Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Gwiezdne wojny: smak dzieciństwa czy coś jeszcze? („Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”)

Bez kategorii /

[UWAGA, SPOILER NA SPOILERZE] Minął prawie miesiąc od premiery, więc myślę, że można otwarcie mówić o fakcie, że Han Solo nie żyje. Bohater, który wiecznie jest w drodze, Easy Rider, wyjęty spod prawa kowboj zginął. Zabiło go własne dziecko. Wina genów? Złego wychowania? Nie, raczej złych lektur.

Czym są Gwiezdne Wojny, każdy widzi. Nie wszyscy pewnie jednak zauważają, z czego są zrobione. Ci, którzy uważali w szkole, dostrzegają na pewno, że Star Wars to historia rodem z najbardziej trywialnego poematu romantycznego, w którym to światło i ciemność wydają syna, od urodzenia będącego w centrum wszechświata (co w przypadku tej historii jest kompletnie kuriozalne, przecież w jej tle mamy kosmos), by tym samym rozpocząć jego romantyczną biografię. Najpierw nasz paź będzie uosobieniem prawdy, dobra i piękna a potem, przez zryw emocjonalny (zakazaną miłość), dopełni swojej sprawczej funkcji. Zabije ojca lub prawnego opiekuna (tutaj Obi Wana) i stanie się zły, a zarazem potężny (a chciał tylko szczęśliwie żyć z ukochaną…). Finalnie, nasz bohater doprowadzi do rewolucji, która go pochłonie. On zginie jednak w obronie uniwersalnych wartości, gdyż światłość musi wygrać wojnę toczoną w nim przez całe życie. Poemat ten oczywiście nigdy się nie kończy. Wprawdzie ciało bohatera umiera, lecz jego dusza (czyli idea) wciąż chodzi po świecie, wcielając się w kolejnych młodzieńców, by historia mogła zatoczyć koło. By światło znów musiało bronić się przed ciemnością. Wszak licho nie śpi, ale dobro zawsze zwycięża.

Wydawałoby się, że wraz z końcem XIX wieku wielbicielem takich historii może być tylko Adolf Hitler. Okazało się jednak, że doskonale czuje ją na przykład Grzegorz Braun, dla którego Darth Vader jest żołnierzem wyklętym. Nie trzeba zresztą przypominać, że w  sposób epicki bajkę tę łyknęła Reaganowska Ameryka, zmagająca się z Evil Empire, a tym samym wciągająca w to kraje, którym trzeba było odnowić oblicze ziemi. Tej ziemi. Przed premierą najnowszej części, Przebudzenia mocy (będzie tu o nim mowa, cierpliwości), w ogóle zapanowała interpretacyjna, romantyczna gorączka. Taka już jest natura romantycznych biografii, że sprawdzają się jako metonimie wszystkiego, z czego Polacy szczególnie powinni sobie zdawać sprawę.

Czy więc Gwiezdne Wojny to kolejna opera Wagnera, coś, co Amerykanie przejęli od upadającej III Rzeszy wraz z technologią? Czy można obsikać Lucasa i napisać, że to po prostu jedna z masowych pomyłek dzisiejszych czasów, coś jak Doda i Majdan, tylko na większą skalę?

Nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Gwiezdne Wojny mają w sobie coś oryginalnego i nienaiwnego. Tak oryginalnego, że aż śmiesznego. Tym czymś jest wplątany w tę europejską, patetyczną tragikomedię Jankes, czyli Han Solo. Można mieć wrażenie, że „moc” (czyli patos) go nie dotyczy. To tutaj jedyny człowiek z poczuciem humoru – udaje mu się zresztą poderwać na to księżniczkę, która normalnie skończyłaby w objęciach swojego brata albo w najlepszym wypadku kuzyna. A przy okazji właściciel najlepszej we wszechświecie bryki, mający włochatego kumpla (weterana z Wietnamu), z którym zapewne pije intergalaktyczną whisky (choć to, niestety, nie jest już pokazane).

Tak, Ameryka wygrała wiek dwudziesty, gromiąc w Gwiezdnych Wojnach wszystko, co europejskie. Bohaterowie Szekspira i Byrona ponieśli klęskę w zestawieniu z kimś o względnie kerouacowskim rodowodzie (zresztą, w tę postać wcielił się jedyny w trylogii Lucasa dobry aktor).

Co więc słychać obecnie w odległej galaktyce? Niektórzy mówią, że nic nowego, ale to nieprawda. Pierwsze wrażenie mogło być jednak inne: w sali kina Kijów.Centrum, gdzie oglądałem z kolegami Przebudzenie mocy, co i rusz słychać było gromkie oklaski. Po raz pierwszy – podczas openingu. Po raz drugi – gdy pojawił się Sokół Milenium. Po raz trzeci, gdy pojawił się Han Solo. I tu oczywiście było najgłośniej.

