Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dwugłos: Nirvana, grunge i „Kurt Cobain: Montage of Heck”

Dwugłos /

Mateusz Witkowski: Przyznam, że jeszcze przed obejrzeniem filmu byłem niemal przekonany, że wyjdzie nam raczej dwugłos o Kurcie Cobainie i Nirvanie jako takich. I chyba te przeczucia okazały się słuszne – Montage of Heck to poprawny, solidny dokument z paroma interesującymi rozwiązaniami formalnymi, ale w sumie: nic poza tym.

Konrad Janczura: Tak, choć bardzo łatwo można było wszystko popsuć. Cieszę się, że nie nakręcono filmu fabularnego, takiego jak ten o Morissonie (mowa o The Doors Olivera Stone’a – przyp. red.). To już nie działa. Najważniejszym rozwiązaniem formalnym, które zapewne spodobałoby się Kurtowi, jest to: „dużo muzyki, mało pieprzenia”.

Co do filmów fabularnych: akurat w wypadku Cobaina również podjęto podobną próbę, choć bez gwiazdorskiej obsady i z „pseudonimami” – mam na myśli Last Days Gusa van Santa (swoją drogą: średniawka). Rzeczywiście, łatwo było się poślizgnąć, postawiono więc na chronologię i materiały archiwalne. To jest chyba jeden z największych atutów filmu: widać trwającą od lat 70. amerykańską obsesję związaną z rejestrowaniem absolutnie WSZYSTKIEGO. Dzięki temu mamy zarówno bawiącego się w ogrodzie małego Kurta, jak i dużego Cobaina, myjącego zęby wraz z naćpaną Courtney Love. W gruncie rzeczy: dla kogoś, kogo nastoletnia świadomość była zupełnie zdominowana przez grunge’owy mit: trochę dreszcze. Jak tam było u ciebie z Nirvaną? Dawaj, pozwierzajmy się z bycia kucami.

Ach, pięknie! Moja ciotka miała kasetę Nevermind. Po kryjomu wykradłem ją z szafki i włączyłem na magnetofonie rodziców (mieszkałem wtedy z nimi w jednym pokoju, więc nie mogłem słuchać niczego poza Led Zeppelin itd.). Jakieś inne mi się to wydało, bez solówek, nie zauroczyło zbytnio. Ale gdy podrosłem, zacząłem mieć swoich niegrzecznych, punkowych kolegów (i… własny pokój). Nirvana stała się moim numerem jeden, choć tylko przez krótką chwilę. Wszystko dlatego, że odkryłem Alice in Chains. Przyznam jednak, że do dziś słucham pierwszej płyty – Bleach. Numer Blew to jest właśnie to, o co chodzi w grunge’u.

To ile miałeś wtedy lat?

Jakieś 13-14. To był idealny zespół na tamten wiek. Potem chce się szpanować coraz bardziej nieznanymi projektami. To jednak też mija. Po obejrzeniu dokumentu, piosenki Nirvany przeżyłem w sposób o wiele bardziej dojrzały, a jednocześnie osobisty. Myślę że o to w tym chodzi. A jak u ciebie?

Moje pierwsze wspomnienie związane z Nirvaną pochodzi z roku – uważaj, uważaj – 1994. Mój brat kupował wówczas „Bravo”, które siłą rzeczy mu podkradałem (zdaję się, że ogarniałem już wtedy literki). Wspominano coś o jakimś zmarłym Kurcie Cobainie. Gdy zapytałem brata, w jaki sposób umarł ów Cobain (czytany rzecz jasna jako „cobajn”), odpowiedział, że przejechał go kombajn. Nirvana zniknęła wtedy z mojego pola widzenia na jakieś 18-19 lat. W końcu znowu zaczęło się o nich mówić: zbliżała się dwudziesta rocznica śmierci, pojawiła się „czarna” składanka z największymi hitami. Wspólnie z bratem pożyczyliśmy od znajomego Nevermind – również była to kaseta, choć CD było od dawna standardem. Myślę, że przez dobry rok słuchałem jej około trzy razy dziennie (potem doszły rzecz jasna inne albumy). To idealna płyta dla kogoś, kto w sumie nie chce chodzić w bluzach Clinica i słuchać rapsów, ale do tej pory słuchał tylko muzyki z radia. Niby „przester, przester i jeszcze raz przester”, ale wszystko wyprodukowane tak, żeby inicjacja była mało kłopotliwa.

