Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dwugłos: Karolina Korwin-Piotrowska ,,Bomba. Alfabet polskiego szołbiznesu”

TSz: Co do jednego możemy być zgodni: polski szołbiznes od dawna zasługiwał na książkę. Czekałem na nią długo i bardzo. W końcu nadeszła. Bomba już tyka… – czytamy na czwartej stronie okładki pierwszego dzieła samozwańczej królowej polskiej telewizji – Karoliny Korwin-Piotrowskiej – wraz z retorycznym pytaniem: Kto się powinien zacząć bać? Mam jednak poczucie, że obiecano nam atomową hekatombę na warszawskich salonach, a tymczasem pod nogami celebrytów zdetonowano małego kapiszonka i właściwie nikt się za bardzo nie zorientował, co się wydarzyło. A Ty, Kasiu, boisz się Bomby…?

KP: Z pewnością nie boję się jej siły rażenia, bo ta jest tak słaba jak dotychczasowe potwarze autorstwa Korwin-Piotrowskiej, publikowane na portalach społecznościowych i wygłaszane na bankietach czy nawet w (lubianym przez niektórych) Maglu Towarzyskim. Boję się jednak Bombę… ponownie czytać, bo wrażenie wtórności i powtarzalności sądów, sformułowań, poglądów pojawia się u czytelnika (nawet średnio wymagającego) już po lekturze pierwszych dwudziestu stron. A przecież powinno być inaczej w przypadku projektu, który w swoim założeniu miał być encyklopedią. Tę, jak wiemy, cechuje różnorodność i rzetelność haseł. W Bombie…, mimo że krótkie notki poprzedzają różne nazwiska (takie jak Edyta Herbuś czy Tomasz Jacyków), dominują wciąż te same sformułowania, zbliżone oceny i kiepska krytyka. Każda gwiazda dostaje po twarzy swoją porcją odgrzewanych kotletów z wczorajszego obiadu.

TSz: Mam podobne wrażenia. O ile sam encyklopedyczny układ tej książki wydaje mi się trafiony (albo właściwy), o tyle mam wrażenie, że Korwin-Piotrowska w ogóle nie wykorzystuje tej formuły, za każdym razem sprowadzając kolejną braną na warsztat gwiazdę do jakiegoś wyświechtanego frazesu. Tak na dobrą sprawę każdą z tych notek można by zredukować do jedynie kilku słów. I tak oto z książki „dowiadujemy się” (gdybyśmy przypadkiem żyli w domu bez telewizji czy internetu i jakimś cudem o tym wszystkim nie wiedzieli), że Edyta Górniak mogła w swoim życiu osiągnąć więcej, Krystyna Janda jest wybitną aktorką, a Kasia Nosowska to świetna piosenkarka, która w dodatku wyśpiewała Karolinie Korwin-Piotrowskiej życie.

KP: Faktycznie, jest w Bombie sporo odautorskiego „ja”. I właściwie powinniśmy powiedzieć, że to dobrze, bo przecież subiektywizm jest między innymi tym, czego oczekujemy od dziennikarza roszczącego sobie prawo do bycia kontrowersyjnym i bezkompromisowym. Ale mnie naprawdę mało interesuje, czy Karolina Korwin-Piotrowska nauczyła się czytać szybciej niż inne dzieci i czy lubi bardziej pierwszy czy drugi tom sagi Nad rozlewiskiem Małgorzaty Kalicińskiej (a lubi serię bardzo). Radzisz sobie z tą ekspansją podmiotu w wydawnictwie, które miało ambicje być encyklopedią, Tomku?

