„Eksperyment jest naszym obowiązkiem, ale dobra zabawa jest naszym prawem” | Wywiad z Patrykiem Kosendą
„Eksperyment jest naszym obowiązkiem, ale dobra zabawa jest naszym prawem” | Wywiad z Patrykiem Kosendą
Autor
Krzysztof SzeremetaIlustracja
fot. Magdalena NogaKrzysztof Szeremeta: Patryk, czy ty w ogóle jesteś poważny?
Patryk Kosenda: (milczy przez chwilę) Przepraszam za tę chwilę milczenia, właśnie widziałem, jak małpa w fularze wskoczyła w swoje małpamobile i pognała na wakajki. Trochę zazdroszczę. Poważny? Przydałby się na początek pewnie jakiś żarcik, ale tego typu wybryki, jako trzydziestoletni niemal grechuciarz, mam już za sobą.
No właśnie: grechuciarze. Naczelni wrogowie tzw. „zarania” twojej poezji – w debiutanckich Robodramach w zieleniakach, ale też w różnych miejscach internetu, strasznie im cisnąłęś. Tymczasem w ciągu dwóch lat, które dzielą Robodramy od Największego na świecie drewnianego coastera, dokonał się w twojej twórczości grechuciarski przewrót i spod tytanowych powłok rycerza awangardy zajaśniało czyste młodzieńcze oblicze lirycznego, choć nadal dziwnego poety. Co tam się podziało, co to jest grechuciarstwo, dlaczego należy z nim walczyć i dlaczego tę walkę tak szybko wygrałeś albo przegrałeś?
Zaczęło się od Wernisażu Jednego Wiersza, który zorganizował mi w 2018 Dawid Mateusz w ramach Krakowskiej Szkoły Poezji. Napisałem wtedy na ścianie wiersz Zmierzch grechuciarzy i potem, jak ktoś mnie wkurzał, to nazywałem go grechuciarzem. Był to bacik na poetów zbyt w moim przekonaniu lirycznych, nudnych, jednocześnie emfatycznych, astonerowych. Czemu grechuciarze? Widziałem Grechutę w jakimś starym odcinku Szansy na sukces, no i krzywił się tam strasznie, uśmiechał nieprzyjemnie, a przecież śpiewał takie pierdoły. Tak, wiem, że z Anawą robił jakieś bardziej popierdolone rzeczy, ale umówmy się – kojarzy się głównie jako piwniczak spod baranów. Oddając do druku debiutanckie Robodramy, wiedziałem już, że będę musiał poddać się procesowi grechutyzacji, nie chciałem walić łbem w ścianę, do której poetycko doczłapałem. Wiedziałem, że będę chciał napisać coś prostszego, coś lżejszego, do poczytania bardziej niż do irytacji. Oczywiście w Robodramach jest kilka kawałków, które mogłyby się już znaleźć w Coasterze. To był proces, coraz bardziej łaknąłem jakichś zasad.
Co może dyktować zasady takiemu typowi jak ty? W Coasterze czuć i słychać tęsknotę za brzmieniową organizacją wypowiedzi, która w debiucie tak ważna nie była. Zaczynasz już z grubej rury, od deklaracji przejmujących tak na poziomie semantycznym, jak i brzmieniowym właśnie: pędzimy przez te chmury jak balerony / jak baleriny / jak gagariny, a na końcu pojawiają się złowieszcze dumbledory. Dałeś też sobie spokój z takimi postrodzielczościowochlebowymi typograficznymi zabawami, a zamiast tego mamy harce z dystychami, z sonetami…
Wiesz co, ostatnio spędziłem wiele godzin nad książką marksistowskiego krytyka literackiego i programisty Dawida Kujawy, a z samym autorem dosłownie wczoraj miałem przyjemność prowadzić spotkanie wokół jego książki Pocałunki ludu. Poezja i krytyka po roku 2000 (Ha!art 2021). Dawid twierdzi, że dla niego wiersz jest bliżej asemantycznej muzyki (klasyczna, jazz, techno itd.) niż normalnej piosenki, że ważniejsze są perceptywno-afektywne właściwości dzieła niż prymat treści. Pewnie trochę przeinaczam lub naciągam, ale miałem podobnie przy pisaniu Robodramów. Przy całym eksperymencie, sens, treść, komunikatywność schodziły na dalszy plan. Uważam, że tam to wszystko było, ale czytelne głównie dla mnie. Przy Coasterze chciałem dać więcej proszku Fiuu czytelnikowi, chciałem być bliżej normalnej piosenki: takiej od Garou lub Piaska albo Majki Jeżowskiej po szczurze z przedszkolnej umywalki. No i tak, w debiucie chciałem pokombinować coś tam z poezją konkretną, jest wiersz w formie planu lekcji dla rączych hymnów, a w Coasterze jest już coś na wzór sonetu. Kiedyś strasznie wkurwiały mnie rymy, teraz nie chcę bez nich żyć.
