Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Have you met Barney?

Artykuły /

I oto powrócił po wakacyjnej przerwie. Już po raz ósmy przywdział świetnie skrojony garnitur i wślizgnął się do ramówki CBS, gdzie na jego szumne wejście z okrzykiem „high five!” czekało wiernie 9 milionów Amerykanów. Już kilka godzin później internauci z całego świata z namaszczeniem zasiedli przed monitorami. Część pisnęła z zachwytu, część z rozczarowania.

Kto ogląda How I Met Your Mother, ten wie, że wcale nie o rzeczoną matkę tutaj chodzi. Przyszła żona Teda to tylko pretekst do rozwlekłej (co w tym przypadku nie znaczy nudnej) opowieści o piątce nowojorskich przyjaciół. Matki to tam tyle, co nic, chociaż trzeba przyznać, że scenarzyści ostatnio zaszaleli – poza widokiem kawałka stopy i żółtego parasola mogliśmy podziwiać zarys kobiecej figury po zmroku. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewa się obcować z pięknem owej mitycznej twarzy przed końcem ósmego sezonu (o ile będzie on tym ostatnim). Ktoś musiał wypełnić oczywistą lukę i wziąć na swoje barki ciężar najpopularniejszego bohatera. Rozsądnie brzmi tytułowe „I”, pod którym kryje się ojciec i narrator, ale nudnawy Ted to raczej słaby materiał na breakout charakter. Gdy podążymy wzrokiem za blaskiem reflektorów, zobaczymy, że światło chwały pada na kogoś innego. Oto master of awesomeness, wielki Barney Stinson!

Barney jest dla How I Met Your Mother tym samym, czym Sheldon dla Big Bang Theory i prawie tym samym, czym House dla Dr House’a. Powszechnie uwielbiany, chętnie cytowany i przetwarzany przez popkulturę stanowi znak jakości swojego serialu. Taka popularność jest w stanie napędzać osobny biznes – to właśnie pod fikcyjnym nazwiskiem Stinsona scenarzysta – Matt Kuhn – wydał już trzy książki (w tym świetnie ograne w HIMYMThe Bro Code i The Playbook). To Barney doczekał się licznie odwiedzanego (i równie sprytnie ogranego w serialu) bloga. To jego postać jest najchętniej śledzona na Twitterze i lajkowana na Facebooku. Stare, dobre Google jak zwykle wie, co w modzie, i lokuje odtwórcę roli, Neila Patricka Harrisa, nawet przed Neilem Armstrongiem, co ostatecznie przypieczętowuje fakt „bycia na topie”. Barney jest wykorzystywany i kopiowany także w oderwaniu od macierzystego miejsca w popkulturze. Przeciętny użytkownik kwejka może, ale nie musi rozpoznawać kontekstu, kiedy po raz setny udostępnia mem „true story bro”.

„When I get sad I stop being sad and be AWESOME instead. True story!”

Dlaczego właśnie on? Podobnie można zapytać o fenomen wspomnianego Sheldona z BBT, przy którym teoretycznie główny bohater, Leonard, wydaje się nudny jak flaki z olejem. Pomijając powszechnie doceniane umiejętności aktorskie Harrisa, chodzi przede wszystkim o charakterystyczność, przebojowość i celowe współistnienie rozlicznych wad i zalet. Po kolei: Barney może się pochwalić jednymi z najsłynniejszych catchphrases w historii (patrz: „Suit up!” i „Challenge accepted!”), a jego błyskotliwe monologi o tym, jak żyć, wywołują u mnie rzadkie wrażenie, że szaleńczy śmiech z puszki może być całkiem uzasadniony. Stinson jest taki, jaki każdy facet chciałby być – obrzydliwie bogaty, odnoszący sukcesy, atrakcyjny dla kobiet. Traktuje swój garnitur niczym wdzianko superbohatera i dobrze wie, że nie można mu się oprzeć – jego pewność siebie i chwytliwe teksty na podryw stały się inspiracją nawet w realnym świecie. Zna się dosłownie na wszystkim, potrafi mówić w kilku językach i jest do tego stopnia idealny, że nie da mu się zrobić złego zdjęcia. Jeżeli jeszcze istnieje ktoś, kto nie poznał Barneya, to jego charakter najlepiej oddaje dostępne w sieci video-CV.

