Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Koko Euro Spoko, czyli Folklor kosztem wsi

Artykuły /

Gorące emocje piłkarskie są mi na ogół obce, ale nie mogłem powstrzymać się od obejrzenia gali Telewizji Polskiej, podczas której telewidzowie (tzn. My, Naród, Wspólnota Kibiców) wybierali przebój reprezentacji Polski na Euro 2012. Chyba już wszyscy w naszym kraju wiedzą – a niedługo dowiedzą się i obywatele innych państw europejskich – że została nim piosenka zespołu Jarzębina Koko Euro spoko. Bez przesady można powiedzieć, że ten wybór wstrząsnął opinią publiczną, doprowadzając do kolejnego podziału na tle popkulturowym. Gorąca dyskusja toczy się nadal. Po stronie krytycznej nie brakuje zarzutów kiczowatości i „buractwa” oraz zapowiedzi obciachu wobec obcokrajowców. Tak sądzą na przykład Tomasz Lis i Joanna Senyszyn – europosłanka stwierdziła nawet, że piosenka jest wymownym symbolem głębokiego „uwstecznienia” społeczeństwa. Nie cichną głosy również po drugiej stronie frontu: między innymi chwalące przaśną prostotę i atrakcyjność niewyszukanych słów, które na pewno spodobają się kibicom.

Zastanawiam się, dlaczego właśnie estetyka folkloru przypadła do gustu największej liczbie głosujących. Można by po prostu uznać, że to przypadek, podobny do werdyktów Eurowizji (jeśli jest tutaj jakaś tajemna logika, to wolę w nią nie wnikać). Jednak w konkursie wzięli przecież udział tacy bożyszcza polskiej kultury masowej, jak Wilki, Feel czy weteranka Maryla Rodowicz (jej kompozycja zwyciężyła w 2008 roku), a całość reprezentowała wszystkie najmodniejsze obecnie gatunki. Oprócz wspomnianych celebrytów pojawili się artyści tworzący w konwencji disco-polo, hip-hopu, piosenki kabaretowej, plastikowego i góralskiego rocka – słowem, polski rynek muzyczny w miniaturze. Nie było chyba tylko czegoś w rodzaju „on-mnie-zostawił-ale-jestem-silna”. Mimo tak mocnej obsady to właśnie kompozycja Jarzębiny odniosła spektakularny sukces i już jest porównywana do sławnego Piejo kury, piejo, utworu Grzegorza Ciechowskiego z 1996 roku.

Właściwie nie dziwię się ani pozytywnym, ani negatywnym ocenom poziomu czy stosowności piosenki. Niektórych porwie do dopingu, innych zapewne skutecznie zniechęci, a to, że wzbudza wyraziste emocje, może działać tylko na jej korzyść. Pod względem kibicowskim sprawdza się znakomicie. Bardziej zastanawia mnie towarzysząca jej aura ludowej autentyczności. Na tle konkurentów Jarzębinę wyróżniały regionalne stroje, swojski zaśpiew, stylizowane ludowo tańce i nieudawany (w stosunku do wypucowanych gwiazdorów) wizerunek wiejskich gospodyń. Ujmująca szczerość pań z Kocudzy prowokowała, by zawiesić na chwilę nieufność do autentyczności deklarowanej przed kamerami i dać się porwać folklorystycznemu żywiołowi. Do tego stopnia, że wielu telewidzów chwyciło za komórki, by oddać głos na „Koko”. Przynajmniej „dla jaj”. I oto stało się: mamy nieoczekiwane zwycięstwo rdzennego, polskiego folkloru – mówią fani wiejskiej nuty. Przyszedł dzień pognębienia tandetnych, naśladowczych gustów. Nareszcie i my będziemy autentyczni, śpiewając głosem swojskiej wsi, która najlepiej o nas świadczy i której próżno wypieralibyśmy się wobec innych.

Czy impuls tego zwycięstwa wystarczy, by przełamać coś w publiczności skolonizowanej przez wielkomiejską wrażliwość? Zazdroszczę takiego optymizmu wielu entuzjastom Koko Euro spoko, którzy widzą w zwycięstwie hitu prosto spod strzechy szansę na odrodzenie ludowości. Niestety, pomimo popularyzatorskich starań Jarzębiny (zespołu o wielkim dorobku, wkładającego na co dzień wiele wysiłku w podtrzymanie ginących tradycji śpiewaczych), utwór zapewne jedynie doraźnie zaspokoi naszą narodową chłopomanię. W żaden sposób nie wykracza poza ukształtowany jeszcze w czasach PRL „taneczno-festiwalowy” model kultury wiejskiej, kulturowy skansen, który określał i ograniczał sposób uczestnictwa tradycji regionalnych i mniejszościowych w „nowoczesnym i postępowym” społeczeństwie.

W Weselu artyści byli urzeczeni własnym obrazem ludowości, który chcieli wcielać w życie, ale przynajmniej Panna Młoda pamiętała, że „trza być w butach na weselu”. W Polsce-przed-Euro sytuacja wygląda inaczej: wieś sama wchodzi w role, które narzuca jej popkultura, mało wrażliwa na regionalne niuanse. Można jeszcze zaistnieć w powszechnej świadomości dzięki mimikrze, korzystając z utrwalonego repertuaru „polskoludowych” środków i apelując do chłopomańskiego sentymentu. Zresztą – coraz słabszego, spełniającego się najczęściej już w folklorystycznej otoczce wesel, piosenkach braci Golców i kabaretowych skeczach. Tak lekkostrawna, dostępna i elastyczna „tradycja” to z pewnością chodliwy towar, który musi ulegać szybkim przeobrażeniom i adaptacjom. Gusta konsumenta łakną wciąż nowych zwyczajów, receptur i pajdy ze smalcem. Z wizji Wyspiańskiego pozostało przynajmniej jedno – wzajemny dystans.

Z Koko Euro spoko można się pośmiać. Można nawet zaśpiewać (à la Jarzębina bądź Gotye). Ale oczekiwanie, że kontakt z tym utworem w jakikolwiek sposób przybliży kibica (rodzimego czy zagranicznego) do kultury ludowej, jest z pewnością zbyt wygórowane. Podobnie jak wiara, że pochody pierwszomajowe mogłyby zbudować „sojusz miast i wsi”. Piosenka raczej przyczyni się do utrwalenia „festiwalowego” obrazu kultury ludowej, która wciąż będzie się kojarzyć najwyżej z czerwonymi koralami i szerokim uśmiechem tancerzy z „Mazowsza”. Nigdy z bogatą tradycją białego śpiewu (podtrzymywaną wytrwale przez samą Jarzębinę) czy skomplikowaną i niepokojącą duchowością. Wiele sfer pozostaje wciąż poza zainteresowaniami medialnej rzeczywistości, zwłaszcza gdy na horyzoncie widać już gości z zagranicy, przed którymi trzeba się godnie zaprezentować i przywitać chlebem i solą.

A co na to panie z Kocudzy? Podobno mają już dość zamieszania i chcą jak najszybciej wrócić do zwykłego trybu śpiewania. Mówią, że „Koko” powstało „dla jaj”. W pełni to rozumiem i dlatego proponuję entuzjastom popfolkloru: z „Koko” mamy niezłe jaja, ale nie róbmy z tego wsi.


Michał Koza

(ur. 1987) – literaturoznawca, krytyk i poeta. Adiunkt w Katedrze Krytyki Współczesnej Wydziału Polonistyki UJ.