Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dzieci dorosły (MGMT – „Loss of Life”)

3/2024

Recenzje /

Gdy w 2007 roku duet VanWyngarden–Goldwasser wydał debiutancki album Oracular Spectacular, MGMT było z pewnością gorącym tematem. Antycypowało modę na powrót do psychodelii w muzycznej alternatywie, a zarazem było gotowe podbijać sceny największych festiwali. Ich piosenki były lekkie i  chwytliwe – zaryzykuję stwierdzenie, że główny motyw z singla Kids wpadł w ucho ogromnej liczbie słuchaczy, nawet bez znajomości wykonawców. Muzycy jednak nie spoczęli na laurach po wydaniu słonecznych hitów. Regularnie udowadniali, że interesuje ich eksperymentowanie z dźwiękiem oraz wypracowanie autorskiego stylu. Do ich nowej płyty podchodziłem więc z niemałą ciekawością. 

Otwierające album Loss of Life (part 2) zaczyna się niczym ścieżka dźwiękowa z gry wideo na starą konsolę Nintendo. Po chwili rozbrzmiewają pogrążone w pogłosie monologi. Brzmi to jak łącznik z ich poprzednim albumem – Little Dark Age stanowiło największą woltę stylistyczną w karierze MGMT. Muzycy sięgnęli tam po synthpop w wersji duchologicznej: podkreślali trzaski, fakturę dźwięku (James) i stylizację retro (utwór tytułowy), czym zbliżyli się do artystów takich jak Ariel Pink czy John Maus. Intro to jednak tylko mrugnięcie okiem, bo na danie główne składa się coś zupełnie innego.

Kolejny utwór, Mother Nature, wyraźnie wyznacza źródła inspiracji. Już po pierwszych akordach akustycznej gitary i początkowych linijkach czuć, że zespół czerpie całymi garściami z twórczości T.Rex i stylu Marka Bolana. Kolejny gigant lat siedemdziesiątych przypomina się przy Bubblegum Dog – szczególnie w refrenie słychać wpływ Davida Bowiego z ery Ziggy’ego Stardusta. Nie są to jedynie ćwiczenia estetyczne, piosenki skrzą się różnymi kolorami i skupiają uwagę słuchacza. Są świetnie wyważone, liczne klawiszowe ornamenty przenikają główne melodie. Nie ma szaleństwa na kwasie z czasów płyty Congratulations sprzed dekady, w roku 2024 duet prezentuje się jako znacznie bardziej dojrzały. Najlepiej słychać to w dwóch fragmentach płyty: sophisti-popowym Dancing in Babylon (chyba mój osobisty faworyt na całym albumie) i opartym na basie w stylu Eberharda Webera People in the Streets

Druga połowa krążka bardziej koncentruje się na budowaniu nastrojów niż ogrywaniu mocnych refrenów. Gorzkie i pełne żalu I Wish I Was Joking to zaskakująca propozycja w katalogu grupy, która otwierała swój debiut bezczelną frazą I’m feeling rough, I’m feeling raw / I’m in the prime of my life. Młodzieńcza buta uleciała, przyszedł czas na rozliczenie przeszłości. Melancholię słychać też w Phradie’s Song, gdy po kilku wyszeptanych zwrotkach piosenka rozpływa się w dźwiękowym kolażu. Na wysokości ostatniego Loss of Life można już odczuć nieco zmęczenie materiału. To chyba najbardziej statyczny i kiczowaty fragment całej płyty. Gdy pojawiają się orkiestracje ze smyczkami grającymi pizzicato, przypomina mi się Undisclosed Desires Muse i przewijam czym prędzej, żeby nie popsuć sobie pozytywnego wrażenia, które wynoszę z całego odsłuchu.

MGMT posługują się figurą czasu kolistego – tytuły wskazują, że kontynuacją utworu zamykającego jest Part 2 umieszczone na czele albumu. Z końca mamy wrócić do początku, rozpocząć kolejne okrążenie w poszukiwaniu nowych doświadczeń. Sam zespół zdaje się wykonywać podobny ruch – czerpie z coraz to nowych stylów, wciąż próbując wymyślać się na nowo. Na Loss of Life wyraźnie dają znać, że są już dojrzali: pewną ręką sięgają przy tym po glam rock oraz bogato zdobiony pop. Metodami Ziggy’ego Stardusta i Marka Bolana wyznaczają ramy dla swojego osobliwego i po raz pierwszy tak melancholijnego performansu.