Ubiegły rok żegnałam mocno rozczarowana Harlemem (Amazon) i obojętna wobec Skandalu w brytyjskim stylu (HBO). Spośród styczniowych nowości zdążyłam już porzucić wysiloną Kobietę z domu naprzeciwko dziewczyny w oknie (Netflix), wciąż waham się, co zrobić z The Afterparty (Apple+). Z morza nijakości, przewidywalności i oczywistych morałów niespodziewanie wyłoniła się najbardziej niepozorna spośród noworocznych serialowych premier – Ktoś, gdzieś (Somebody Somewhere, HBO).
Fabuła na pierwszy rzut oka nie sprawia wrażenia szczególnie oryginalnej – Sam (Bridget Everett) zmaga się ze śmiercią siostry, której choroba zmusiła ją do powrotu na prowincję – ósme największe miasto w Kansas! Kobieta zmaga się z jednej strony z samotnością, poczuciem straty, z drugiej – pozostałą rodziną. Moje skojarzenia od pierwszych scen kierowały w stronę One Mississippi – dwusezonowego serialu Tig Notaro sprzed kilku lat, za którym przepadam. W obu przypadkach oglądamy zmagania kobiet, które nieszczególnie odnajdują się poza (paradoksalnie bezpiecznie anonimowymi) wielkimi miastami. Obie po śmierci najbliższych – odpowiednio siostry i matki – muszą zmierzyć się z na nowo odkrywanym małomiasteczkowym życiem. Ta przymusowa, wydawałoby się: chwilowa wizyta stopniowo się wydłuża. Bohaterki odczuwają pokusę napisania swojej historii w miejscu pochodzenia na nowo, a jednocześnie bezwład i cierpienie, których doświadczają w trakcie żałoby, stępia ich instynkt samozachowawczy. Zostają tydzień, miesiąc, w końcu rok za długo.
Sam zdaje się zaskoczona, kiedy jej druga siostra zauważa, że od śmierci Holly minął ponad rok, a życie toczy się mimo jej nieobecności czy obojętności. Ten dziwny upływ czasu w miejscu bez wyraźnej tożsamości – definiowanego raczej przez braki, wspomnienia i rozczarowania – jest szalenie interesującym wątkiem serialu. Bohaterka budzi się o dziwnych porach, kiedy inni – jak w Dniu świra – za nic mają jej rytm dnia i zaskakują ją informacją o tym, że już południe. Ale niespodzianek jest więcej: queerowy klub skrywa się pod szyldem „prób chóru” w miejscowym kościele, najlepszym przyjacielem okazuje się natomiast ktoś, na kogo nie zwróciła nawet uwagi w liceum. Sam jest bohaterką, która zdaje się doświadczać przede wszystkim chaosu i nieciągłości na różnych polach – spędza na przykład pół dnia w centrum egzaminacyjnym, ledwie orientując się, że nie sprawdziła żadnego egzaminu. Mimo jej niezborności i całościowego chaosu, poznajemy ją w momencie, gdy zaczyna podejmować próby powrotu do życia. Stąd nowe obserwacje, nowe miejsca, nowi-starzy znajomi. Ktoś, gdzieś pozornie eksploruje przeżycie żałoby, faktycznie – skupia się na wychodzeniu z niej, nieskoordynowanym i desperackim pokonywaniu magmy, która wciągała Sam przez niemierzalny niemal czas.
To osobliwe doświadczenie załamania czasu, rytmu dnia czy nawet okresów, które dzielą Sam od poszczególnych zdarzeń, zdaje się tyleż wynikiem obezwładniającej pustki miejsca (zarówno w dosłownym znaczeniu bezkresnych równin Kansas, jak i braku punktów orientacyjnych, które mogłyby pozwolić nam bliżej poznać bohaterkę), co rezultatem jej żałoby i zagubienia. Widzimy, że partnerka zmarłej siostry rozpoczęła nowe życie, druga siostra jest raczej zaprzątnięta największym wyzwaniem klasy średniej, jakim niezmiennie jest dbanie o wizerunek i porządek, ich rodzice zmagają się z własną starością i żyją drobnymi przyjemnościami. Tylko Sam utknęła w martwym punkcie.