Tak, to album wprowadzający w sedno muzyki rockowej, a jednocześnie dający tak naprawdę wszystko, czego można się po niej spodziewać. Trzeba przyznać, że w przypadku Nirvany udało się to, co często nie udawało się z innymi zespołami, dobry przykład stanowi wspomniana przez Ciebie składanka. Przecież niepublikowany dotąd track You Know You’re Right okazał się genialnym, pośmiertnym hitem i jedną z najlepszych kompozycji zespołu!

Zdecydowanie, numer wyciągnięty z szafy, którego refren przejeżdża po tobie jak walec, a na dodatek kwintesencja całej ich twórczości – dynamika nibytowziętazthepixies (Nirvanie to nie ujmuje, ale mocno zubaża jednak to, o co w Pixies chodziło), czyli: cicha zwrotka i refren-wygrzew. To w sumie nie były najgorsze czasy: You Know You’re Right jako singiel rodziło sobie naprawdę dobrze i latało non stop po różnych Vivach i tym podobnych.

I tu się rodzi pytanie: czy Kurt wciąż ma szansę być celebrytą (nawet pośmiertnym)? W absolutny sposób różni się przecież od dzisiejszych gwiazd, a przyznam szczerze, że typ popularności, jaki reprezentował, odpowiada mi o wiele bardziej od karier większości dzisiejszych youtuberów, aktorów czy muzyków. (Celowo umieściłem youtuberów na pierwszym miejscu, bo wydają się kompletnym zaprzeczeniem Kurta, który jedną piosenką oddawał całego siebie, nie musiał więc nagrywać setek filmików o tym, jak żyje, co robi, co je na śniadanie i z kim się pieprzy.) Kurt się nie kreował (choć brzmi to nad wyraz idealizująco), Kurta kreowały media. A może po prostu kreowała go nieustanna walka z nimi?

Wiesz, ta cała kwestia „autentyzmu” i swego rodzaju obsesja poszukiwania „prawdy”, o jakiej można mówić w wypadku tego zespołu, to dość problematyczna sprawa. Po pierwsze: z Cobaina zrobiono rzecznika jakiegoś (wyimaginowanego?) Pokolenia X, film natomiast w dość dobitny sposób pokazuje, że facet nie byłby w stanie być niczyim rzecznikiem – ze samym sobą włącznie. Nie sugeruję tutaj, że jego muzyka go nie (uwaga, okropne słowo) wyrażała, mam raczej na myśli jej ewentualny „manifestowy” potencjał i literacką świadomość. Cobain pisał dość pokręcone, nieco groteskowe, często można odnieść wrażenie, że zupełnie przypadkowe teksty. Czytane po latach pachną gotyckim zacięciem i chęcią bycia psychodelicznym na siłę. Próby robienie z niego profety czy jakiegoś papierka lakmusowego tamtego pokolenia są moim zdaniem dość śmieszne. Co do mediów zaś: kiedyś ta jego blaza wydawała mi się szczytem charyzmy. Teraz widzę, że w tym wypadku Cobain nie ma nawet startu do, dajmy na to, Dylana czy Bowie’ego, którzy to, owszem, często fechtują/fechtowali wspomnianą blazą i „byciem obok”, jednocześnie wzbogacając jednak główny nurt i wprowadzając swoim zachowaniem zupełnie nową jakość. Użyte w Montage of Heck fragmenty wywiadów, oglądane z dzisiejszej perspektywy, raczej żenowały (that sucks wypowiadane głosem obrażonego gimnazjalisty – no sorry). To, co kiedyś wydawało mi się arcycool, dziś przywodzi raczej na myśl nastolatków, którzy ubierają na zakończenie roku trampki do garnituru, aby NIE BYĆ JAK WSZYSCY. To jest chyba najistotniejsza dla mnie myśl, która wynika z obejrzenia dokumentu: ci goście to była trójka kompletnych dzieciaków, które nie do końca wiedziały, co właściwie robią. Dlatego też tak celnie trafiali w nastoletnią wrażliwość i naiwność.