No i można powiedzieć, że ci się to opłaciło. Pamiętam jak ukazały się nominacje do Silesiusa – przelatywałem wzrokiem przez kolejne nazwiska i nie przyszło mi nawet do głowy, że równie dobrze mogło się tam znaleźć twoje, bo Coaster to przecież 2021 rok. Tak samo w życiu bym nie pomyślał, że nominują cię do Gdyni – teraz czy kiedykolwiek. A popatrz, nominowali. Dlaczego? Rozmawiamy przecież właśnie z tej okazji.
Też nie będę czarował i przyznam, że nie spodziewałem się tej nominacji. Jak zleciały już te do Szymborskiej i Silesiusa, to pomyślałem: no i chuj, no i cześć. A tu się okazało, że jest jeszcze przecież Gdynia. Cieszę się z tej nominacji, bo: 1. Pojadę sobie nad morze na parę dni, chyba mogę nawet zabrać psa; 2. Jest szansa, że dostanę sporo hajsu, szansa niewielka, ale jakaś tam; 3. Zbija się jakiś kapitał na tym – niewielki, ale słodki, jak ta nasza rozmowa na przykład, może dodatkowe zaproszenie na jakiś projekt, w tej naszej niszy to przecież sporo. Czemu mnie nominowali? Wydaje mi się, że jest to całkiem spoko książka, ale czemu ta i cztery inne, a nie szereg innych spoko książek? Nie wiem, serio. Oczywiście moglibyśmy tutaj zacząć całą rozmowę o tym, że nagrody nie powinny organizować życia literackiego i nie powinny być głównym źródłem finansowania poezji. Bo nie powinny. Ale jest jak jest. Poeci są trochę podchujaszczymi ludzi od kultury, organizatorów, samorządów i sponsorów. Nie pierwszy i ostatni raz jestem czyimś podchujaszczym. Przypominam, że: Siedzimy z chłopakami i jest kapitalizm / jemy fasolki szparagowe i smażone sery itd.
No właśnie liczyłem trochę na to, że tę rozmowę zaczniemy, zanim skupimy się zupełnie na serach smażonych i cokolwiek nie najwcześniejszym kapitalizmie. Mam wrażenie, że co roku w środowisku literackim odbywa się pewien rytuał: ono ma swoje typy i sympatie, ale gremia i koryfeusze obcują z innymi zupełnie typami i sympatiami. Wtedy po Facebooku przebiega szmer wzburzenia i czytuje się zupełnie zasadne głosy o braku zaufania do owych gremiów, kwestionujące organizację życia literackiego wokół nagród i związanych z nimi festynów. Chyba że akurat typy i sympatie są miejscowo zbieżne, to wtedy jest to gest znaczący i transgresyjny. Twój przypadek jest podobny i bardzo się z niego cieszę, bo dowodzi, że można kombinować, ryzykować i cudować w wierszach, że dykcje nieoswojone i rozbuchana wyobraźnia mogą zostać zauważone. A właśnie, jeśli Honet to jest ośmielona wyobraźnia, to jaka jest twoja? Tylko nie mów, że pojebana.
