Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Geopolityczne strachy z obu stron oceanu

Artykuły /

Popkultura służy do osiągania przyjemności. To jej pierwsze i (wbrew stereotypom) niezwykle pożyteczne zadanie. Co jednak zrobić z książkami, które choć trafiają na półki jako produkt rozrywkowy, wzbudzają doświadczenia zupełnie innego rodzaju?

„A cóż to za wydumane zagadnienie?” – pomyślicie, wzgardliwie prychając na widok banalnego pytania zawartego w lidzie – „Wszyscy lubimy czasem się bać i poddenerwować, poczuć w mózgu dopływ substancji, które wydzielają się w czasie mocnych przeżyć. Od tego mamy horrory, thrillery, kryminały i całą masę opowieści sensacyjnych”. Tyle że wszystkie te konwencje dotyczą zazwyczaj odległych zagrożeń lub strachów, których doświadczamy, grzebiąc w odmętach naszej wyobraźni. A co ze strachami, które przenoszą się do popularnych powieści wprost z pierwszych stron gazet, komentarzy na portalach newsowych, ożywionych dyskusji w kolejkach i poczekalniach?

Ot, geopolityka. Hasło wyciągnięte z akademickiego lamusa (korzeniami sięga XIX wieku) i z wielkim impetem wrzucone w centrum zainteresowań rzesz zawodowych i domorosłych komentatorów w końcu drugiej dekady wieku XXI. Nie prowadziłem badań ilościowych, ale stawiam, że wśród tych drugich ma zdecydowanie większe wzięcie. Z pozoru to termin opisowy i niezbyt atrakcyjny. Odnosi się do badania związków geografii z historią i funkcjonowaniem państw. W niespokojnych czasach geopolityka straciła swoją akademicką rangę, stała się uniwersalnym słowem – wytrychem do opisywania wszelkich problemów współczesności, od decyzji polityków, po skoki cen jabłek na bazarach. Może coś dziwnego stało się z moją facebookową bańką społeczną, ale miejsce śmiesznych zdjęć kotów i egzotycznego jedzenia zajęły rozważania o technicznych osiągach i konstrukcyjnych detalach rosyjskich i natowskich czołgów, dostępie do spławnych rzek i Przesmyku Suwalskim.

To też z pozoru nic nowego. W latach 80., gdy podobnie jak dziś, tektonika świata została wprawiona w drgania, triumfy święciły apokaliptyczne filmy science-fiction a zespoły punkowe prześcigały się w nagrywaniu utworów o bombie atomowej, w czym prym wiedli, co z geopolitycznego punktu widzenia nie powinno dziwić, Finowie. W minorowe tony uderzali zresztą nie tylko punkowcy, o czym świadczy kariera pacyfistycznego protest songu 99 Luftbaloons w wykonaniu Neny, niemieckiej gwiazdki pop. Popkultura żywo reaguje na zagrożenia płynące z realnego świata. Przykłady można mnożyć, odnosząc się do jeszcze wcześniejszych zjawisk, choćby do fali japońskich postatomowych monster movies czy amerykańskich horrorów science fiction o kosmitach-porywaczach ciał, którzy stanowili popowe wyobrażenie komunistycznych spisków na amerykańskiej ziemi. W fantastycznych lamusach znaleźć można też bombardowania z balonów i zeppelinów, rozmaite samojezdne machiny bojowe, złowrogie promienie rentgenowskie i niemal wszystkie nowinki techniczne. Technologia i zmiany polityczne straszą, dopóki się nie zestarzeją.

Mam wrażenie, że najnowsze premiery „popowych książek na poważne tematy” w istotny sposób różnią się od tego, co dotąd oferowali nam spece od rozrywki. Do tego spostrzeżenia sprowokowała mnie lektura Ameryki w ogniu Omara El Akkada, Czasu straceńców Marka M. Meissnera oraz Inwazji i Farby Wojtka* Miłoszewskiego. Geopolityczne strachy triumfują po obu stronach globu. Każda z wymienionych książek cieszy się popularnością i dotyczy poważnych zagrożeń. I każda, jak to często bywa z literaturą popularną, stanowi rynkowy produkt.

 

Ameryka w ogniu

Najlepiej „czyta się” książka El Akkada, kanadyjskiego pisarza pochodzenia egipskiego. To sprawnie napisana dystopia, osnuta wokół kryzysu paliw kopalnych, secesji południowych stanów USA, globalnego ocieplenia, śmiertelnej epidemii i zadawnionych konfliktów. Fabułę oparto o losy Sarat, dziecka wojny, zbuntowanej nastolatki, wreszcie: dorosłej kobiety. Główną bohaterkę i poboczne postaci naszkicowano z rzemieślniczą wprawą, intryga trzyma w napięciu, ale najmocniejszą stronę Ameryki w ogniu stanowią opisy codzienności, przedmiotów, jedzenia (a raczej jego erzaców) i przyrody dotkniętej katastrofą ekologiczną. Życie w dawnym imperium (przodującym niegdyś w dziedzinie innowacyjnych technologii), które zostało uzależnione od pomocy humanitarnej, przebiega w duchu „post hi-tech”. Przetrwanie zapewniają urządzenia do oczyszczania wody, żel morelowy w tubkach i oczywiście broń palna. Do głównych zagrożeń należą „ptaki”, czyli wojskowe drony, które mają w zwyczaju wybierać cele na oślep. Wszystko, co przekracza swoją funkcją przyziemną konieczność przetrwania jest luksusową kontrabandą, albo pamiątką po dawnych czasach.

