Zanim pierwszy raz trafiam na plażę w Scheveningen, odwiedzam haską Panoramę Mesdag. Poza monumentalnym pejzażem na planie okręgu uwagę zwracają symulowane dźwięki i piasek z różnymi artefaktami, pełniący podobną, niby-immersyjną funkcję. Jest osobliwie, jest intrygująco, jest bezzasadnie. Panorama ukazuje Scheveningen w XIX wieku – zaledwie kilka kilometrów stąd. Długo myślę o tym piasku zanim poszerzę duet Rotterdam-Haga o tę lokalizację. Podczas kolejnych wycieczek na plażę i, w kolejnych latach, letnich pobytów w miasteczku, wiele osób będzie mi nie dowierzać, że jestem tu na wakacjach. Praca w Holandii – jasne. Studia – zrozumiałe. Lato – zmrużone oczy, niepewność.
Lato jest dla mnie piękne, gdy wieje. Gdy jest chwilę chłodno, trochę pusto, czasem dziwnie. Banalnie i jasno, ale przez najciemniejsze okulary. Gdy jest się w Tampere, w Jyväskylä, w Tromsø, w Krakowie tego jednego chłodnego dnia. W zimnym muzeum, które nie zna tłumów. Wieczorem gdziekolwiek, gdzie widać wodę. Gdy przydałaby się kurtka. Gdzie nie idzie się pod górę i gdzie są frytki.
Plaża w Scheveningen to ciągłe powtórzenia, dziesiątki zdjęć tego samego diabelskiego młyna (z góry, z wody, z perspektywy molo, po ciemku i w dzień), walka z mewami, które wydają się lubić sos Joppie nawet bardziej niż ja, dziki hałas z plażowych knajp, który jakimś cudem nie przebija się przez wiatr nad samo morze. Chrzęszczące pod butami tysiące muszelek, których nie zbiera prawie nikt.
I powroty do domu przez miasteczko, które o tej porze nie zamyka jeszcze wszystkiego, ale wygasza już kawiarnie, do których chciałoby się wejść. Z piaskiem we włosach, bez spalonej skóry i tęsknotą za nocnym, wciąż pachnącym nowością Rotterdamem.