Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dwugłos: „Płynące wieżowce”

KP: Porozmawiamy dzisiaj trochę o polskim kinie, co samo w sobie jest zadaniem trudnym i karkołomnym. Pretekstem, i jednocześnie tematem przewodnim, jest film Tomka Wasilewskiego Płynące wieżowce, do którego przylgnęły etykietki kina zaangażowanego, imponującego, kipiącego od emocji i odważnego. Obraz zebrał sporo nagród (chociażby Nagroda Główna konkursu East of the West w Karlowych Warach czy Nagroda Młody Talent Reżyserski na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni), a przystanki polskich miast obwieszone są plakatami, na których odtwórcy głównych ról (Mateusz Banasiuk i Bartosz Gelner) zostali uchwyceni tuż przed namiętnym pocałunkiem. Zacznijmy zatem od kwestii najprostszej (i chyba najważniejszej): Ewo, czujesz się zaskoczona i poruszona?

EK: Jestem zaskoczona nie tyle samym filmem Wasilewskiego (aczkolwiek faktycznie, zaskakujące jest to, jak wiele złych rzeczy można zawrzeć w jednej produkcji), co jego zintensyfikowaną promocją. Mnożące się w licznych recenzjach wartościujące (!) przymiotniki typu „kontrowersyjny”, „zmysłowy” czy „zachwycający” wprawiają mnie już teraz jedynie w zakłopotanie, bo etap zdziwienia tymi peanami mam za sobą. Przez całe półtorej godziny seansu nie poczułam się ani razu poruszona, a inne odczucia wynikały bardziej z rozpaczy niż zachwytu nad obsypanym nagrodami filmem. Kiedy parę miesięcy temu oglądałam trailer, wiedziałam, że będzie źle. Choć, szczerze mówiąc, nie spodziewałam się aż takiego policzka wymierzonego polskiej kinematografii. Dlatego więcej emocji budzą we mnie wszelkie wyrażane wokół Płynących wieżowców opinie, co jest raczej paradoksalne. A jakie są Twoje wrażenia, Kasiu, po obejrzeniu jednego z najodważniejszych filmów tego roku?

KP: Masz rację, zwracając uwagę na niebezpieczeństwo rozbuchanej promocji Płynących wieżowców. Zły film sam w sobie nie irytuje tak bardzo jak zły film obsypany nagrodami. A w tym przypadku zostajemy zapędzeni w kozi róg ze zdwojoną siłą: jedna sprawa to promocja, inna – sama tematyka, która związuje nam usta. Bo przecież tym, co mnie w obrazie Wasilewskiego oburza, nie jest naturalistyczny seks homoseksualny czy fellatio w toalecie, a kiepskie dialogi, tendencyjność i klisze. Ale o tym sobie jeszcze na pewno powiemy. Wracając do poprzedniej myśli: mamy w Polsce problem z dyskusją o tzw. sztuce odważnej i kontrowersyjnej. Sam temat często generuje odbiór, uwarunkowany przynależnością do danej frakcji politycznej. Podobny mechanizm zadziałał przy okazji głośnej sprawy przerwania spektaklu Jana Klaty Do Damaszku w Starym Teatrze, zbieżne zjawisko można było także zaobserwować w związku z recepcją najnowszego filmu Małgorzaty Szumowskiej W imię. Dlatego obawiam się Ewo, że szybko zostaniemy posądzone o homofobię i nieczułość na problemy społeczne, bo Płynące wieżowce też nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia.

EK: Cieszę się, że przywołałaś ostatnie wydarzenia, które rozegrały się na arenie kulturalno- politycznej – sławetne okrzyki HAŃBA!, które przerwały spektakl Klaty, z pewnością na długo pozostaną w pamięci. A tak zupełnie poważnie, czuję się trochę zażenowana reakcjami Polaków na wykraczanie poza bezpieczne tematy. I choć jestem (chyba) w stanie zrozumieć opór przed odważną formą, w jakiej niekiedy jest podawana „kontrowersyjna sztuka”, to zupełnie nie pojmuję tego całego zamykania się, kurczowego trzymania się tradycji. Abstrahując od tej kropli w morzu problemów naszego kraju, chciałabym wrócić jeszcze do wspomnianego przez Ciebie najnowszego filmu Szumowskiej. Muszę przyznać, że nagromadzenie rozbuchanych metafor i niedorzeczna próba zobrazowania współczesnej polskiej wsi totalnie zbiły mnie z pantałyku. I znowu było mi przykro, kiedy wychodziłam z kina. Ale porównując W imię z Płynącymi wieżowcami, przyznaję (zupełnie szczerze) wyższość Małgośce Szumowskiej: począwszy od scenariusza, a kończąc na muzyce i kostiumach, nie wspominając już o obsadzie, bo przecież Andrzej Chyra jest klasą samą w sobie. Ups, troszeczkę mnie sprowokowałaś do bardziej ogólnych refleksji, a przecież musimy wytłumaczyć się z całkowitego pojazdu po filmie Wasilewskiego.