No nie powiem tak, ale trochę jest… Możemy chyba zamknąć temat nagród: czy nominują mnie, Jasia Kapelę, Świetlucha, toposiarzy, ekopoetki, młodych gniewnych, starych ziomów – wszystko jedno. Dajcie nam stypendia, rozwińcie domy kultury, rozwijajcie kompetencje czytelnicze młodych ludzi. Nagrody nie mają takiego znaczenia. Znaczenie ma dla mnie oddolnie robiony „Stoner Polski” czy Krakowska Szkoła Poezji. Nagrody niech sobie będą, jest dla nich miejsce, ale nie na piedestale. A co do wyobraźni: jest chyba patchworkowa albo asamblażowa. Nigdy nie pociągał mnie jakiś określony kanon i chłonąłem rzeczy z różnych porządków. Podoba mi się np. nowa fala filmów grozy czarnych artystów w USA, np. że Jordan Peele jest tak doceniany, gość, który wyrasta z komedii, który naoglądał się w życiu zarówno arthouse’u, jak i kina klasy B. Ja mam podobne inspiracje. Po prostu łączę przeróżne elementy i sprawdzam, czy grają. A jak nie grają, tym gorzej dla gry, czy coś takiego. Kiedyś też paliłem dużo tak zwanego, prawda, gizmo, więc może mam po prostu trochę przejaraną wyobraźnię, czemu nie. Być może eksperyment jest naszym obowiązkiem, ale dobra zabawa jest naszym prawem. Ale powiedziałem.
Super jest ta fraza, bo możesz eksperyment zamienić miejscami z zabawą albo uznać, że to jest to samo, i dalej będzie dobrze… Chcę powiedzieć coś, co wszystko zmieni, / ale moje zajęcie jest żmudne i tajne – wiem, że to szydera uderzająca w pewne śląskie ośrodki poetyckie, ale pod folią izolacyjną zabawy i eksperymentu (ale powiedziałem!) jest jakaś przeraźliwa melancholia i zaangażowanie, które swoim zwyczajem prowadzi do gorzkich diagnoz. Anna Mochalska pisze w recenzji, że możemy się śmiać, ale możemy też płakać. Oczywiście, że możemy tak podejść do ogromu książek poetyckich, ale u ciebie – również przez rekwizytorium – jest to szczególne, bo podmiot czasem wydaje się dzieckiem, ale takim z filmu Omen II.
Myślałem jakiś czas temu o figurze dzieciaka-trickstera, który chodzi po biurowcu i częstuje pracowników jakiegoś korpo – prosto z brudnej kieszeni – zakurzonymi landrynkami produkowanymi w latach 70. w Ohio. Tak naprawdę jestem depresyjnym smutasem, który lubi się jednak zabawić i w zabawie szuka eskapizmu, w eskapizmie ulgi i leciutkiego buntu, bo wyłączanie się może mieć jakiś buntowniczy potencjał. Choćby samo stwierdzenie, że nie daję rady, bo to wszystko jest pojebane i mogę tylko jeść ser. Tak, dla mnie eksperyment jest funem, pisanie jest zajawą, inaczej byłoby to nieznośne. Szanuję, jak moje ziomy, np. Mati Górniak czy Przemo Suchanecki, pewnie trochę przekornie, stwierdzają, że pisanie to mega poważna sprawa. Dla mnie też, o tyle, że pisanie niejednokrotnie ratowało mi dupę. Pamiętam, jak przy okazji jakiegoś spotkania wokół Robodram, powiedziałeś mi, że gadam na spotkaniach autorskich różne rzeczy o tej książce, w zależności od nastroju. Totalnie tak jest, ale bierze się to z tego, że przy pisaniu książek, ba, nawet pojedynczych wierszy, targają mną przeróżne stany, od całkowitego zrezygnowania po euforię. Może to widać właśnie w wierszach, nie tylko w gadaniu o nich.