Czytając Amerykę w ogniu, co chwilę wpadałem w lekką irytację wywołaną tymi opisami postimperialnej nędzy. El Akkad portretuje dystopię, która już dziś jest udziałem większości mieszkańców globu. Przyczyny brutalnego końca ekonomicznej i politycznej prosperity Stanów Zjednoczonych opisał precyzyjnie, ale bez pamfletowej dobitności, która mogłaby zrobić z jego książki powieść o wielkiej politycznej sile rażenia. Ale może ten brak jednoznaczności stanowi jeden z walorów powieści o spalonym słońcem i wojną południu USA? Popkultura musi wywoływać emocje, ale niekoniecznie powinno być to poczucie niskiej satysfakcji, schadenfreude, którym obarcza się mieszkańców tej części świata, która przysparza nam globalnych problemów. Wojna odbiera ludzkości wszystkie cywilizacyjne i humanitarne osiągnięcia. Oczywiste normy moralne ulegają zawieszeniu. Świat staje się dwuznaczny niczym poczynania głównej bohaterki kierującej się chęcią zemsty. Po gwałtownej zmianie układu sił globalny porządek nie przeistoczy się w nic lepszego. Cierpienie dotknie kogo innego niż dotychczas, co z etycznego punktu widzenia, nie powinno mieć większego znaczenia.

El Akkad pokazuje wpływ wielkiej polityki na życie „małych ludzi”. Ten walor wzmacniają także elementy stylizowane na wyimki z akt osobowych i podręczników do historii najnowszej. Scenariusze apokalipsy napisano gdzieś daleko, w zacisznych gabinetach polityków, ale jej przebieg dotknie absolutnie wszystkich.

 

Czas straceńców

Książka Marka M. Meissnera nie zostawia miejsca na interpretacje. Trudno wręcz czytać ją jako popularny wyrób beletrystyczny czy oceniać w kategoriach „literackości”. To prawdopodobny scenariusz rosyjskiej agresji na Polskę. Autor, przedstawiony przez wydawcę jako ekspert w dziedzinie obronności i dziennikarz przez wiele lat specjalizujący się w militariach , większą wagę przykłada do realistycznego przedstawienia współczesnego pola walki, zagrożeń i tego, jak wyglądałaby wojna, gdyby ziściły się najczarniejsze scenariusze. To political fiction z zacięciem publicystycznym i mocnym researchem. Autor oparł się na doniesieniach z frontów wojen hybrydowych w Donbasie, Syrii czy w Osetii Południowej, gdzie starły się armie Rosji i Gruzji.

Rosjanie wchodzą a jakże! przez osławiony Przesmyk Suwalski. Walkę podejmuje licha armia zawodowa oraz „dzieci Macierewicza” – żołnierze Obrony Terytorialnej. To w ich jednostkowych i zbiorowych portretach kryje się najbardziej „beletrystyczny” element książki – pamflet na środowisko „młodych patriotów”, potomków „żołnierzy wyklętych”. Okazuje się, że choć spora część z nich to zwykli, trzeźwo myślący młodzieńcy, którzy szybko orientują się w beznadziei swojego położenia, to wśród nich znalazło się sporo pospolitych bandytów i politycznych ekscentryków określanych na prawicy mianem szurów. W pamięć zapadł mi zwłaszcza Kmicic, na wpół groteskowy, na wpół przerażający neosarmata, który pomimo kreacji zaczerpniętej z Sienkiewicza, postępuje raczej jak antykomunistyczni partyzanci opisani przez Piotra Zychowicza w Skazach na pancerzach. Do „terytorialsów” zapisali się także pospolici zdrajcy. Tylko trochę dziwi, że najczęściej okazują się nimi młodzieńcy o poglądach nacjonalistyczno-endeckich: Większość w tej kompanii to były takie cwaniaczki z Białegostoku. Jakiś ONR, a może NOP? Jak nas rozlokowali na pozycje, to ich szef – Maniek – nagle się wyłamał i powiedział, że oni mają to w dupie, a za żydowskich zdrajców z Warszawy i eurokołchoz walczyć nie będą. No i idą do lasu.