KP: Skoro już raz wywołałam wilka z lasu, na początek powiem coś o dialogach. Zdaję sobie sprawę, że założeniem Wasilewskiego było być może, aby widz odniósł wrażenie, że jest „blisko życia”. Można chyba w przypadku Płynących wieżowców mówić o strategii podsłuchiwania albo (z innej strony) kondensacji słowa, które nie służą wytwarzaniu narracji (konstruowanej wizualnie), a jedynie dopełniają sensy budowane przede wszystkim za pomocą obrazu i języka ciała aktorów etc. Problem w tym, że dialog (nawet tak ograniczony jak tu) obnaża często naiwność filmu, wywołując u widza gorzki, ironiczny uśmiech. Nie mam niestety możliwości sporządzenia statystyki wyrazów pojawiających się w scenariuszu, jednak nagminna powtarzalność niektórych zwrotów i wyrażeń pozwala mi spokojnie przytoczyć te najbardziej eksploatowane. Często słuchamy miłosnych wyznań (pod adresem chłopaka, dziewczyny lub mamy) zamykających się w enigmatycznym kocham Cię. Wyznaniom nie ustępują inne zdania oznajmujące, koncentrujące się wokół idę po fajki i muszę zapalić (bo pali się tutaj, szczególnie jak na polskie kino, bardzo dużo). Urozmaiceniem bywają takie perełki jak – Uwielbiam Cię – Stoi mi – czy dialog w sypialni, brzmiący: – Czyja jesteś? – Moja. Chyba nie pozostałam gołosłowna, chociaż pewnie powinnam, bo nie od dziś wiadomo, że redukcja wypowiadanych słów jest najprostszym sposobem na osiągnięcie, tak pożądanego, efektu tajemniczości.

EK: Z tego, co pamiętam, polski Dolan w identyczny sposób skomentował kształt swojego scenariusza w jednym z wywiadów dotyczących Płynących wieżowców: ma on odzwierciedlać rzeczywiste dialogi, być blisko życia. Jak już wiemy, jest on raczej daleki od rzeczywistości, bo w dialogach, o których mówiłaś, trudno znaleźć pełnowymiarowe zdanie, zbudowane z podmiotu i orzeczenia. Kolokwializm kolokwializmem, ale wciąż mam nadzieję, że na co dzień nie posługujemy się monosylabami. W kwestii scenariusza niestety nie udało nam się dojrzeć jasnych stron, ale to nic – spróbujmy ich poszukać w ogólnej koncepcji filmu. Bardzo się cieszę, że reżyser jest zaznajomiony z (i chyba zafascynowany) kultowymi produkcjami światowej kinematografii ostatniego półwiecza (chyba że umieszczenie screenów żywcem wziętych z Taksówkarza, Drive’a, czy Dekalogu jest zupełnie przypadkowe), ale potrzebuję uzasadnienia i wytłumaczenia przyczyny częstotliwości ujęć w wannie (w milczeniu, refleksji, a niekiedy i łzach), a także scen krążenia po podziemnych parkingach przy wyjątkowo (tym razem) nijakiej muzyce. Najgorsze jest to, że o ile potrafiłabym znaleźć jakiś sens w jednorazowych ujęciach tego typu (łazienka w polskim kinie, choć nudna, jest pewnym stałym elementem, a widok zza szyby można uznać za metaforę życiowego labiryntu), zupełnie nie rozumiem tego męczącego gestu powtórzenia.

KP: Jeśli jesteśmy już przy powtórzeniu, muszę wspomnieć o innego rodzaju kalkach, z lubością używanych przez Wasilewskiego. Chodzi mi o zobrazowanie relacji między głównymi bohaterami (Michałem i Kubą) utrzymanej w konwencji „chłopackiej” przyjaźni. Michał zamienia nudny związek z wiecznie niezadowoloną Sylwią na „ekscytujące” przygody w towarzystwie Kuby, do których należą kolejno: wspólne palenie jointów, kąpiel w jeziorze, nocne przejażdżki samochodem i, przede wszystkim, wspólna podróż na dachu pociągu. Ten entourage rodem z powieści Jacka Londona i Ernesta Hemingwaya ma nas chyba przekonać do niewinności rodzącego się uczucia i złagodzić konsekwencje w postaci, już nie tak niewinnej, konsumpcji związku. Sztampowe prowadzenie fabuły ma swoją kontynuację w tzw. psychologii postaci, a konkretnie w do bólu typowych relacjach rodzinnych. Matka Michała (Katarzyna Herman) jest zaborcza, nadmiernie kochająca, zazdrosna o inne kobiety i skrzywdzona przez mężczyznę. Ojciec Kuby nie akceptuje jego orientacji, performuje za to swoją męskość, przedkładając mecz futbolowy nad rozmowę z synem. Mówię o tym, żeby pokazać, z jaką łatwością Wasilewski sam strzela sobie w kolano, operując stereotypem i kulturową kliszą. Freud dla ubogich ciśnie się na usta.