Co do tego funu: lepiej jest grać w gry czy czytać nudne książki? Czy twoje wiersze mogą trafić pod strzechy dzięki takim inspiracjom?
Oczywiście, że lepiej grać w fajne gry, ale nie takie, że cię zabijają ciągle, tylko raczej że ty zabijasz na luzie. Albo skaczesz Crashem Bandicootem po żółwiach. Albo mówisz Arthurem Morganem wszystkim „dzień dobry” na Dzikim Zachodzie i rozwalasz KKK. No przecież obaj wolimy sobie pograć niż czytać jakieś smęty, blade kowadełka świtu. Ale tak, chciałbym, żeby ludzie zaczytywali się moją poezją, pewnie. Wiesz, dostałem w życiu kilka mesendżerowych listów od czytelników, w stylu: popierdolone te rzeczy, fajnie, że w poezji to się robi, porobiło mi to trochę w głowie. Wspaniałe, milutkie chwile w życiu pisarza.
Siedzi ci w głowie koncept poezji gatunkowej – że w ogóle możliwe są takie wiersze, tak jak możliwy jest gatunkowy film czy gatunkowa proza, dobre kryminały, dobre romanse rycerskie?
Tak, dokładnie. Jak to przeważnie bywa z pomysłami – nie jest on nowy, nawet na naszym podwórku. Wspomnijmy dwa zbiory wierszy kryminalnych w redakcji Marcinów: Barana i Świetlickiego – Długie pożegnanie. Tribute to Raymond Chandler (1997) i Żegnaj, laleczko. Wiersze noir (2010). Mnie bardziej interesują klimaty horroru, fantasy, czasem sci-fi. Publikowałem swoje teksty w Snach umarłych. Polskim roczniku weird fiction 2019. Moje wiersze w większości są zbyt chyba właśnie pozlepiane z różnych kmin, żeby określić je w pełni mianem gatunkowych. Ale to moje kolejne wyzwanie: jak wytrwać przy poezji, żeby coś w pełni gatunkowego napisać. Na Zachodzie za swoją speculative poetry nagradzany był Grzegorz Wróblewski, znany przecież poeta i artysta wizualny. Mam taki jeden ulubiony wiersz Grzegorza – Spotkanie nad zbiornikiem Damhussøen. Można czytać go różnie, dla mnie to ćpuńskie fantasy. Warto sprawdzić również świetny debiut mojego ziomka ze „Stonera Polskiego”, Pawła Harlendera – Nielegalne kopie. Znajdziemy tam m.in. sporo cyberpunku.
Jak sobie poprzeglądasz Netfliksa poprzez predefiniowane kategorie, to znajdziesz tam też taką o nazwie bodajże „Europejskie dziwne”, a w niej na przykład Ranczo. Dziwność twoich wierszy zasadza się nie tylko na łączeniu kmin z różnych porządków, ale też na samej materii tych kmin – od początku: Chciałem być asamblażem… na melodię Krawczyka, dalej trawestacja Barki, Gabriel Fleszar, Robert Gawliński, Mata, Rower Błażeja, Korwin, wuwuzele, windziarz z hotelu Savoy, Adam Leszkiewicz… Twoje wiersze są tak dziwne jak Polska ostatnich trzydziestu lat.
Tak, no jesteśmy egzotyczni, trzydzieści lat libkowych rządów nam zdefiniowało tę dziwność. Gdyby nie libki, to pewnie też byłoby dziwnie, ale inaczej. Popkultura późnych najntisów i wczesnych zerowych mi nieustannie towarzyszy, ta współczesna trochę mniej, bardziej leady z Pudelka, bo jak masz takiego Matę i jego starego, gdy masz raperów u Rafalali, gdy masz Antka Królikowskiego, który chce dawać pierogi niemowlakowi, Kapelę w oktagonie, to też jest nieźle. W życiu nie widziałem Roweru Błażeja, ale lubię tę nazwę. A wuwuzela powinna być w każdym polskim domu.