I chyba tym samym wyrażasz najtrafniejszą interpretację przeboju Smells Like Teen Spirit. To była muzyka wiecznych nastolatków dla nastolatków, to było kiedyś oczywiste, tak jak literatura młodzieżowa. „Młodzieżowość” miała swoją autonomię: zarówno w mediach, jak i w kulturze. Dziś to już raczej nie jest takie oczywiste, ponieważ dzieciaki słuchają artystów, którzy „robią hajs” i „ogarniają”. Mają hajs, to się bawią, a jak nie, to zamulają. Ewentualnie publicznie wciągają kokainę, która też nie jest tania. Kurt i Nirvana to jeden z ostatnich podrygów antykonsumpcyjnego mitu popkultury drugiej połowy XX wieku. Choć, jak dziś widać, niemający wielkich szans na przetrwanie (czego nie można było powiedzieć o poprzednikach).

Ano właśnie: taka, a nie inna recepcja nie wynika z tego, że czasy się panie zmieniły, ale z – tak to ujmijmy – „immanentnej zawartości” Cobaina. Dylan i Bowie oraz wspomniany przez ciebie wyżej Morrisson, z punktu widzenia ich artystycznych „person” (bo o „Bowie’em jako takim” czy „Dylanie jako takim” nie wiemy przecież nic – w ich wypadku nie forsuje się na siłę tego modelu autentyczności), nie zestarzeli się ani odrobinę. Dlaczego? Bo wyróżnia(ła) ich ogromna samoświadomość, znajomość (choćby i intuicyjna) mechanizmów autokreacyjnych oraz – ponad wszystko – ogromna inteligencja (w pakiecie z talentem literackim). Jestem jak najdalej od tego, żeby odbierać Cobainowi laury w dziedzinie songwritingu – Nirvana skupia w sobie jak soczewka całą tradycję tego, co w muzyce rockowej najlepsze: refreny, które dają po mordzie i beatlesowskie, nieco poprzekrzywiane melodie. A więc: świetny songwriting i nic poza tym. Ale to przecież bardzo dużo.

Tak. Zwróć uwagę, że choć w okresie swojej działalności Nirvana przebijała popularnością wszystkie inne grunge’owe zespoły, to po jej rozpadzie zyskały one, z lekkim opóźnieniem, ogromny szacunek i statut legend. Najlepszym przykładem jest wspomniane Alice In Chains. A przecież Pearl Jam w drugiej połowie lat 90. wydał swoje najlepsze albumy! Do tego dochodzą jeszcze Melvins, którzy przeżyli swój renesans, uczestnicząc w wielkim projekcie Mike’a Pattona (Fantomas/Melvins Big Band) oraz legendarne Green River czy Mother Love Bone, których mało kto słuchał, ale każdy chciał mieć na koszulce. Nirvana wprowadziła grunge do popkultury, ale, z drugiej strony, czy nie poradziłby sobie on bez niej?

Na pewno, w mniejszym lub większym stopniu, grunge dałby sobie bez Nirvany radę: pamiętajmy, że w okresie wydania Nevermind pojawiło się jeszcze Ten Pearl Jamu oraz Dirt Alice in Chains, które niechybnie rozbiłyby bank, gdyby nie drugi longplay Cobaina i spółki. Obie z wymienionych wyżej płyt są pełne potencjalnych (lub, jak się okazało, rzeczywistych) hitów, które proponują nieco „cięższą” przebojowość. Poza tym: umówmy się, grunge to trochę ściema. Właściwie odpowiedź na twoje pytanie powinna brzmieć: Pearl Jam, AiC czy Soundgarden poradziłyby sobie bez Nirvany, ale sam grunge: niekoniecznie. No bo co to w ogóle znaczy „grunge” i co ich wszystkich tak naprawdę łączyło? Wełniane czapki i kiepski zarost, może pojedyńcze rozwiązania harmoniczne. Powiedzieć „połączenie metalowej ciężkości z chwytliwymi melodiami”, to nic nie powiedzieć. (Po pierwsze: w wypadku Pearl Jamu nie ma to zupełnie zastosowania, a po drugie: podobną definicję można by zastosować również w wypadku nu-metalu.) A! Pewnym „grzechem” grunge’u okazało się natomiast zainspirowanie całej masy zespołów postgrunge’owych w rodzaju Bush, co stworzyło z kolei podatny grunt dla… Nickelback – obok Dżemu zdecydowanie najgorszy zespół świata.