Nie lepiej wygląda sytuacja w świecie zawodowej armii, zwłaszcza realizacja zobowiązań przez siły sojusznicze: (…) naraz mają straszne braki na lotniskach, wszystko im przestało działać i żadne samoloty NATO nie mogą tam lądować. Za to u Niemców, Szwedów, Finów i Norwegów mobilizacja. Francuzi też się zbierają, ale jak to oni, powoli i głównie to robią logistykę. Intryga została okraszona mapami oraz całą masą militarnych detali, branżowych skrótowców rozszyfrowanych w podręcznym słowniczku. Będąc laikiem w dziedzinie wojskowości, muszę przyznać, że kiedy w tekście pojawia się jako rekwizyt na przykład system rakietowy BM-27 Uragan, to na moją wyobraźnia działa to w ten sposób, że dedukuję, że nigdy nie chciałbym oberwać salwą z takiego wynalazku. Nie mogę ocenić jakości eksperckiego wywodu Meissnera i jakości tekstu jako scenariusza gry wojennej. Pozwolę sobie tylko na stwierdzenie, że warstwa merytoryczna na oko nieprofesjonała prezentuje się rzeczowo i wiarygodnie, więc podejrzewam, że czytelnicy zainteresowani militariami otrzymają atrakcyjny zestaw danych do analizy.

Na szczęście do lektury Czasu straceńców nie trzeba mieć głębokiej wiedzy o sztuce wojennej, piątki z przysposobienia obronnego ani nawet kategorii A. To publicystyczna wypowiedź ubrana w formę fabularną, raport o zagrożeniach podany w atrakcyjnej dla laików formie. Czyta się to z zainteresowaniem, która wynika raczej z przerażenia prawdopodobieństwem zawartego w książce scenariusza, a nie z walorów stricte literackich, które zostały podporządkowane publicystyce.

 

Farba

Z pisarstwem Wojtka Miłoszewskiego mam poważny kłopot. Każda z jego książek kusi atrakcyjnym tematem. Wydawca pozycjonuje je poprzez okładki w ten sposób, by od pierwszego wejrzenia nie było wątpliwości, że chodzi o literaturę rozrywkową. Farba to druga po Inwazji część cyklu Wojna.pl, w której Miłoszewski, podobnie jak Meissner opisuje, rosyjską inwazję, tyle że z hollywoodzkimi fajerwerkami i wyobraźnią uwolnioną z okowów eksperckiego autorytetu. To nie memento adresowane do opinii publicznej, ale trochę perwersyjna fantazja dla szerokich rzesz czytelniczych. Mieści w sobie kilka konwencji: powieść sensacyjną, elementy romansowe i obyczajowe.

Intryga dotyczy podboju Polski przez Rosję. III RP zostaje zastąpiona nową PRL. Trwa rusyfikacja, nieformalną władzę sprawuje car (!) Włodzimierz a weterani wojny obronnej tworzą organizację FARBA – Fighters Against Russian Barbarians (!). Nie będę zdradzać przebiegu fabuły, ani silić się na filologiczny rozbiór. Farba jest jak komiks lub scenariusz filmu akcji (notabene, autor odniósł sukces jako scenarzysta, pracując przy kilku głośnych serialach). Seks, strzelanina, szorstki „męski” język, przestrzeń Warszawy czy Katowic odtworzona z pieczołowitością miłą sercom geopolitycznych nerdów.

I wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nie nieporadność stylistyczna zdań w rodzaju Otworzył drzwi kluczem, operowanie wyświechtanymi grepsami i banał zawarty w tych fragmentach, które w literaturze pop pełnią funkcję interludiów. Zabrakło rzemieślniczej dbałości o urodę tekstu.

Mimo toporności widzę jednak w tym koncepcie pewien potencjał. Komiksowa adaptacja byłaby z pewnością przebojem. Filmowa pewnie też, ale nie spodziewam się, by tzw. „czynniki” chciały wspierać produkcję, w której zostają poddane krytyce. W wersji powieściowej cykl Miłoszewskiego osiąga pułap literatury wagonowej. Ze względu na objętość dobrze zgrywa się z niedoskonałościami naszych kolei.

***

Zakładasz się, że będzie zagłada? Zakładam! Zakładam! Zakładam! – śpiewali wokaliści grupy 19 Wiosen, legendy rodzimego apokaliptycznego punka. Śledzenie trendów w nurcie literatury pop przypomina nucenie tego refrenu. Lęki i mroczne fantazje znów weszły do mainstreamu. Od poprzednich fal zainteresowania możliwymi wariantami końca świata i kolejnej wojny światowej, ta najnowsza różni się koncentracją na technicznych detalach i niechęcią do ubierania ich w kosmiczne metafory. Po co straszyć obcymi, skoro drony i reszta współczesnego oręża, są groźne same przez się? Ta dosłowność bywa bardziej przerażająca od snutych w powieściach wizji.

Po co zatem czytać fikcje, które wybrzmiewają jak publicystyka? Ot, choćby dla nadziei, że za kilkadziesiąt lat sensacyjne powieści political fiction będą rozczulającymi wspomnieniami z lamusa a wszystkie „Uragany” świata podzielą los bojowych zeppelinów, którymi straszono naszych pradziadków.

 

* Autor oraz wydawnictwo stosują zdrobniałą formę imienia.

 

Jan Bińczycki

(ur.1982) – bibliotekarz, publicysta, regionalista współzałożyciel kolektywu „Tłusty Druk”, co tydzień prowadzi program pod tą samą nazwą na kanale Reset Obywatelski.