EK: No tak, psychologia w tym filmie wydawałaby się kluczowa, gdyby nie naiwność w posługiwaniu się nią. Skoro już wspomniałaś o relacjach z matką, odezwały się we mnie „feministyczne instynkty”, dlatego chciałabym poruszyć problematykę kobiecych kreacji zaprezentowanych w Płynących wieżowcach. Zastanawiałam się, na ile kontrast walorów wizualnych był celowym zamysłem, a na ile tylko moim wrażeniem (bo celowość tego zabiegu, według mnie, zupełnie się nie broni). Zapewne Bartosz Gelner (Kuba) i Mateusz Banasiuk (Michał) mają spore grono fanek swojej urody (bo, w gruncie rzeczy, to przystojni chłopcy), która jest tutaj wyjątkowo wyeksponowana (ze szczególną estetyzacją męskiej muskulatury na czele). Nie wątpię także w rzesze fascynatów wzdychających do Marty Nieradkiewicz czy Olgi Frycz. Problem polega na tym, że w filmie Wasilewskiego kobiece postaci są ukazane naprawdę nieatrakcyjnie. Zarówno za sprawą szpecącego makijażu (grube czarne kreski wokół oczu Nieradkiewicz sprawiają, że wygląda jak dogorywająca narkomanka), jak i maksymalnie kiczowatych fatałaszków (choć muszę przyznać, że wyczuwam w scenografii rękę Kaśki Rosłaniec, która nota bene też odegrała malutką, niemą rólkę, występując w różowym futrze), a i kamera nie była dla dziewcząt specjalnie łaskawa. Nawet takie aktorki jak Izabela Kuna i Katarzyna Herman zostały skrzywdzone przez fatalne zdjęcia, niekształtne, brzydkie kostiumy i kiepsko skonstruowane role.

KP: Nie wiem, czy w zamyśle reżysera mieściło się rozbawienie widza. Raczej jestem skłonna twierdzić, że od początku do końca miało być bardzo serio (najlepszym potwierdzeniem tej tezy jest podwójnie dramatyczny finał, w którym mord rytualny splata się z podłą intrygą. Niemniej jednak jest w Płynących wieżowcach scena, przy której nie sposób zachować powagi: to coming out odbywający się podczas rodzinnej kolacji. Rzucone w eter jestem gejem nie znajduje żadnego rezonansu (rozmowa o wysypce niemowlaka trwa dalej, jakby nigdy nic). Ten sam mechanizm powraca w rozmowie dziewczyn, kiedy Sylwia zbywa wzruszeniem ramion prawdę dotyczącą orientacji swojego chłopaka. Jasne, że Wasilewski chciał w ten sposób pokazać, że chociaż mamy w mieszkaniach meble z Ikei, a wino pijemy kulturalnie – z kieliszków, to homoseksualizm wciąż pozostaje tematem tabu i nie sposób tego przeskoczyć. Pokazał. Bardzo dosłownie, łopatologicznie. I to jest chyba najgorsza wada tego filmu.

EK: Homoseksualizm w wydaniu Wasilewskiego, nie dość, że spektakularnie kompromituje samego reżysera, to jeszcze paradoksalnie, przez nachalną stereotypizację i bardzo tanie chwyty psychologiczne, uderza w środowisko gejowskie. Ale przecież Płynące wieżowce nie miały być polskim filmem LGBT, to opowieść o „skomplikowanej miłości”, bo (jak mówi sam reżyser w wywiadzie udzielonym Piotrowi Czerkawskiemu na łamach Dwutygodnika): problem w tym, że ludzie, kurwa, siebie ranią.

Płynące wieżowce, reż. Tomasz Wasilewski, Polska (2013)

Katarzyna Pawlicka

(ur. 1988) - absolwentka krakowskiej teatrologii, studentka krytyki literackiej i doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Publikuje m.in. w "Res Publice Nowej", "Nowej Dekadzie Krakowskiej" i "Popmodernie". Interesuje się problemem niewyrażalności traumy poholocaustowej i estetyzacją śmierci.