utrzymać uwagę i nie stracić wątku w trakcie długich (często godzinnych!) programów. W moim przekonaniu sekret polegał na tym, że Wołoszański tekst scenariusza raczej parafrazował niż recytował (bo wiele wskazuje, że nie czytał z promptera). Mówił niespiesznie, niekiedy z wahaniem, jakby na bieżąco próbował rozstrzygnąć zagadki przeszłości. Ale nie stronił od emfazy, potrzebnej, by zagwarantować sobie zaangażowanie odbiorców.

Wiedział, jak przygotować dobry tekst popularyzatorski. Operował egzotyką i erotyką (przybrała pseudonim Mata Hari, Oko Dnia; do drzwi jej garderoby pukali mężczyźni bogaci i wpływowi). Stale posługiwał się wyliczeniami opartymi na stopniowaniu (wśród jej licznych kochanków znaleźli się ambasador francuski w Berlinie, prefekt berlińskiej policji, a nawet szef niemieckiego kontrwywiadu). Podkreślał co istotniejsze fragmenty przy pomocy powtórzeń (ale te znajomości miały się okazać niebezpieczne; miały się okazać śmiertelnie niebezpieczne). Wreszcie urywał, pozostawiając odbiorców w pełnym napięcia zawieszeniu. A warto jeszcze dodać, że te same zdania, które w zapisie przedstawiają się zaledwie dobrze, w ustach Wołoszańskiego zyskują aurę niesamowitości.

Dla mnie najistotniejszym chwytem stosowanym w Sensacjach jest przyjęcie perspektywy czasowej bohaterów. Zamiast, jak na nudnej lekcji, obserwować historię ex post i wierzyć, że zdarzenia zmierzają do nieuchronnego rezultatu, towarzyszymy ludziom żyjącym w określonym momencie, próbującym zrealizować własne dążenia, niepotrafiącym przewidzieć nadciągających wypadków. Właśnie dzięki temu chce się śledzić, co będzie dalej.

Joanna Brodzik w typowym dla serii oświetleniu. Odcinek „Roman Czerniawski”

 

Widowisko

Z czasem produkcje Wołoszańskiego przerodziły się w duże widowiska. Były już nie tylko programami, w których narrator przechadza się wśród starych telefonów i maszyn do pisania albo, z trudnych do wyjaśnienia przyczyn, przemawia do nas z wnętrza fatalnie oświetlonego bunkra. W pierwszych latach XXI wieku w Sensacjach pojawiały się dziesiątki znanych twarzy – kłopot w tym, że przeważnie ich występy były przeraźliwie nudne. Zadanie aktorów ograniczało się do odegrania pojedynczych scenek, nie mieli więc możliwości wykreowania złożonych postaci. Grali nie artyzmem, ale samym rzemiosłem. Oglądaliśmy więc plejadę stereotypów – niefrasobliwego Rafała Królikowskiego, płochą Joannę Brodzik, szalonego Jana Peszka, przebiegłego Adama Ferencego czy wreszcie lubieżną Danutę Stenkę. Niemal wszystko do bólu przewidywalne.

Znacznie bardziej interesujące było to, co Wołoszański robił z filmami archiwalnymi. Wiedząc, jak na nie patrzeć, odsłaniał znane często kadry na nowo. Tak było choćby w przypadku nagrań dokumentujących spotkania Hitlera z narodem.

W odcinku Operacja „Foxley” widzimy, że szpaler ludzi, wśród którego przejeżdża Führer, jest strzeżony nie tylko przez esesmanów na chodniku, ale także – stopklatka, zbliżenie – przez strzelców na balkonach i dachach. Kolejny obrazek: mężczyzna z tłumu podchodzi do Hitlera, ten przyjaźnie klepie go po plecach. Nic szczególnego, widzieliśmy takie rzeczy wielokrotnie. Wołoszański mówi jednak coś nieoczywistego: tego rodzaju sytuacje nie były częścią scenariusza, uznawano za poważne uchybienie ze strony służb ochraniających teren. Stopklatka, zbliżenie – zwracamy uwagę , że przy entuzjastycznym wielbicielu Hitlera stoją już żołnierze SS. Mężczyzna za chwilę zostanie zabrany na posterunek policji i przesłuchany – objaśnia głos z offu. To właśnie uzbrojone oko Wołoszańskiego stanowiło o sile tych widowisk.

Materiał archiwalny wykorzystany w odcinku „Operacja Foxley”

 

Hegemon

Wołoszański trafił na dogodny moment historyczny. Zaczynał budować swoją markę w okresie schyłkowego PRL-u, gdy cenzura zelżała, a granice otwierały się nieco szerzej. O historii politycznej i militarnej można było opowiadać z coraz większą swobodą, a Telewizja Polska wciąż nie miała z kim przegrać. Zapewne rzeczywistość lat 80. dokuczała komuś z takimi ambicjami jak Wołoszański, ale z dłuższej perspektywy widać, że tamte okoliczności pozwoliły mu zbudować hegemoniczną pozycję na całe dekady.

Gdyby startował dzisiaj, musiałby konkurować z licznymi kanałami rozrywkowo-edukacyjnymi na YouTube (Polimaty, Historia bez cenzury, Historia w 5 minut, Tylko historia) i z jeszcze liczniejszymi vlogerami. Nade wszystko zaś musiałby przebić efektowne i masowo produkowane filmy dokumentalne stacji amerykańskich, brytyjskich, francuskich i innych, których już na początku XXI wieku było w naszej telewizji wiele, a od tego czasu jeszcze przybyło. Spora część z nich to produkcje bardziej powierzchowne od Sensacji, za to lepiej wyglądające, między innymi dzięki misternie koloryzowanym filmom z okresu wojen światowych.

Niewykluczone, że talent i umiejętności Wołoszańskiego obroniłyby się same. W 2015 roku nowe odcinki Sensacji zyskiwały imponująco liczną widownię, sięgającą blisko 2 milionów telewidzów. Ale nie jest wykluczone, że bez oparcia w dawnej legendzie program przepadłby na tle bardziej rozrywkowych propozycji. Szkoda by było. Bo mimo mankamentów ta seria jest godna nie tylko TVP, ale i BBC.

Łukasz Łoziński

(ur. 1989) – Z wykształcenia filolog i antropolog, z zawodu copywriter i PR-owiec. Lubi free jazz i rock'n'roll.