Chinonso nie ma wielu złudzeń, jeśli chodzi o jego własny społeczny status. Jest rolnikiem spokojnym i pokornym, skupionym na swoich kurczakach, łatwo poddającym się dyscyplinie innych. Kiedy na moście poznaje nieszczęśliwą Ndali, jego pokora nie znika, ale ustępuje miejsca upokorzeniu. Bogata kobieta zasługuje na więcej. Wie o tym jej rodzina, z czasem zaczyna odczuwać to także Chinonso.
Mężczyzna zapisuje: Moja historia. Jak cierpiałem na Cyprze
Moja historia. Jak zostałem zesłany do piekła na Cyprze
Narratorem niedawno przełożonej na polski powieści Chigozie Obiomy (finalisty Nagrody Bookera), dobrze znanego polskim czytelnikom za sprawą osławionych Rybaków, jest „chi”. Duch, który określa losy – jak go nazywa – swojego „gospodarza”. To od „chi” dowiadujemy się nie tylko o tym, co dzieje się z głównym bohaterem, ale też jak bardzo duch nie zgadza się z jego decyzjami, czasem martwi się niepomyślnymi zdarzeniami czy też obserwuje miłosne podboje mężczyzny. Jest to niewątpliwie bardzo oryginalny pomysł, interesująco łączący wierzenia nigeryjskiego ludu Igbo i tradycyjnego narratora wszechwiedzącego. „Chi” wydaje się z tej perspektywy nie tylko o wiele bardziej obecne, nieukryte za bezosobowymi formami, ale zarazem stanowi w pewnym sensie wnętrze bohatera.
Na marginesie warto tu dodać, że przekład tytułu może być zastanawiający. W oryginale mamy bowiem An Orchestra of Minorities, co brzmi bardzo wieloznacznie, intrygująco (to jeden z powodów, dla których zainteresowała mnie ta pozycja jeszcze przed polskim wydaniem, mimo że oparłam się urokowi Rybaków). Odnoszę wrażenie, że sama tłumaczka nie jest do tego polskiego tytułu przekonana, ponieważ w tekście mamy także tę frazę w cokolwiek innej formie. Pojawia się tu znaczący dialog pomiędzy głównym bohaterem a jego miłością, Ndali, kiedy omawiają żałobne zwyczaje i zestawiają je z płaczem piskląt:
— Małe rzeczy – podsunęła. – Nie, mali ludzie, maluczcy.
— O, o. Właśnie tak to tłumaczył mój ojciec. Tego angielskiego słowa używał: maluczcy. Zawsze mówił, że to orkestra maluczkich.
— Orkiestra. – poprawiła go. – Or-kie-stra.
Czy gdzieś jeszcze w tłumaczeniu dokonano takich przesunięć? Trudno powiedzieć, jednak jeszcze trudniej z pełną ufnością podążyć za językiem tej książki i „zapomnieć” o przekładzie.
Mamy tu więc dość ciekawe połączenie bardzo intymnej, cielesnej narracji z nieco przekorną – wielu czytelników może powiedzieć: teatralizowaną – opowieścią ducha, którego trapią losy jego gospodarza. Długo próbowałam się przekonać do tego narracyjnego rozwiązania, które obiecuje istotne skomplikowanie perspektywy przyjętej w opowieści. Nie udało mi się pod tym względem zmarginalizować poczucia zawieszenia w próżni i niepocieszenia. Jestem przekonana, że dogłębna znajomość kultury Igbo zaprowadziłaby mnie zupełnie gdzie indziej, przyjmując jednak z dobrodziejstwem inwentarza fakt, że powieść nie tylko została wydana i napisana, ale i przetłumaczona dla nieco szerszej publiczności, mierzę się z poczuciem, że wszechobecne apostrofy, zwroty do gospodarza, metarefleksje o własnym statusie jako „chi” raczej wybijały mnie z rytmu lektury. Starałam się przywiązywać do tego większą wagę, nie zbywać takich paragrafów zbyt szybko. Ostatecznie jednak stanowiło to – przez dobrych 100 stron książki – radykalną przeszkodę, aby najzwyczajniej dać się wciągnąć w tę opowieść. „Chi” co jakiś czas dostarcza nam wprawdzie dodatkowych informacji o perspektywie bohatera czy służy komentarzem na temat kultury przodków, nie zawsze jest to jednak subtelnie wykonane:
Zastał kobietę w tym samym miejscu, w którym ją zostawił: patrzyła w kierunku jego furgonetki jak urzeczona. Chociaż chi nie umie przewidzieć przyszłości i nie zdaje sobie w pełni sprawy, co zrobi jego gospodarz – tylko ty, Chukwu, i największe bóstwa macie dar przewidywania i możecie nim obdarzać pewnych dibia – przeczułem to. Ponieważ jednak ostrzegasz nas, duchy stróże, żebyśmy nie mieszały się w sprawy naszych gospodarzy i pozwalały każdemu postępować zgodnie z jego własną wolą i być człowiekiem, nie próbowałem go powstrzymać. Przypomniałem mu natomiast, że kocha ptaki, że jego życie odmieniło się dzięki przyjaźni z tymi skrzydlatymi stworzeniami.