TSz: O guście Karoliny Korwin-Piotrowskiej jeszcze sobie, mam nadzieję, trochę powiemy, bo to kwestia zaiste ciekawa. Muszę przyznać, że oprócz naszej dzisiejszej bohaterki znam jeszcze kilkunastu historyków sztuki, ale z takim poziomem całkiem poważnego uwielbienia dla najgorszego labadziarstwa  jeszcze do czynienia nie miałem. Wracając do twojego pytania, czyli ekspansji podmiotu, która w Bombie… przywodzi momentami na myśl potop szwedzki, muszę przyznać, że nie mam problemu z pierwszoosobową narracją tej książki. Przeszkadza mi jednak to, że każdy kolejny „rozdzialik” to nic innego jak wypowiedź „co sądzę na ten temat” utrzymana w systemie zero/jeden. Tak oto dowiadujemy się, że gwiazdy są fajne bo: a) Karolina Korwin-Piotrowska je lubi, co uzasadnia albo nie; b) Karolina Korwin-Piotrowska się z nimi przyjaźni (podział na krewnych i znajomych królika oraz resztę świata bardzo mocno się tutaj zaznacza); c) Karolina Korwin-Piotrowska klasyfikuje je jako gwiazdy, które nie sprzedają swojego życia prywatnego; d) gdybyśmy żyli w Ameryce, byłyby kimś wielkim. To chyba kwestia najbardziej odrzucająca mnie od tej książki – każda wypowiedź autorki jest według mnie skażona, wydawać by się mogło, już dawno przepracowanym i w sporej mierze nieaktualnym kompleksem tego, że nie żyjemy w Stanach Zjednoczonych. Bo wiadomo, że gdybyśmy żyli, to Karolina Korwin-Piotrowska byłaby Oprah Winfrey albo Anną Wintour i mogłaby decydować o losach świata. No ale niestety, żyjemy we wrednej Polszy, mamy kiepskie życie, bo mamy kiepską telewizję i kiepske gazety, a w nich chujowe gwiazdy pozujące na chujowych ściankach.

KP: Masz rację. Komuś tutaj ewidentnie brakuje akceptacji: tej wobec siebie (choć w książce jest to ogrywane zgoła inaczej, tak, żebyśmy uwierzyli, że autorka bawi się sama ze sobą świetnie jak Ania Dąbrowska), a przede wszystkim wobec (mówiąc górnolotnie) otaczającego świata. Tutaj przychodzi mi do głowy kolejna słaba strona Bomby, bo przecież światem Korwin-Piotrowskiej, czy tego chce czy nie, jest ten wyklinany i metaforycznie opluwany szołbiznes. Ona jednak, zamiast włączyć się do szeregu i z tej pozycji przeprowadzać jak najbardziej potrzebną rewolucję, ustawia się na piedestale i niczym Trybunał Najwyższy wydaje sądy, których nie może podważyć nikt, a już na pewno nie żaden aktor czy celebryta. Bo oni przecież nigdy nie pracowali w kultowym Radiu Kolor, nie skończyli historii sztuki i czasem wolą być po prostu mili czy uśmiechnięci na rozkładówce „Gali”, zamiast mądrzy i przenikliwi. Ale właśnie – w tym miejscu może warto powiedzieć, kogo i za co Karolina Korwin-Piotrowska nie lubi, choć to dla mnie trochę niekomfortowe, bo muszę na chwilę „wejść w skórę” autorki, która ewidentnie mi za nią zalazła. Jeśli miałabym stworzyć listę „top 10 zhejtowanych w książce”, byłaby ona pewnie taka sama jak lista przeciętnego czytelnika Pudelka. Żadnych niespodzianek, żadnych zaskoczeń. Korwin-Piotrowska nie lubi za botoks (tutaj chociażby Kayah czy Edyta Górniak), za performowanie macierzyństwa (Reni Jusis, Anna Mucha), za serialowe role bez głębokiego przekazu (obrywa Małgorzata Socha i Natalka Lesz). Nie lubi też ścianek, celebry, doczepianych włosów, braku inteligencji (to chyba najbardziej eksplorowane w książce hasło) i śmiem twierdzić, że nie lubi samej siebie, za co pewnie mi się dostanie. Trudno. I tak jestem brzydka i nie mam faceta.