Przy całej tej wybuchowej mieszance bohater zostaje odpowiednio uwiarygodniony przez szereg cech, które zazwyczaj uznać można za wady. Owszem, miał ponad dwieście kochanek, ale większość zranił, podstępem  zaciągając do łóżka. Jest ambitny (jego zakłady mogą trwać lata), ale przy tym rozrzutny – wydaje worki pieniędzy, żeby sprostać przyjętym wyzwaniom. Ma problemy z hazardem i właściwie nie wiadomo, czy jego praca jest do końca legalna (What do I do for a living? …Please). Wreszcie – czasem zachowuje się jak dziecko – ponosi go podczas gry w Laser Tag, przesadza z ilością uprawianej magii. Większość negatywnych właściwości zostaje jednak wytłumaczona poprzez szczegółowo poprowadzoną psychoanalizę. Z czasem widz dowiaduje się, że Barney kłamie, bo kłamała jego matka. Poznajemy dramat człowieka, który przez całe życie wierzył, że jego ojcem jest prezenter Bob Barker i nagle przestajemy go winić za to, że każda podana przez niego statystyka kręci się wokół liczby 83%. Wcześniej zostaje on w mistrzowski sposób zwolniony z odpowiedzialności za swoją rozpustę. Oto pojawia się flashback, w którym poznajemy winną całemu zamieszaniu pierwszą dziewczynę bohatera – Shannon. Okazuje się, że Barney był w niej prawdziwie zakochany; chciał stracić dziewictwo dopiero po ślubie, a  przedtem działać z nią w Korpusie Pokoju i pomagać mieszkańcom Nikaragui. Niewdzięczna dziewczyna zdradziła go z nadętym cwaniakiem w garniaku, zraniła szczerość jego uczuć, a na koniec sprawiła, że Barney uległ przemianie i w wieku 23 lat zrobił „to” z koleżanką swojej mamy. Wszystko to oczywiście na wesoło, więc najpierw posłusznie wydobywamy z siebie dźwięczne „ha, ha, ha”, ale potem równie grzecznie notujemy, że to Shannon jest tą złą. Przekaz podprogowy robi swoje i wnet chylimy czoła przed zdobyczami psychologii – skoro został tak skrzywdzony za młodu, nic dziwnego, że też będzie krzywdził. Można mu co najwyżej współczuć. Jego dziecinność i impulsywność zostają wytłumaczone młodzieńczym zespołem nadpobudliwości psychoruchowej. No cóż, choroby nie obejdziesz.

I tak Barney staje się postacią, której nie da się nie lubić. Jak wiadomo, są też rzeczy, których według praw rządzących amerykańskim przemysłem kulturowym nie można mu wybaczyć, w tym to, że jest w ¼ Kanadyjczykiem, ale to już inna historia. Pojawia się zatem pytanie: po co mu dodatkowa rehabilitacja, skoro jego grzechy zostają niemal całkowicie usprawiedliwione burzliwą przeszłością, tak, że można zaakceptować jego styl życia? Po co pojawiające się ostatnio coraz poważniejsze związki? Kto tak naprawdę potrzebuje jego abstynencji? Przecież to historia Teda jest tą, która powoli zmierza do happy endu, a wybryki Barneya trzymają widzów przed ekranami. Wchodzi nowy sezon, a Stinson, zamiast lustrować wzrokiem ewentualną kochankę, dusi się w ślubnym garniturze. Gdzie się podział stary Barney?

W opozycji do Friends

Zanim zastanowię się nad powyższym, pozwolę sobie na drobną dygresję. Skojarzenie HIMYM z nieśmiertelnymi Przyjaciółmi nasuwa się samo przez się. Podobieństwa są widoczne zwłaszcza na poziomie fabularnym – grupa mieszkających razem znajomych, bujających się po Nowym Jorku, zmaga się z codziennymi problemami (jak to w sitcomie, obśmianymi w taki sposób, żeby rozluźnić widza). W obydwu serialach obecne są analogiczne wątki – wszyscy przesiadują w blisko położonej knajpie (w nowszym HIMYM piwo zastąpiło nieco staromodną kawę Przyjaciół), ktoś zawiera umowę o awaryjnym ślubie, ktoś zatrudnia w swojej firmie bohatera w potrzebie. Same postaci budowane są zresztą według zauważalnego schematu. I tak: mamy małżeństwo – dobrze zarabiającego żartownisia z potrafiącą postawić na swoim, lekko zbzikowaną kobietą (Marshall i Lily – Chandler i Monica); kobietę sukcesu, zaczynającą od zera i pnącą się dumnie po kolejnych szczeblach kariery (Robin – Rachel); zagubionego, samotnego wykładowcę uniwersyteckiego, dążącego wszystkimi siłami do szczęścia w miłości, którą to zresztą zwykł kierować w stronę kobiety sukcesu (Ted – Ross); i wreszcie – naczelnego, momentami dziecinnego podrywacza zawsze uzbrojonego w wagon prezerwatyw, który w pewnym momencie zakochuje się w tej samej kobiecie, z którą umawiał się wcześniej poszukiwacz miłości (Barney – Joey). Brakuje odpowiednika jedynie dla szóstej bohaterki Przyjaciół, Phoebe, która zręcznie wymyka się wszelkiej klasyfikacji. Oczywiście, owo zestawienie to w znacznej mierze uproszczenie, a samych różnic jest znacznie więcej niż podobieństw. Przykładowo – Barney i Joey skojarzeni są ze sobą na podstawie wybranych dominujących cech, ale to dwa zupełnie inne charaktery – przede wszystkim Joey jest biedny i najzwyczajniej w świecie głupi, co przy analizie postaci jako całości właściwie z miejsca stawia go na przeciwnym biegunie niż Barneya. Mimo to analogii jest na tyle dużo, że różnice nie niwelują dobrze znanego odbiorcom seriali wrażenia „o, no tak, gdzieś to już widziałem”. Co jeszcze można zatem ustawić w opozycji?