Trudno ocenić, czy za część dystansu nie odpowiada w tym przypadku – paradoksalnie – nadmierne, dosłowne wyjaśnianie całego mechanizmu. Zdaje się, że krótkie wstępy, w których „chi” przemawia, zupełnie wystarczyłyby do zrozumienia nie tylko, na czym polega ta duchowa koncepcja, ale też jaką funkcję odegra w całej opowieści. Ta nadmierna klarowność wytworzyła dla mnie osobliwie alienujący efekt – jakby założone było, że nie uda mi się na własną rękę zrozumieć tej podmiotowej złożoności, która powstaje w powieści Obiomy. Może ta nieufność wobec czytelnika jest uzasadniona, trudno jednak odwzajemnić ją ufnością i poddać tokowi opowieści. „Chi” wydaje się bowiem tworzyć relację z człowiekiem, niejako na porównywalnych prawach z innymi cielesnymi stworzeniami. Ta więź zależy nie tylko od nastroju bohatera, ale też od innych jego kontaktów. Kiedy Chinonso zbliża się do swojej ukochanej, „chi” nie poprzestaje na komentarzach wobec romansu:
Połączyła ich tak silna więź, że został uleczony. Poprawiły się nawet nasze stosunki, moje i jego, bo człowiek może dobrze porozumiewać się ze swoim chi tylko wtedy, gdy ma spokój duszy. Kiedy się odzywałem, słyszał mnie i w blasku jego woli pojawiły się cienie mojej. Gdyby żył w czasach prastarych ojców, powiedzieliby o jego stanie, że odczuwa radość, więc ja, jego chi, też ją odczuwałem, ponieważ to całkowita prawda, że onye kwe, chi ya e kwe.
Poświęcam temu zabiegowi tyle uwagi, ponieważ wydaje się, że odgrywa on nie tylko zasadniczą rolę dla kształtu powieści i możliwości budowania empatii wobec głównego bohatera, ale problematyzuje dla mnie znaczną część (licznych) zabiegów literackich, na które zdecydował się autor. Od pierwszych stron moje skojarzenia szły w kierunku Lincolna w Bardo George’a Saundersa, z czego – jak rozumiem – na poziomie literackiego pokrewieństwa zdaje sobie sprawę sam autor. Nie jestem jednak pewna, że obietnica takiego duchowego, cielesnego/niecielesnego porozumienia i literackiego szaleństwa została tutaj spełniona. Co ciekawe, pojawiają się długie partie powieściowych zdarzeń, w których instancja „chi” jest nieco wycofana – nawet jeżeli kusi się o autorefleksję, nie wybija z głównego toku lektury. Można powiedzieć, że ujawnia się tu jej rola: refleksyjna, decyzyjna, a nawet kulturowa instancja wewnątrz każdego człowieka, która dochodzi do głosu, gdy ten ma kłopoty czy zmartwienia. Mogłabym się z tym zgodzić na poziomie interpretacyjnym. W trakcie lektury wygląda to jednak o wiele gorzej – jak nadmiernie doprawiona potrawa, która nawet celowo neutralne kęsy musi oznaczyć jako neutralne: I nawet teraz, gdy występuje w obronie mojego aktualnego gospodarza, używam także – oprócz własnych – słów tamtego i patrzę na wiele spraw nie tylko swoimi, ale też jego oczami, tak że czasami trudno mi odróżnić, co pochodzi od niego, a co ode mnie.