TSz: To bardzo trafne, co powiedziałaś na temat pozycji, z której peroruje autorka. Nie wiem, jakie chody w TVN-ie ma Karolina Korwin-Piotrowska, ale musi być tam naprawdę lubiana. W końcu TVN jest jedną z najlepszych pod względem PR-owym marek w Polsce, a tu daje ciche przyzwolenie na nabijanie się z wylansowanych przez siebie gwiazd i to na własnym podwórku. W sporej mierze na tym właśnie autorka Bomby… zbudowała swój wizerunek kontrowersyjnej i bezkompromisowej, który to wizerunek podkreślać ewidentnie lubi. Problem w tym, że jeszcze nie znalazł się w tym kraju nikt, kto potrafiłby ten obraz zdekonstruować, bo co do tego, że jest to kolos na glinianych nogach, chyba możemy być zgodni. Co poniektóre, bardziej emocjonalnie usposobione gwiazdy wdają się w nic nie wnoszące pyskówki z dziennikarką, z których jednak, oprócz kilku zabawnych sformułowań, niewiele wynika. Karolina Korwin-Piotrowska jednak doskonale zna swoje miejsce w szeregu, w życiu nie odważyłaby się powiedzieć złego słowa o gwiazdach, które przewyższają ją intelektem i wygadaniem, a nie czarujmy się, znajdzie się ich trochę. W takich przypadkach Korwin-Piotrowska przyjmuje postawę uniżonej spolegliwości i w tym właśnie tonie wypowiada się o największych gwiazdach telewizji. Zobacz Kasiu, co pisze o Monice Olejnik czy Tomaszu Lisie, który i pojawia się na bankietach, i czasem sprzeda mediom informacje ze swojego prywatnego życia, tak więc, wedle przyjętych przez autorkę kryteriów, powinien znajdować się w końcówce peletonu. Korwin-Piotrowska zdaje sobie w pełni sprawę z tego, że gdyby napisała o Monice Olejnik, Krystynie Jandzie czy Tomaszu Lisie to, na co pozwala sobie przy pisaniu o Michale Wiśniewskim, Katarzynie Zielińskiej czy Agnieszce Włodarczyk, zostałaby zmieciona z powierzchni ziemi w zaledwie kilku zdaniach i nie byłoby czego zbierać. Jest zatem w tej książce masa wazeliniarstwa, które Korwin-Piotrowska odbija za to sobie, pisząc o tych, którzy albo są mniej wygadani i nie potrafią się skutecznie obronić, albo odpowiedzą jej, że jest brzydka i nie ma faceta (co jest wodą na jej młyn), albo (z różnych powodów) w polemikę z nią nie wejdą. To wyżywanie się na słabszym przypomina trochę bicie nerda znane nam z, nomen omen, amerykańskich seriali i, w moim mniemaniu, nie zasługuje na żaden szacunek. Do tej pory z przymrużeniem oka traktowałem wszystkie wypowiedzi rozżalonych gwiazd o tym, że Korwin-Piotrowska jest zakompleksiona i jedyne, co potrafi, to pluć jadem. Teraz widzę w tych wypowiedziach sens, bo nie spotkałem się w całym swoim życiu z książką, w której drzemałyby większe pokłady nienawiści oraz pogardy dla drugiego człowieka. Karolina Korwin-Piotrowska podchodzi do polskiego szołbiznesu jak Antoni Macierewicz do katastrofy smoleńskiej. To jest ta sama dialektyka: wszędzie spiski, wszędzie ustawki. Tam, gdzie wszyscy widzą sukienkę w groszki, Korwin-Piotrowska widzi kratkę. Ale, co ja tam wiem, przecież jestem brzydki i nie rucham.

KP: Sam fakt, że rozmawiamy o Bombie…, świadczy o tym, że nie chcemy poprzestawać na kilku inwektywach, tak jak Kasia Skrzynecka, Michał Wiśniewski czy często sama Korwin-Piotrowska wobec swoich antagonistów. Wypada nam chyba zatem powiedzieć, dlaczego ta książka tak bardzo nas wkurzyła – nie tylko w warstwie semantycznej, ale na wszystkich właściwie innych polach. Zacznę od kwestii być może od autorki najmniej zależnej, czyli od samego wyglądu Bomby…. Zdjęcie poważnej Korwin-Piotrowskiej na okładce, spoglądającej z właściwą jej przenikliwością i pewnością, predestynuje ją do znalezienia się na facebookowym fanpage’u: Kupiłbym tę książkę, gdyby nie okładka. Do czytania nie zachęca też kiepskiej jakości papier i pretensjonalny blurb, zawierający (o zgrozo) zapowiedź kolejnego projektu autorki, który ma być jej filmową autobiografią. Złośliwie zaznaczę, że chociaż nie spodziewam się niczego dobrego, mam jednak nadzieję, że tym razem nie ograniczy się do enigmatycznych ocen typu „świetny”, „bardzo dobry”, „kiepski”. Ale forma to rzecz jedna – (za Słonimskim) treść, co ją wypełnia też pozostawia wiele do życzenia. Oprócz powtarzalności sformułowań, o której mówiłam, trzeba koniecznie powiedzieć o niskich lotów żarcie, który ma pewnie, w zamierzeniu autorki, rozbić ton serio i wzbogacić proste wartościowanie. I tak na przykład czytamy takie kwiatki jak: […] efekt pod tytułem ktoś wsadził mi coś w odbyt i nie wiem, jak to wyjąć, a chciałabym usiąść (to akurat o botoksie) lub: jej usta to od lat indywidualny byt, mają już swój numer PESEL i pierwsze wchodzą do pokoju, a dopiero po nich ona (o ustach Edyty Górniak). Bawi, Tomku? Bo u mnie raczej powoduje odruch wymiotny i lęk przed wpływem.