Dynamika relacji żyjących sióstr jest podobna do tej, którą widzimy w Work in Progress. Nie ta więź stoi jednak w centrum zainteresowania twórców. Za frapujący pomysł uważam wciągnięcie Sam do niemal niewidzialnego dla postronnych świata małomiasteczkowej queerowej kultury. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że to właśnie w ten sposób bohaterka poszukuje drogi do ożywienia wspomnienia o zmarłej siostrze. I to tam – przymuszona – wraca powoli do śpiewania, które kiedyś było jej pasją. Brzmi to banalnie, ale w miejsce niekończących się drzemek na kanapie, Sam zaczyna niechętnie wpuszczać tych, którzy czują się w nieciekawej mieścinie na prowincji równie osobliwie, co ona. Mimo że przyczyny ich odmienności są różne, to właśnie niepozorny kolega z liceum wyciąga do niej pomocną dłoń. Bardzo realistycznie rozegrane zostały jej złość i opór wobec przyjemności i towarzystwa, które ją akceptuje. Można odnieść wrażenie, że Sam paradoksalnie boi się wyjść z pasywności żałoby. Przejmujące są szczególnie sceny, gdy jej opór wobec życia i wciąż trwająca rozpacz przykryta jest cynicznymi uwagami wobec innych. Nic nie może się udać, życie się skończyło, a jeżeli mielibyśmy być szczęśliwi, już byśmy byli – mówi. Mimo że Sam ma zaledwie 40 lat, sądzi, że właściwie jest już po drugiej stronie – koniec, przetrwanie, pożegnanie bez żalu.
A przecież to komedia. Nieco grubiański, ale uroczo zabawny ojciec to znana i lubiana postać współczesnych sitcomów. Mniej oczywisty wydaje mi się duet Sam i Joela (Jeff Hiller), ledwie pamiętanego kolegi ze szkoły. Dynamika ich relacji i niewymuszona, niemal niezauważalnie budowana więź ma wiele „momentów” – zarówno sentymentalnych, jak i humorystycznych. Moją uwagę zwrócił fakt, że w większości przypadków – poza komedią sytuacyjną – humor ma w tym serialu katarktyczną moc. To pewnie istotny element całej narracji o wychodzeniu z żałoby; mnie bardziej bawiły te sceny, w których czterdziestolatkowie pozwalają sobie na chwilę szkolnej błazenady, beztroski i głupich żartów wobec superpoważnych znajomych i rodziny. Mimo to nie nazwałabym tego serialu komedią w pełnym tego słowa znaczeniu, raczej typowym dramedy o nietypowej subtelności w budowaniu postaci. Nieźle sprawdzają się pod tym względem postaci drugoplanowe, mimo że kreślone są grubą kreską – z wyraźnym podziałem na pozytywnych ironistów i negatywnych sztywniaków, którzy próbują wchodzić w rolę mentorów. Nie zmienia to jednak faktu, że mimo skupienia serialu na Sam, Ktoś, gdzieś budowany jest na wielu planach. Wydaje się to interesujące o tyle, że przełamuje schemat jedynej jednostki (sic!), która nie pasuje do opresywnie jednorodnego miasteczka.
Sporo w tym serialu „tematów do przemyślenia”, co w pierwszym odruchu mnie nieco zdystansowało. Ostatecznie jednak wybór zarówno bohaterki, jak i decyzja, aby akcję umieścić na tak radykalnej prowincji, odsunęły te wątpliwości na dalszy plan. Podobnie jak podczas oglądania One Mississippi, miałam poczucie, że oglądam nie tylko postać, która wydaje mi się znajoma, ale i pisana z humorem i czułością. W obu serialach cieszyło mnie rozbicie opozycji outsiderki i jednorodnie normatywnego społeczeństwa. Wprowadzenie serii interesujących, realistycznie kreślonych drugoplanowych postaci uważam tu za istotny postęp – tak serialowy, jak i światopoglądowy. Najgłębsza w tym serialu wydaje mi się bowiem refleksja, że wracając do dawnego miejsca, nie można przetrwać, nie zaczynając na nowo. Bo i tam świat się nie zatrzymał.
Tekst został zamknięty przed emisją trzeciego odcinka serialu.