Scenariusz inaugurujący nową trylogię bazuje w znacznej mierze na konstrukcji fabularnej Nowej nadziei. Ponownie kilkoro, wydawałoby się, anonimowych bohaterów zostaje wplątanych w intergalaktyczną intrygę, która doprowadza ich do samego serca wielkiego konfliktu. Weterani poprzedniej wojny są dziś rodzicami nowej generacji, która chwyta za miecze świetlne, by walczyć o różne wizje „nowego porządku”. Znowu pojawia się Wielki Hełm (jak parodystycznie nazwany był w Kosmicznych jajach Vader), fantastyczny pilot i piękna wojowniczka ( pomaga jej postać co najmniej kuriozalna – czarnoskóry dezerter z armii nowego imperium, na twarzy mający wypisane „nie wiem, co się dzieje”). Trochę serio, trochę z przymrużeniem oka, wiadomo. Scenariusz tego typu mógłby być kompletnym niewypałem, gdyby nie fakt, że (wraz z całą siecią nawiązań i mrugnięć okiem oraz lekką nutką ironii) po prostu się udał. Film dostarcza wszystkiego, czego od Gwiezdnych wojen się wymaga – wartkiej akcji, mistycznej (choć oczywiście dosyć kiczowatej) atmosfery, a także, co zawsze jest bardzo miłe, pięknych widoków. W ilości efektów specjalnych nie ma zbytniej przesady, więc nie zamordowały one historii, która niby tendencyjna, ale jednak tym razem o wiele bardziej warta zastanowienia niż dotychczas. Ktoś może zapytać: „dlaczego?”.

A dlatego, że zły, czyli Kylo Ren (Adam Driver), to nasz bohater bajroniczny 2.0, czyli karykatura Dartha Vadera. Podobnie, hobbitowy imperator Snoke stał się karykaturą Lorda Sithów. Karykatura w hełmie udała się jednak o wiele lepiej. Widzimy po prostu zbuntowanego przeciwko rodzicom nastolatka, który pragnie mocy, jaką kryje mroczna, tragiczna maska. Cały czas jednak bardziej pasuje mu maska komiczna, przez co mamy na ekranie istną groteskę. Syn Hana Solo, nieudacznie kierując poczynaniami armii imperialnej, co rusz popada w wybuchy wściekłości, które rozładowuje bynajmniej nie jak dziadek, bezlitośnie mordujący kolejnych podwładnych. Kylo Ren robi sobie po prostu bałagan w pokoju, a żołnierze wiedzą, że w takich chwilach nie należy mu przeszkadzać (co świetnie ujęte zostało w jednej ze scen). Natomiast hobbitowy imperator nieustannie musi karcić rywalizujących ze sobą, zazdrosnych o jego względy naczelników (rywalem Kylo jest Generał Hux), przez co summa summarum po ciemnej stronie mocy widzimy bandę idiotów, chcącą nieudolnie nawiązać do upadłej, intergalaktycznej rzeszy. Nie oznacza to jednak, że idioci ci nie są groźni. IIch metody są równie brutalne, a może nawet brutalniejsze od metod poprzedników.

W końcu Kylo dopełnia swojego bajronizmu, kiedy, ku rozpaczy widzów, w sposób niezwykle cyniczny morduje swojego ojca. Chwilę później ma niesamowite szczęście, kiedy po ultraromantycznym pojedynku w zasypanym śniegiem lesie, ponosi druzgocącą porażkę z Rey (świetna w tej roli Daisy Ridley), obstawiam: córką Luke’a. Ziemia jednak rozstępuje się, nasze burzliwe dusze stają nad przepaścią, dzięki czemu możemy spokojnie czekać na rewanż.

Przyznać należy, że romantyczna ironia ma się tu dobrze. Emocje, jakich dostarczają nowe Gwiezdne wojny. są o wiele bardziej wysmakowane niż w przyypadku poprzedniej trylogii o dziejach Anakina. Całe szczęście, że reżyserem tego widowiska nie został George Lucas, gdyż wtedy całość bardzo by na tym ucierpiała. A tak, dostaliśmy Gwiezdne wojny po intelektualnej korekcie, ze swoim nowym, ironicznym wymiarem. Nie są one dzięki temu filmem dla dzieci (choć myślę, że dziecięce gusta także zaspokajają), ponieważ w pełni doświadczyć ich może raczej osoba dorosła, która pokrzywdzona została w przypadku Mrocznego widma itd. Nie są też Gwiezdne wojny zwykłą kopalnią gadżetów, choć jak wiadomo Disney do cna wykorzysta ów aspekt swojej produkcji. Jednym słowem – udało się dogodzić każdemu, czego w tym przypadku trudno nie nazwać fenomenem.

Czego więc jeszcze dostarczy nam J.J. Abrams, bardzo ciekawa postać we współczesnym kinie masowym? Udało mu się obronną ręką wyjść z pojedynku ze Star Trekiem,  przed laty sprostał również Mission Impossible. Jeśli następne filmy z uniwersum Gwiezdnych wojen okażą się równie interesujące (a podobno będzie ich niemało), możliwe, że na naszych oczach powstanie opowieść naszej epoki, z którą kiedyś będą się męczyć uczniowie, aby poznać gusta i nastroje naszych śmiesznych czasów. Czasów ludzi, którzy początkowo chcieli podbić kosmos, lecz okazało się to zbyt pracochłonne. Zbudowali więc sobie trójwymiarowe kina i tak przez lata uczestniczyli w Gwiezdnych wojnach.

 

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy, reż. J.J. Abrams, USA (2015)

Konrad Janczura

(ur.1988) – kiedyś dobrze zapowiadający się pisarz i krytyk, teraz... pracownik bankowego IT. Autor powieści „Przemytnicy” (Ha!art, 2017). Trzeźwy jak świnia miłośnik gier video