TSz: Czytając Bombę…, zaśmiałem się dosłownie raz i miało to miejsce przy wpisie dotyczącym botoksu. Autorka pisze tam, że z botoksem jest tak, że oficjalnie nikt nic przy twarzy sobie nie majstruje, za to wszyscy pieką chleb orkiszowy i sadzą marchew na balkonie. Jednak tym, co w konstrukcji tej książki przeszkadzało mi najbardziej, jest jej język. Jestem zdziwiony, że dziennikarka z tak olbrzymim doświadczeniem zawodowym, którego Korwin-Piotrowskiej odmówić nie można, pisze tak słabo. Być może to właśnie lata pracy z językiem mówionym (radio, telewizja) sprawiły, że autorka zupełnie przestała „czuć” pisarskie floł bądź też stanowią dowód na to, że nie czuła go nigdy. Bo język Bomby… broni się, w moim przekonaniu, tylko i wyłącznie wtedy, gdy popatrzymy na tę książkę jak na narrację mówioną, a nie pisaną. Muszę przyznać, że oglądając Magiel Towarzyski, nie miałem poczucia niezgrabności tego języka i sądzę, że nie jest to wyłącznie kwestia sprawnego montażu. Nie owijajmy w bawełnę, Korwin-Piotrowska po prostu bardzo słabo pisze, zwłaszcza jak na dziennikarkę.

KP: Muszę się zgodzić z tym, co mówisz, bo składnia większości zdań, nagromadzenie kolokwializmów i przeklęte powtórzenia, których mogłabym czepiać się w nieskończoność, pozostawiają u czytelnika wyraźny niesmak. Jest jednak w Bombie… czterdzieści stron, które przeczytać warto. To kalendarium, w którym autorka umieszcza wybrane przez siebie zdarzenia, zaczynając od roku 1989, a kończąc na 2012. Przede wszystkim – jest to moment, w którym możemy odetchnąć od zwierzeń i nachalnej prywaty. Trzeba przyznać, że wybór Korwin-Piotrowskiej jest wyborem raczej trafionym: dostajemy listę laureatów Fryderyków (i uświadamiamy sobie, jak mocno polski szołbiznes ewoluował, i że ta ewolucja wcale nam się nie podoba), przypominamy sobie daty emisji pierwszych odcinków takich programów jak Idol czy Big Brother, dostajemy spis ważnych dla historii polskiej muzyki rozrywkowej płyt. I odbywamy podróż sentymentalną, wzdychamy sobie nad tym, że kiedyś było lepiej, włączamy YouTube’a, żeby posłuchać raz jeszcze pierwszego singla O.N.A.

TSz: Albo płyty Fire zespołu Hey, na której to zawarło się całe ówczesne życie Karoliny Korwin-Piotrowskiej, jak sama na łamach Bomby… deklaruje. Herbata stygnie zapada zmrok, a pod piórem ciągle nic, nananana. Dobra, nie będę już złośliwy: to kalendarium to naprawdę fajna sprawa, choć i tu można by się przyczepić, że przecież nie musimy kupować książki, żeby się tego wszystkiego dowiedzieć. Niemniej jednak lubię być sentymentalny, lubię się wzruszać jak każdy niespełniony brzydki facet, więc i mnie się podobało.