Po pierwsze, bohaterowie Przyjaciół są sobie równi. Wprawdzie na koniec sztucznie wywindowany został Joey, który doczekał się spin-offu, ale jedyne, co na tym zyskał, to falę krytyki. Po drugie: forma. Ogromna siła How I Met Your Mother tkwi w pomieszanej chronologii, w krótkich, przywoływanych z pamięci scenach i w niby nieznaczących epizodach, które praktycznie nie ulegają dezaktualizacji. HIMYM to sitcom o tyle oryginalny, że opowiadany z perspektywy czasowej; narracja zostaje uwiarygodniona poprzez szereg zabiegów mających ukazać mocne i słabe strony ludzkiej pamięci. Wystarczy przypomnieć wątek z kozą na urodzinach Teda, wspominany przez kilka sezonów, a opowiedziany ostatecznie w sezonie czwartym, kiedy to narrator wreszcie ulokował sytuację w odpowiednim punkcie opowieści. Scenarzyści wykazują się niezwykłą konsekwencją – nieścisłości fabularne można policzyć na palcach jednej ręki. Słynny Slap Bet Barneya i Marshalla ciągnie się od drugiego sezonu, a końca wciąż nie widać. Kiedy Barney krzyczy w ostatnim odcinku serii: It’s gonna be legend… wait for it…, wiemy, że za pół roku padnie wyczekiwane DARY! Strzelba Czechowa wystrzela często z większą precyzją, niż mielibyśmy czelność przypuszczać. Jest to pewien sposób na nadanie spójności historii, który pomaga w walce z problemem niewiarygodności, jaki dostrzegła w Przyjaciołach Agnieszka Wiśniewska z Krytyki Politycznej. Logiczne następstwo faktów odnosi się nie tylko do zabawnych epizodów, ale też do prywatnego życia poszczególnych bohaterów. Ogromnie ważna staje się figura rodzica. Wiśniewska narzeka między innymi na zlekceważone konsekwencje samobójstwa matki Phoebe i zauważa, że wiele poważnych problemów społecznych Przyjaciele traktują za mało serio, zbyt szybko przechodząc ponad nimi do niezobowiązujących dialogów przy kawie. Z HIMYM jest nieco inaczej. Trudno odmówić twórcom serialu należytego potraktowania poważnych problemów, co widać już na przykładzie przeszłości Barneya. Trudno powiedzieć, że wpływ ojców Robin czy Lily na ich samoocenę i relacje z ludźmi został jedynie obśmiany i zmarginalizowany. Według żądnych soczystych gagów odbiorców opłakiwanie ojca Marshalla trwało nawet zbyt długo. I tu powraca temat kontrowersji wokół serialu – czy nie stał się on czasem zbyt poważny? Skoro Joey pozostał niepoprawnym podrywaczem, czy koniecznym jest, żeby Barney stanął na ślubnym kobiercu (bo – w domyśle – przecież tak kończą poczciwi ludzie)?

I żyli długo i szczęśliwie

Sedno tkwi w tym, że bohaterowie How I Met Your Mother wykazują zdolność do przemiany. Część odbiorców czuje się z tym dobrze, część nie. Ci, którzy drżą na myśl o powtórce z rozpadu paczki przyjaciół i o tym, że każdy pójdzie w swoją stronę, będą to potępiać, i tak być musi. Haters gonna hate – nikt nikomu nie zabroni krzyczeć, że CBS manipuluje w ten sposób amerykańskim społeczeństwem i nawraca je na siłę w stronę konserwatywnego modelu rodziny. Jest cały sztab internautów, którzy jednoznacznie stwierdzają, że serial zszedł na psy, a samemu Barneyowi „odcięli jaja”. Bloger Bloo już rok temu zakończył swoją recenzję słowami: Ja wysiadam z tego pociągu. Dajcie mi potem znać kim jest ta cholerna matka. Czy jednak rzeczywiście tak dużo się zmieniło? Barney wciąż sączy szkocką z lodem, przyjmuje głupie wyzwania i rzuca na prawo i lewo swoimi powiedzonkami. Może warto odpuścić i dać mu żyć swoim życiem, zamiast wymagać od niego, żeby posłusznie stał w miejscu. Skoro chce, to niechże mu się w końcu uda – z Robin czy z kimś innym. W końcu i tak jest legendą. True story, bro.

Rozalia Knapik-Wojtaczka

(ur. 1991) – za dnia copywriterka, nocą doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii „Sztuczny Bóg. Wizerunki Technologicznej Osobliwości w (pop)kulturze”. Samozwańcza ambasadorka Radiohead; lubi rośliny, ładne rzeczy i wciągające historie. Chce kiedyś założyć podcast – ma już nawet mikrofon.