Czuję się bardzo skrupulatnie przeprowadzana przez tę opowieść. Z czasem jednak (to bardzo długa książka) chciałabym się zgubić i odnaleźć sama w tych – nie tak znowu zagmatwanych, choćby w porównaniu do Lincolna w Bardo czy Ulissesa – głosach i zdarzeniach. Z niejakim pomieszaniem zorientowałam się bowiem, że cała pierwsza część powieści – skupiona na relacji miłosnej budzącej sprzeciw rodziców bogatej dziewczyny – jest w gruncie rzeczy bardzo konwencjonalną opowieścią miłosną. O szukaniu schronienia w prostym życiu, o mezaliansie, który ostatecznie bardziej przeszkadza tej ubogiej stronie, o klasowym upokorzeniu, którego nie da się przeżyć bez trwałej blizny na duszy. Nic w tej opowieści nie budzi mojego oporu ani sprzeciwu, nic jednak nie wzbudziło poczucia, że wieloaspektowa narracja oddaje tu sprawiedliwość skomplikowaniu zdarzeń. To bardzo ciekawy, skrzętnie rozpisany pomysł – szczególnie w pierwszej części chybiający jednak celu. W dalszych partiach powieści wydaje się to już przekonujące, literacko i intertekstualnie mocne, dookreślone.
Najbardziej zajmujące w całej powieści jest przejście pomiędzy zdarzeniami w gospodarstwie, rodzącą się miłością do Ndali, upokorzeniami doświadczanymi w obliczu i za sprawą jej rodziny a pobytem mężczyzny na Cyprze. Chinonso wybiera się bowiem na studia, aby nie tylko odeprzeć zarzut „niegodności” ręki wybranki, ale także uchronić się przed drapieżnym kapitalizmem i zdobyć konkurencyjne wykształcenie. Sama motywacja i decyzja na poziomie tekstowym jest raczej grubymi nićmi szyta – do tego stopnia, że mgliste wspomnienie Ndali gdzieś się tu powoli gubi, a zestawienie obu części jest co najmniej zastanawiające – pierwsza sprawia wrażenie raczej przyczynkowej, uruchamiającej narrację właściwą. Tak czy inaczej, opowieść o pobycie mężczyzny na Cyprze zdaje się w sposób bardzo jednoznaczny odsyłać do Odysei – tak na poziomie zdarzeń, pozycji bohatera, wreszcie jego nieszczęśliwych zmagań z przeciwnościami losu i pułapkami zastawionymi przez pozornie godnych zaufania znajomych. Ta część Orkiestry bezbronnych skłania także do nieco innej klasyfikacji gatunkowej. Mimo że nadal prowadzi nas „chi”, ciemne zakamarki cypryjskiego świata tworzą niezłą scenografię dla duchowego kryminału, a nawet thrillera. Wydaje się, że Obioma zręcznie radzi sobie z odświeżeniem czy może raczej przepisaniem siedmioletniej udręki bohatera na afrykańsko-europejskie doświadczenie mężczyzny niesionego żądzą nie tyle podboju, co czymś, co nazwałabym pychą zapomnienia. Opuszcza swoją miłość, aby być godny swojej miłości – nawet jeżeli sam obiekt uczuć nie podziela tych wymagań. Doświadcza więc przemocy, bólu, duchowego cierpienia, staje się ofiarą tych, od których ciosu najmniej się spodziewa.
Upokorzenie (a może jednak: hybris) staje się kołem napędowym jego działań. Nie „chi”, nie miłość (Jednakże, Egbunu, znał rozwiązanie: rozstać się z Ndali i zakończyć całą sprawę. Tkwiło w samym środku jego myśli i patrzyło na niego ponuro, z okrucieństwem w oczach.), nie ambicja, nawet nie pragnienie tego, co tradycyjnie nazywa się awansem społecznym. Chinonso niesiony jest nadzieją, że studia na Cyprze, zagraniczne obycie, stosowny język – wszystko to wymaże upokorzenie, którego doznał. Wbrew temu, jak odczytywałam to początkowo, nie sądzę, że o samo upokorzenie jednak chodzi. Ale o to, że jego – nieco przecież naiwna i ślepa na życie Ndali – miłość przez upokorzenia utraciła swoją niewinność. I sam Chinonso nie będzie potrafił jej już odzyskać. Dlaczego, pytają z prawdziwym oburzeniem wyrozumiali ojcowie, ołtarze Amandiohy są suche jak gardła szkieletów, a owce pasą się do woli? Nie rozumieją, jak się zdaje, że biały człowiek urzekł ich potomstwo za pomocą czarodziejskich sztuczek. I czcigodni zapominają, że zaczęło się to już w ich czasach.
Chigozie Obioma
Orkiestra bezbronnych
Przeł. Magdalena Słysz
Albatros, 2020