Jednak trzeba oddać grunge’owi honor – niezwykle odświeżył w tamtych czasach estetykę rocka jako takiego. Przez to, że obejmował tak wiele (kompozycje zbliżone zarówno do Dylana, jak i do Sex Pistols, Gary’ego Glittera czy nawet Joy Division), muzyka rockowa na moment wyleczyła się z manii szufladkowania i konwencji, która była efektem ubocznym lat 80., tych wszystkich podgatunków postpunku, glam rocka itp. Grunge był swojego rodzaju próbą wskrzeszenia idei „gramy i jakoś to będzie”, która u korzeni rocka była podstawą. Zresztą: wraz z grunge’em wypłynęło mnóstwo artystów zupełnie niezwiązanych z tym jakże „reklamującym” tagiem: Kyuss, Rage Against The Machine, Nine Inch Nails czy Faith No More. Trzeba to głośno powiedzieć: to grunge przywrócił rocka do łask.

Zgoda, to zresztą przykład pewnego „naturalnego” procesu: po rocku lat 70. i pozornej punkowej rewolucji, która – jak trafnie pisze Simon Reynolds – była właściwie bardzo bliska temu, co kontestowała, pojawił się eksperymentalny, odświeżający postpunk, który rozwijał się równolegle do rozmaitych elektronicznych eksperymentów, synthpopu, new romantic, aż zaczęła się ta cała grunge’owa eksplozja, która sprawiła, że rock i pop znów stały się na kilka lat synonimami. Później, na nieco mniejszą skalę, powtórzy się to przy okazji Nowej Rockowej Rewolucji z pierwszej dekady tego wieku. Być może całe zjawisko było raczej wynalazkiem dziennikarzy, nie zmienia to jednak faktu, że przynajmniej przez chwilę mieliśmy do czynienia z całą masą gitarowych hitów – z Take Me Out Franz Ferdinand na czele. Wiesz, że nie należę do jakichś apologetów gitary i że trudno ze mnie chyba zrobić dziada z radiowej Trójki, ale taka zmiana warty i aktualnie panującej w muzyce rozrywkowej „narracji” zawsze wychodzi wszystkim na dobre. A wracając do samej Nirvany: trochę szkoda, że nie dowiemy się nigdy, w jaki sposób rozwinąłby się Cobain. Podobno na krótko przed śmiercią sporo mówiło się o planach nagrania wspólnej płyty z Michalem Stipe’em z REM, a ostatni longplay (In Utero z 1993), poza paroma bardziej „przychylnymi” kawałkami, zawierał przede wszystkim piosenki, których raczej nie puściłaby żadna głównonurtowa rozgłośnia (np. Tourette’s czy Radio Friendly Unit Shifter).

Krążą za to plotki, że niebawem dostaniemy solowy album Kurta, który zawierał będzie całą serię nagrań przechowywanych gdzieś przez rodzinę i najbliższych. Nie wiążę z tym jakichś wielkich nadziei, ale, biorąc pod uwagę historię z You Know You’re Right, jest szansa, że płyta może zaskoczyć. Poza tym ciekaw jestem, czy amerykańska recepcja filmu, o którym rozmawiamy, będzie podobna do tej, jaką miało u nas Jestem bogiem (dzięki temu dziełu ostatecznie przestałem słuchać Paktofoniki). Ostatnie, co mam do powiedzenia: zauważyłeś, że Krist Novoselic był śmiertelnie podobny do Przemka Zańki od nas?

PS Na koniec dwa indywidualne zestawienia: pięć ulubionych piosenek Nirvany, raz!

 

Mateusz Witkowski

  1. Heart-Shaped Box (wszystko + teledysk Corbijna)
  2. Aneurysm (jak na nich, to bardzo złożony i skomplikowany rytmicznie numer – w każdym razie: wszystko się tutaj zgadza)
  3. Drain You (za to, że pod odkręconymi przesterami kryje się beachboysowa melodia)
  4. Serve the Servants (bo stanowi świetne intro świetnego albumu – no i solówka!)
  5. Lithium (yeee-eeeeee-eeeeee-aaaa-aaaaaah)

Konrad Janczura:

  1. Polly (cieszę się, że podczas filmu puszczali ją najczęściej – zawsze miałem słabość do Skrzywdzonych i poniżonych)
  2. Blew (sam bas z początku mógłby lecieć bez końca)
  3. Serve The Servants (tu jest właśnie to, o czym mówiłeś – bicie po mordzie i Beatlesi)
  4. You Know You’re Right (bo tak mnie zaskoczyło)
  5. School (bo najbardziej oddaje to, czym była Nirvana).