KP: Polaliśmy trochę lukru, dlatego teraz bez wyrzutów sumienia możemy powiedzieć jeszcze kilka słów o innym dziecku Korwin-Piotrowskiej. Mam na myśli magazyn „Żurnal”, z którego uśmiecha się do nas niewyretuszowana Agata Kulesza. Pismo, nad którym czuwa Korwin-Piotrowska, na pierwszy rzut oka zdaje się obiecywać przynajmniej zadowalającą zawartość: oszczędne logo, nietypowy format, nielakierowany papier. Wszystko jest ascetyczne i z klasą. Niestety, chociaż treści w środku niewiele (to akurat chyba dobrze, bo wstępniak autorstwa redaktor naczelnej nie jest tym, co przeczytałabym z przyjemnością), to mamy za to dużo zdjęć, połączonych w tematyczne sesje. I tutaj początkowy zachwyt, zastępuje nerwowy chichot związany z pretensjonalnością wspomnianych fotografii. Pewnie zgodzisz się ze mną, że sesja Umarli Poeci, której pomysłodawczynią jest sama Korwin-Piotrowska, zamiast uwodzić, bawi, i zamiast wzruszać, ośmiesza. Bo jak traktować serio pięknych modeli i modelki, wystylizowanych na Sylvię Plath, Rafała Wojaczka czy Arthura Rimbauda? Zdaję sobie sprawę z tego, że autorka chciała nieść Polakom kaganek oświaty owinięty kolorową wstążką, z dołączonym lizakiem, żeby uczyć i jednocześnie bawić, edukować, nie przeciążając, ale…

TSz: Kocham sesje z tej gazety! Krzysztof Kamil Baczyński w ciuszkach od Kupisza definitywnie podbił moje serce! I ci hipsterzy wystylizowani przez Maję Sablewską, coś pięknego. A tak poważnie, to trochę szkoda, bo „Żurnal” to fajny projekt, naprawdę świetnie wydany magazyn, niestety bez żadnej treści. No, ale widocznie miało być merytorycznie (kolejne słowo-klucz autorki, sztandarowy termin inteligenckiej buceriady) pod innym względem. Tak czy inaczej, życzę Karolinie powodzenia, mimo że ani Bomba…, ani „Żurnal” pewnie nie znajdą miejsca w 66 niezapomnianych. Mam nadzieję, że jej zapowiadana filmowa autobiografia, której po przeczytaniu książki naprawdę się obawiam (o gustach niby się nie rozmawia, ale to, co Karolina Korwin-Piotrowska uważa tutaj za świetne kino, mogę skomentować krótko: O MARYJO), będzie bardziej udana niż zaprezentowane przez nią ostatnio treści (i może tym razem obejdzie się bez product placementu. Książka napisana na laptopie marki X w stopce – WTF?). Bo też trudno, żeby było gorzej. Chyba że do tego czasu Frytka opublikuje tomik poezji.

KP: Ja chciałabym jeszcze tylko powiedzieć, że naprawdę było mi przykro, kiedy spłonęło mieszkanie Karoliny Korwin-Piotrowskiej ze zwierzętami w środku. Bo akurat tutaj jestem taka sama jak autorka i Joanna Krupa i zwierzęta bardzo lubię.

TSz: Mnie też. A jeszcze bardziej przykro zrobiło mi się, gdy przeczytałem w Bombie…, że po tym tragicznym zdarzeniu jedną z pierwszych osób, która do niej zadzwoniła, była Ilona Felicjańska.

 

Bomba. Alfabet polskiego szołbiznesu

Karolina Korwin-Piotrowska

Wydawnictwo The Facto, 2013

Liczba stron: 336

Katarzyna Pawlicka

(ur. 1988) - absolwentka krakowskiej teatrologii, studentka krytyki literackiej i doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Publikuje m.in. w "Res Publice Nowej", "Nowej Dekadzie Krakowskiej" i "Popmodernie". Interesuje się problemem niewyrażalności traumy poholocaustowej i estetyzacją śmierci.

Tomasz Szypułka

(ur. 1990) – studiował z różnym skutkiem filologię polską, psychologię i filologię szwedzką, a obecnie krytykę literacką na UJ. Swą zawodową przeszłość wiązał ze Sztuką.pl (znaną szerzej jako Gazeta Antykwaryczna), portalem kursnakurs.pl, fundacją Magazyn Kultury i festiwalem OFF Plus Camera, a także innymi, mniej chlubnymi instytucjami. W wolnych chwilach Betel, Bomba, Rozrywki, ale w miarę to nauka mnie najbardziej kręci.